- nowość
- promocja
- W empik go
Klaps... Opowiadania trzy - ebook
Klaps... Opowiadania trzy - ebook
Każda historia ma swojego bohatera. Ale czy każdy bohater ma wpływ na swoją historię?
Absurdy polskiej rzeczywistości lat osiemdziesiątych widziane oczami nastoletniego chłopca, mądre mrówki w starciu z naiwnym słoniem i gospodarna emerytka Krysia, która uparcie wierzy w zmartwychwstanie swojego męża... A to dopiero początek.
Trzy opowiadania składające się na „Klaps” to uniwersalne historie, w których autor kreśli obraz jednostki rzuconej w bezlitosne tryby losu. Mimo że każdy z bohaterów ma możliwość, by samodzielnie decydować o sobie, to jednak zaskakująco rzadko z niej korzysta, ponieważ każdy wybór rodzi nieuchronne konsekwencje i jest rezygnacją z czegoś równie cennego. Na szczęście czasem wystarczy odrobina bystrości i cierpliwości, by zacząć żyć pełnią życia…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-954-8 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czasami szczęście przychodzi do mnie jak ten płochy motylek wlatujący do ogrodu babci Ani. Siadając na cynii wytwornej, przewąchiwał zapaszki, obserwował przestrzeń wokół siebie, jakby głowiąc się, czy znajdzie tu siedlisko dla swoich pobratymców. Potem czmychnął na jeżówki purpurowe i zanurzając nosek w kwiatostanach, wciągał pyłek nektaru. Trzepotał skrzydełkami, mieniącymi się w mnogich kolorach. Sprawiał wrażenie, jakby był zachwycony znaleziskiem. Uwijał się skrzętnie na tych płatkach; przypominał mi mateczkę krzątającą się od ranka po zmierzch przy garze wielkim jak wiadro, w którym gotowały się słoje z porzeczkowymi przecierami na chłodniejszą porę roku. Niemal tak samo jak ona nie nużył się ani nie miał krzty zniechęcenia, że coś mu tutaj nie gra.
Kiedy skupiał się już w pełni na okwiecie, dostrzegałem jego skrzydła oparte na korpusie, które nie powiewały zwiewnie, ale jakby zesztywniały, przypominając sztywne listki na krzewach. Wdychał dalej pyłek nektaru i rozweselał nim swój móżdżek, a ja, żuczek z podstawówki, śmiejąc się z tego widoku, zerkałem oniemiały w kielich kwiatu. Jego sztuczki mnie zachwycały. Zobaczyłem to, co pokazywał, a tej woni, którą miał pod sobą, nie wciągałem do nosa, ale bez ściemki, poczułem kop szczęścia. Myśli piętrzyły się, mnożąc mi pytania, na które nie odnajdywałem odpowiedzi.
Chciałem go mieć w dłoniach, choćby na sekundę, i nie zwlekając, kucnąłem przy bukszpanie, czatując na niego. Wpatrywałem się w jego ulotne kontury i powoli świat zminiaturyzował mi się do powierzchni ogrodu. Potem podreptałem ukradkiem do kwietnika, w którym buszował samotnie. Powielałem te same ruchy, a następnie stałem w bezruchu, nie chcąc go spłoszyć.
Wyskoczyłem z tej zasadzki i capnąłem go koniuszkami palców za wierzchołek skrzydełka. Biedaczysko machał i chciał się wzbić, próbując daremnie wyrwać się z mojego uścisku. Założyłbym się o jednego ludwika waryńskiego – ten motylek nie spodziewał się, że wleci w dziecięce sidła, ale jak się żyje, to niekiedy wpada się w tarapaty.
Przymknąłem go w złożonych dłoniach jak do modlitwy. Patrzyłem na niego przez otwór ułożony z palców wskazujących i starając się go jeszcze musnąć wargami, poczułem, że mam małego lotniarza tak blisko siebie. Jednak im dłużej miotał się w tej dusznej dla niego przestrzeni, tym bardziej docierało do mnie, że dla niego to nie były baraszki. Nie byłem wariatem, więc wczuwałem się w jego fatalne położenie i poczułem się nijak. Nie dawało mi to spokoju. Głowiłem się, co mam zrobić… puścić czy nie puścić? Biłem się natłokiem myśli i pojmowałem, że nie powinienem mu robić krzywdy. Widziałem, że nie może już fruwać w mojej niewoli, i zrobiło mi się go niesamowicie żal.
W końcu rozwarłem dłonie jak stary proboszcz Karol Drapała w trakcie świętej eucharystii i motylek w mig odfrunął. Patrzyłem, dokąd leci, widziałem, jak wachlował żagielkami, każde machnięcie oddalało go ode mnie. Stawał się już tylko kropką w blasku słońca, a potem jakby rozpłynął się w powietrzu. Zniknął.
Stałem posmutniały i taki skamieniały jak postawiony niedawno w parku pomnik Marii Konopnickiej. Rozmyślałem, że już nigdy nie przyfrunie do ogródka, bo wystraszył się pułapek. Ochłonąłem dopiero wtedy, kiedy babka Ania, wychylając swoją siwą głowę z okna na parterze wychodzącego wprost na krzaki czarnej porzeczki, zawołała, abym szybko przybiegł do kuchni na truskawki. Biegnąc, widziałem przed oczyma czubatą salaterkę z soczystymi owocami.
Nie wiem, czy moja twarz coś zdradzała, ale babcia dopytywała się, co robiłem w ogrodzie. Odrzekłem, że podjadałem z krzaków czerwony agrest oraz zerkałem na orzech laskowy, zastanawiając się, czy tej jesieni drzewo obrodzi. Kiedy słyszała moje opowieści, pouczała mnie, abym ich nie obrywał, bo będzie chciała je przechować na tegoroczną gwiazdkę, do podjadania przy świątecznym stole i do piernika z polewą czekoladową. Skwitowałem natychmiast, że nie skubałem niedojrzałych orzeszków, i zapewniałem, że poczekam na orzechobranie. Babka, śmiejąc się, wychwalała, że jestem najwspanialszym wnusiem na tym świecie, przypominając mi jeszcze, abym nie ganiał między grządkami za motylami, bo podepczę marchewki, cebule, rzodkiewki, truskawki i poletka kwiatowe. Przytakiwałem i uspokajałem, że niczego nie nabroję.
Babcia, nie negując tego, co powiedziałem, przytuliła mnie i powiedziała:
– Wiem, wiem, mój aniołku, że nic złego nie uczynisz.
Babciom, podobnie jak mamom, trzeba mówić to, co chcą usłyszeć, bo inaczej kazanie będzie dłuższe niż u proboszcza Karola Drapały, a kiedy słyszałem od niej „mój aniołku”, moje serce rosło, wydawało mi się, że jestem uskrzydlonym stworzeniem jak ten motyl i pofrunę hen, hen daleko za nasze osiedle, a jeśli nabroiłbym tam coś niecoś, babcia przyjmie moje wyjaśnienia. I jak tu nie kochać babki, że wnusia stawia na tak wysoki piedestał jak stojąca na wysokim postumencie Marysia Konopnicka?
Wziąłem od niej miseczkę truskawek posypanych nierównomiernie z wierzchu cukrem i polanych ni to śmietaną, ni to zsiadłym mlekiem. Patrzyłem na jej zmarszczki na twarzy, na jej rzadkie, siwe włosy – ale oczy miała jeszcze żwawe jak dziewczęta z mojej klasy. Chciałbym ją odmłodzić, żeby wydłużyć jej życie; by cieszyła się jeszcze wiele lat razem ze mną. Dziadka Lucka już nie ma, więc kto ma dać jej radość jak nie ja. Prawie go nie pamiętam, przez mgłę widzę jego rysy: pociągła twarz, oczy szklane, krzywy uśmiech, cienki wąsik, rzadkie, siwe włosy zaczesane do tyłu. Brał mnie na kolana i pytał się, czy chcę samochodzik formuły jeden, a ja, główkując, czym jest ta formuła, kiwałem twierdząco, że wiem, wyobrażałem sobie, to jest superszybkie autko ze skrzydłami, jak ten konik z programu pierwszego, którego zwą pegazem.
Czasami dziadek sadzał mnie na swojego komarka, którego odpalał jednym kopnięciem i pozwalał mi przekręcić w prawej kierownicy gumową rączkę gazu. Czułem się w siódmym niebie, gazując na pełną szpulę. Wtedy babka wyskakiwała na podwórze, gromiąc dziadka za ten hałas. Nie powiem, lubiłem to brum, brum.
Jedząc truskawki, zastanawiałem się, czy motylek z ogródka nie był moją zjawą we śnie. Moje niedawne nocne mary z latającymi dinozaurami sprawiły, że zacierała mi się granica snu, ale uznałem motylka za prawdziwego, więc moje wrażenia z ogrodu zwinęły się w filmową szpulę, na której zarejestrowałem motylkową przygodę. Moja pamięć jest jak sala kinowa Pionier, do której chodzę na filmy. Nieważne, gdzie jestem, czuję szczęście, choć niełatwo jest mi opisać, jak wygląda, z jakiego tworzywa jest zbudowane. Plastik, metal, drewno? Dorośli gadają, że szczęście jest takie przelotne, przylatuje i odlatuje. Czyli co? Ma skrzydła jak motyl czy pegaz?
Mama miała szczęście, jak sama mówiła, drepcząc w kolejce trzy godziny przed sportowym sklepem, by kupić mi hokejówki, krążek i kij, na którym mogłem napisać czarnym flamastrem nazwisko najlepszego gracza enhaelu, Wayne’a Gretzky’ego. Moim koleżkom latały oczka z zazdrości, jak chwytali po kolei mój kijek. Widząc, że mam autograf mistrza świata, zastanawiali się skąd. Wymyśliłem historię o wujku Zbigu, który po wojnie poleciał do Kanady, choć oczywiście nie mieliśmy rodzinki za oceanem jak Bartnikowie. Podpis Gretzky’ego był przeze mnie doskonale podrobiony. Byłem kimś, bo mając takie cacko, mogłem teraz szpanować przed koleżkami i dziewczętami, choć one nie interesowały się hokejem na lodzie, bardziej mną, że mam coś, czego koleżkowie mi zazdroszczą.
A gdyby mama przyszła pół godziny później do sklepu sportowego, wróciłaby z niczym i nie miałbym kijka do grania, na którym mógłbym nabazgrać autograf Wayne’a. Z pewnością przeklinałaby na spasionych partyjniaków za to, że w sklepach są pustki. Często też psioczy, że wszystko jest takie, jakie nie powinno być, ale nie wyjaśnia mi, „jak powinno być”.
Tatko zawsze kwituje narzekania mateczki:
– Synku, nie słuchaj tego, co matka mówi, będzie kiedyś lepiej.
Więc w Tatkowym „kiedyś” roiła mi się idealna perspektywa życia. Taka Kanada, gdzie kij do hokeja kupię na każdym rogu ulicy. Gdybym tak powiedział mamie, że kiedyś nie będzie stała w kolejkach, nie będzie kartek na mordoklejki i być może będzie podobnie jak w tych amerykańskich filmach – szerokie wozy na ulicach, milicjanci w kowbojskich kapeluszach, błyskające neony na budynkach – to śmiałaby się z tego, twierdząc, że „nie doczeka się takiej fantastyki”. Ona kreśliła takie czarne scenariusze, że partia pozostanie na wieki, a ruskie sałdaty, jadąc ułazem na dworzec kolejowy po oficera, będą zawsze rzucać dzieciakom przeterminowane suchary.
Jestem trzynastolatkiem, więc nie tracę nadziei, że jak będę duży jak moi rodzice, ten kraj nie będzie bez przyszłości. W razie co pójdę na barykady z bagnetem jak mój bohater Gawrosz i odmienię świat na trochę lepszy. Nie ma co myśleć do przodu, bo, jak mówi tata:
– Nikt nie ma kuli wróżebnej, nawet partia, nie wie, co będzie. Trzeba żyć w każdych warunkach. Najważniejsze, że nie mieszkamy w gliniankach. Jest robota i jest chleb. Można powoli wyjeżdżać zagranicę i zarobić dodatkowy grosz. Każdy musi mieć swój trik na życie.
Nie roztrząsam, co będzie kiedyś, chwytam się tego, co mam. Jedynie niedaleka przyszłość jest zauważalna. Obecnie nie mogę doczekać się wyjazdu do Berlina Zachodniego. To jest ten dzień, na który czekam. Liczę już przebitki na fajkach i snuję, ile mogę mieć w mojej skarbonce po przyjeździe. Będę składał na nowiutki magnetofon Grundig albo motorynkę.
Brat taty, wujek Olek, pijąc wódkę z tatą, miele językiem jak filozof ruski:
– Pawełek, szczęście potrzebuje zawsze nieszczęścia, to idzie w parze, jak kobieta z mężczyzną, jedno bez drugiego byłoby nieszczęśliwe, a jeśli już są razem, to jedno kręci nosem, a drugie kiwa głową. Taka szamotanina, przeplataniec. Jak masz go za wiele, to też jest niedobrze. Ale kiedy jest, trzeba się cieszyć, że jest. To taka gra. Raz dobrą kartę wyjmiesz, a raz asa pominiesz.
Nie rozumiem tego do końca, ale jeżeli tak jest, to nie ma co rozmyślać, że chwilowo jest nietęgo, bo kiedyś znowu „nadejdzie dobra karta”, jak powtarza często wujek Olek. Wujek wcisnął mi do ręki jednego karola świerczewskiego i pustą flaszkę Żytniej, którą w skupie na Fabrycznej oddam za złoty pięćdziesiąt. Chuchnąłem na papierek z dumnie patrzącym na mnie generałem, który schowałem do swojej szkatułki. Postanowiłem, że karola wydam na fajki. Dodatkowo tatko obiecał mi dać pieniądze, abym kupił najtańsze marlboro. Wujek Olek wspomniał również, że pojedzie z nami do Berlina Zachodniego, chcąc zarobić i kupić zachodnią golarkę. Znając niemiecki szwargot, pomoże nam również przy sprzedaży papierosów.
*
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji