- W empik go
Klasztor i miłość, T2. - ebook
Klasztor i miłość, T2. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 504 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gerard wynajął skromny kąt na zachodnim brzegu Tybru i co dzień udawał się na poszukiwanie pracy, pokazując próbki swego pisma we wszystkich sklepach, o których zasłyszał, że wykorzystują takie zlecenia.
Przyjmowano go chłodno.
– Nieco cieniej piszemy nasze listy – powiedział jeden.
– Jakiż to czarny inkaust! – orzekł drugi.
– Na co się zda? Mało pisze się dziś po łacinie. Czy nie piszecie po grecku? – powtarzali najczęściej.
– A jakże, piszę, jeno nie tak biegle jak po łacinie.
– Nie zarobicie nigdy na chleb w Rzymie.
Gerard wypożyczył za wysoką opłatą piękny grecki manuskrypt i wrócił do domu ze smętną luką w sakiewce, lecz z nie mniejszą odwagą.
W ciągu dwóch tygodni uczynił znaczne postępy w greckiej kaligrafii i, aby nie tracić czasu, pracował nad nią do południa, przez resztę zaś dnia poszukiwał klientów.
Gdy wszystkim już pokazał wzory greckiego pisma, lepsze niż kiedykolwiek dotąd oglądali, kupcy powiadomili go, że greka i łacina są jednakowo niepokupne; miasto zawalone było pracami z całej Europy. Powinien był zgłosić się przed rokiem…
Gerard kupił psałterion.
Gospodyni, u której mieszkał, polubiła go dla jego wyglądu i dobrego wychowania, często też, przechodząc, rzucała parę uprzejmych słów. Pewnego dnia, zaprosiwszy chłopca na obiad, zapytała ku jego zdziwieniu, czym się smuci. Opowiedział o swej sytuacji. Przedstawiła mu wtedy swój pogląd na sprawę.
– Ci przebiegli handlarze – ręczę – trzymają na służbie pisarzy i płacą nędzne grosze, a za ich prace otrzymują wysokie ceny. Nic tedy dziwnego, że chłodno was przyjęli. Wedle mnie piszecie aż zbyt dobrze. Skąd wiem – spytacie. – Ano nie macie zwyczaju zamykać drzwi jak ten grubianin Pietro, a kobiety są ciekawe. Tak, tak, piszecie dla nich za dobrze.
Gerard poprosił, by wytłumaczyła, co ma na myśli.
– Przecie to jasne – rzekła – wasza dobra praca mogłaby wpaść w oko komuś z ich klientów.
Gerard westchnął: – O pani, tyle złego widzicie w ludziach, a sama taka dobra jesteście i szczera!
– Mój drogi chłopcze! Rzymianie to chytra nacja. Ja zaś, dziękować Najświętszej Panience, pochodzę ze Sieny.
– Popełniłem błąd, opuszczając Augsburg – stwierdził Gerard.
– Augsburg? – powtórzyła wzgardliwie. – Czyż można to miejsce porównać z Rzymem? W ogóle nie słyszałam o takim mieście.
Zapewniała, że Gerard świetnie da sobie radę wbrew księgarzom.
– Widzą, żeście cudzoziemiec, przeto kłamią bez sensu i umiaru. Wszyscy przecie wiedzą, że nasi wielcy panowie zostali od wielu lat szaleństwem dotknięci na punkcie pisania, wprost przez okna wyrzucają pieniądze, zamieniając żyzne ziemie i bogate domy za zapisane skóry owcze, które trzymają potem w skrzyniach i komodach. Boże im dopomóż i wyratuj z tego szaleństwa, tak jak to już uczyniłeś w tylu innych okazjach; a zaprawdę skłócone rody mniej nieco teraz rąbią się i przebijają, rzadziej chciwcy chcieliby pożreć z zemsty siekaną i smażoną wątrobę swego przeciwnika od czasu, gdy zapanowała moda gryzmolenia. Mogę zaiste wymienić dwie rzeczy: mamy jego eminencję kardynała Bessariona i samego papieża. Już ci dwaj mogą utrzymać kilku takich jak ty piszących i będziecie mieli co robić w dzień i w nocy. Porozmawiam z Teresą, która zna wszelkie dworskie plotki.
Już następnego dnia gospodyni powiedziała chłopcu, że rozmawiała z Teresą i dowiedziała się o następnych pięciu signorach zarażonych manią pisarską. Gerard zanotował ich nazwiska, zakupił pergamin i przez parę dni zajął się przygotowywaniem próbek pisma.
Zaopatrzywszy je w swój adres i nazwisko, pozostawił po jednej próbce u drzwi wszystkich owych pięciu signorów i czekał pełen nadziei na rezultat.
Nie było żadnego.
Mijał dzień za dniem, zmartwienie chłopca rosło.
Dziwnym zbiegiem okoliczności w tym samym czasie Małgorzata w Rotterdamie z takim trudem walczyła o utrzymanie dla pozostających pod jej opieką starców i wówczas właśnie była aresztowana za to, że leczyła nielegalnie, zamiast legalnie zabijać.
Gerard pojął, że wnet nędza zajrzy mu w oczy.
Całe popołudnia zbierał piosenki i starał się ich nauczyć. Gromadził do kolorowania karty do gry i skasował jeden posiłek dziennie.
Ten ostatni genialny pomysł ściągnął na niego świeży kłopot.
W owych camere locande gospodyni przyrządzała wszystkie posiłki, lokatorzy zaś dostarczali prowiantów. Szybko więc przejrzała Gerarda i zapytała, jak mu nie wstyd. Bezceremonialnie zagadnięty chłopak poczerwieniał, stał zakłopotany, a kobieta wnet spokojnie zaapelowała do jego zdrowego rozsądku pytając, czy przeciwności losu można pokonać o pustym żołądku.
– Pazienza, mój chłopcze! Czas przyniesie poprawę; tymczasem będę was żywić za „Bóg zapłać“. Jest to italski odpowiednik gratis.
– O nie, pani gospodyni! – odrzekł Gerard. – Moja sakiewka nie jest jeszcze całkiem pusta i gnębiłbym się jeszcze bardziej, gdyby ludzie tracili przeze mnie swe zarobki.
– Zupełnie taki sam z was szaleniec jak z waszego sąsiada Pietro, który siedzi tu z jedynym, i to niedobrym obrazem.
– Skąd wiecie, pani, że to zły obraz?
– Bo nikt nie chce go kupić. To taki jeden malarz bez talentu. Powinien przywdziać szyszak i przypasać miecz, a swój obraz nosić zamiast tarczy.
Ponieważ Gerard słuchał pilnie, przeto niewiasta powiedziała mu więcej. Pietro przybył z Florencji z pełną sakiewką i nie dokończonym obrazem. Wynajął od niej nie umeblowany pokój naprzeciwko Gerarda i urządził go schludnie. Gdy skończył obraz, zaprosił gości i otrzymał oferty kupna. Były one wedle opinii gospodyni wcale szczodre, on zaś odrzucił je z taką pogardą, że zrobił sobie wrogów ze swoich klientów. Od tego czasu często zabierał obraz z domu na sprzedaż, ale zawsze przynosił go z powrotem. W ostatnim miesiącu spostrzegła, że wszystkie rzeczy poznikały jedna po drugiej z jego pokoju, że teraz nosi już stale jedno tylko ubranie i śpi w nocy na wielkiej skrzyni. Odkryła to zaglądając przez dziurkę od klucza, ponieważ gdy kiedykolwiek wychodzi on z domu, bardzo pieczołowicie zamyka pokój.
– Boi się, że ukradniemy mu skrzynię czy obraz, którego żadna żyjąca dusza w Rzymie, na tyle głupią nie będąc, nie chce kupić?
– Ach, miła pani gospodyni, czyż nie widzicie, że on chce ukryć biedę?
– To znaczy, że tym gorszy szaleniec! Czy myśli, że wszyscy mamy takie twarde serca jak on? Powinien nas najpierw wypróbować!
– Czemu tak o nim mówicie? Taka jego dola jak i moja, w dodatku to wasz rodak.
– My sierieńczycy lubimy cudzoziemców. Taka dola jak wasza? O nie, zupełnie inna. Wyście najmilszym młodzieńcem spośród wszystkich lokatorów, co mieszkali w mym domu, włosy macie jak złoto, a on jest zgorzkniałym głupcem. Poza tym wy umiecie ująć serca niewieście, a on nie. Nie życzę sobie, aby umarł w moim domu z głodu i zepsuł moją sławę. Tak czy owak jeden głodomór wystarczy w domu. Jesteście daleko od rodziny i ja jako gospodyni mam obowiązek liczyć wasze posiłki. To obowiązek mój i holenderskiej niewiasty, waszej matki, która jest daleko stąd; już my niewiasty załatwimy tę sprawę. Troskaj się o własne interesy będąc mężczyzną i pozostaw gotowanie nam, niewiastom, dla których niewiele więcej pozostało na świecie poza pieczeniem drobiu, karmieniem piersią mężczyzn w ich niemowlęctwie i wymiataniem pajęczyn w ich domu, gdy dorosną.
– Droga, dobra pani, zaiste często przywodzicie mi na myśl matkę, która jest daleko.
– Tym lepiej. Przypomnę ci ją jeszcze lepiej, nim się rozstaniemy. – Zacna niewiasta promieniała z zadowolenia.
Gerard nie był sobkiem, nie zaślepiała go właściwa kobietom stronniczość, rozpoznał w ubogim dumnym Pietro swe własne troski. Im dłużej rozmyślał, tym silniej postanawiał dzielić swe skromne zasoby z tym nieszczęśliwym artystą. Pietro odpłaciłby mu swą życzliwością. Próbował przychwycić go, zaczepić, nie udawało mu się to jednak.
Pewnego dnia usłyszał w pokoju jęki. Zapukał do drzwi, nikt się nie odezwał. Zapukał raz jeszcze. Tym razem zabrzmiało nieuprzejme: „Wejść“.
Posłuchał i nieco nieśmiało wszedł do mansardy. Ujrzał krzesło, obraz odwrócony do ściany, żelazną miednicę, sztalugi i długą skrzynię, na której zwinięty w kłębek leżał wynędzniały młody mężczyzna o niezwykle błyszczących oczach. Gerard nigdy w życiu nie widział niczego, co by bardziej przypominało zwiniętą w krąg kobrę, gotową do ataku na pierwszego, który wejdzie do izby.
– Zacny signor Pietro – zaczął Gerard – wybaczcie mi, proszę, że znużony własną samotnością zakłócam waszą. Jestem waszym najbliższym sąsiadem w tym domu i, jak mi się zdaje, towarzyszem niedoli. Jestem również artystą.
– Jesteście malarzem? Witajcie, signor. Siądźcie tu na łóżku. Pietro zeskoczył i z demonstracyjną kurtuazją wskazał chłopcu gestem swój opuszczony tron.
Gerard oddał ukłon, uśmiechnął się, ale zawahał się nieco.
– Może nie mam prawa zwać się malarzem. Jestem pisarzem, kaligrafem, kopiuję greckie i łacińskie manuskrypty – jeśli mam co kopiować.
– I nazywacie siebie artystą?
– Nie ubliżając waszym większym zasługom, signor Pietro.
– Żadna to obraza, cudzoziemcze, żadna. Zdaje mi się, że artysta musi myśleć i malować to, co przemyślał. Kaligraf zaś przerysowuje czarno na białym cudze myśli.
– Słusznie rozróżniliście. Jednakże kopista może spisywać myśli wielkich starożytnych i dzieła czystego rozumu, których żaden malarz nie potrafi namalować; a także myśli Boga, których aniołowie nie zdołają namalować. To jednak nieistotne. Jestem także malarzem, ale lichym.
– Tym większe macie szczęście. Wasze prace kupią w Rzymie.
– Starając się przedstawić tak znakomitemu jak wy człowiekowi mniemałem, iż prędzej zdolnym kaligrafem zwać się powinienem niż nędznym malarzem.
W tej chwili usłyszeli kroki na schodach.
– Ach, oto nasza dobra gospodyni – zawołał Gerard. – Hej, zacna pani, oto rozmawiam z signorem Pietro. Ufam, iż zezwoli mi tutaj spożyć mój skromny obiad.
Italczyk skłonił się poważnie.
Gospodyni wniosła parujący i apetyczny obiad Gerarda. Z obojętną twarzą postawiła półmisek na łóżku i odeszła. Gerard zabrał się do jedzenia. Nim przełknął parę kęsów, przestał jeść i rzekł:
jestem chłop pozbawiony dobrych manier, signor Pietro. Nie smakuje mi, gdy jem sam. Przez miłość dla naszej Świętej Panienki, zjedzcie ze mną łyżkę tej potrawki. Zapewniam, że smaczna jest. Pietro utkwił płonące oczy w twarzy chłopca.
– Jakże to, dobry młodzieńcze, wy – cudzoziemiec – oddajecie mi swój obiad?
– Za dużo tu dla jednego.
– Dobrze, przyjmuję – zgodził się Pietro; na pozór spokojnie wziął półmisek do rąk i wyrzucił jego zawartość przez okno.
Potem odwrócił się i rzekł, drżąc ze złości i udręki:
– Oduczcie się na przyszłość dawania jałmużny artyście, którego nawet nie znacie, panie kaligrafie.
Gerard poczerwieniał z gniewu, lecz zapanował nad sobą całą siłą woli, aby nie wytargać wyniosłego malarza za uszy. Zniszczyć taki dobry posiłek! Matczyna krew zawrzała w jego żyłach z oburzenia nad bezbożnością. Na koniec jednak zwyciężyło współczucie dla drażliwości Pietra i jego egoizmu, a nawet odrobina szacunku wobec tej z ubóstwa zrodzonej dumy.
Powiedział chłodno:
– Takie postępowanie uszłoby może w opowieści waszego rorodaka signora Boccaccio, ale uczciwe nie jest.
– Wyjaśnijcie swą myśl! – odrzekł ponuro malarz.
– Poczęstowałem was połową mego obiadu, nie całym. A wyście zabrali wszystko! Mieliście prawo wyrzucić waszą część, nie moją. Duma – rzecz dobra, ale sprawiedliwość – lepsza.
Pietro się zdziwił, a potem zastanowił.
– Prawda – rzekł. – Wziąłem was za głupca, tak przejrzysty był ten wybieg. Wybaczcie! I, proszę bardzo, zostawcie mnie samego! Widzicie, w jakiej jestem kondycji. Świat nauczył mnie goryczy. Nienawidzę ludzi. Nie zawsze byłem taki. Jeszcze raz, proszę, przebaczcie mi niegrzeczność, i wszystkiego najlepszego!
Gerard westchnął i skierował się ku wyjściu. Nagle coś nowego wpadło mu do głowy:
– Signor Pietro – powiedział – my Holendrzy lubimy się targować zajadle. Powiadają, że nasi ludzie een eij scheeren – to znaczy: „jajko ogolą“. Skoro więc straciłem obiad, nakarmcie więc moje oczy widokiem waszego obrazu, który stoi odwrócony do ściany.
– Nie, nie – zaprotestował porywczo malarz – nie proście o to. Jużem dość grubiańsko się wobec was zachował. Nie chciałbym rozlać waszej krwi.
– Broń Boże! Mojej krwi?
– Cudzoziemcze – powiedział ponuro Pietro. – Zgniewany ciągłymi obelgami ciskanymi na obraz, który jest mym dziecięciem pod sercem poczętym, w jakowejś chwili uroczyście ślubowałem, iż przebiję sztyletem następnego, co by szydził z dzieła, trudu i miłości, które obrazowi poświęciłem.
– Każdy więc, kto nie pochwali obrazu, ma być zamordowany?– Gerard spoglądał z ciekawością na odwrócone płótno.
– Nie, nie! Gdybyście jeno chcieli spojrzeć nań i trzymać na wodzy papuzi język… Będziecie jednak mówić. Odwróciłem go na zawsze do ściany. Gdy umrę, niech mi zrobią z niego trumnę.
Gerard zastanowił się.
– Przyjmuję warunki. Pokażcie! Nie rzeknę ani słowa. Pietro poszedł i odwrócił płótno; ustawił je w takim miejscu mansardy, w którym miał najlepsze światło, i sam zwinął się na skrzyni… Błyskały stamtąd tylko jego oczy i stiletto.
Na obrazie Święta Dziewica i Chrystus płynęli przez powietrze w obłoku zamglonych anielskich twarzy. W dole na czterdzieści czy pięćdziesiąt mil rozciągał się pejzaż, nad którym purpurowiało niebo.
Gerard stał i spozierał w milczeniu. Po chwili podszedł zupełnie blisko, a potem odstąpił najdalej, jak tylko mógł; patrzał, ale nic nie mówił.
Po półgodzinie owej zabawy Pietro wykrzyknął zadziornie i nieco niekonsekwentnie:
– Cóż to, czy nie powiecie ni słowa? Gerard się ocknął.
– Wybaczcie łaskawie, proszę; zapomniałem, iż jest tu nas trzech. Tak dużo dałoby się rzec… – odrzekł dobywając miecza.
– Co chcecie uczynić? – krzyknął Pietro i zeskoczył przerażony z legowiska.
– Bronić się przeciw twemu szpikulcowi, signor, i to w należytej proporcji, gdyż, jako już rzekłem, Holendrem jestem. Trzymaj się zatem w przyzwoitej odległości, gdy będę swój sąd ogłaszał, inaczej bowiem przyszpilę cię do ściany jak chrabąszcza.
– Tylko tyle – odetchnął z ulgą Pietro. – Obawiałem się, że chcecie pociąć mieczem mój biedny obraz tyloma już podłymi językami raniony.
Gerard prowadził dalej dzieło „krytyki w trudnych warunkach“: stanął w pozycji obronnej, ostrzem miecza celując w malarza, i przyglądał się jednocześnie obrazowi.
– Po pierwsze, signor, muszę rzec, iż w sztuce mieszania poniektórych barwników, a także przygotowywania oleju wy, Italczycy, pozostajecie daleko w tyle za nami, Flamandami. Mniejsza o to. Mimo iż poślednim jestem artystą, potrafię nauczyć was pewnych sekretów van Eycków, z których będziecie mogli wynieść znakomite korzyści, malując następny obraz. Już w tym jednak dziele dostrzegam jedną z owych wielkich zalet i umiejętności waszego narodu. Zaprawdę jesteście solis filii. My barwę mamy, wy – imaginację. Królowo Niebios! Oto człek ten przesycił obraz duszą swą nieśmiertelną. Jedną jeno mam do was, panie, pretensję; dawniej przeze mnie podziwiane dzieła zdadzą mi się teraz sztywne i ziemskie… I draperia trochę przykrótka i sztywna. Czemuż nie mogłaby powiewać swobodnie, gdy one postacie są w powietrzu i w ruchu.
– Poprawię! Poprawię! – krzyknął żarliwie Pietro. – Wszystko zrobię dla tego, kto potrafi dojrzeć, co udało mi się zrobić.
– Ba! Uczę się na tym pejzażu. Odtąd gardzić będę owymi spiesznie namalowanymi widoczkami, które wprzódy mnie zadowalały. Oto prawdziwe oblicze Natury – rozległa dolina wraz z całą jej głębią, ukazano każde drzewo i pole, każdy dom, każda postać i rzeka coraz drobniejsze i mniej wyraźne, doskonale odmierzone, aż oto wizja rozpłynęła się w oddali. Ach, jakie to piękne! Spryciarz zawiesił ową Boską postać w powietrzu ponad małym, nędznym światem u dołu. Oto święci unoszący się pod purpurowym baldachimem niebios; daleko w dole zaś ziemia i krzątający się jak pszczoły ludzie. I oni pozwalają wam pokazać ten kwitnący hymn, ten malowany poemat na ulicach Rzymu i przynieść go z powrotem do domu jako przedmiot, który nie znalazł kupca! Twierdzę, iż w Gandawie, Brugii czy nawet Rotterdamie z rąk by wam go wydarli. Słusznie powiadają, że obce oczy jaśniej widzą. Courage, Pietro Vannucci. Przyjmijcie wyrazy mej czci. Będąc sam miernym malarzem, wybaczam wam wielkość. Wybaczam! Dziękuję Bogu za ciebie i tak rzadkich jak wy ludzi, zginam kolano w należnym hołdzie. Wasz obraz jest nieśmiertelny, a wy, choć posiadacie jeno skrzynię, królem jesteście najbardziej królewskiej ze sztuk. Viva, il maestro! Viva!
Malarz z wylewnością właściwą swej nacji rzucił się Gerardowi na szyję, wdzięczny za ten nieoczekiwany wybuch zachwytu.
– Powiadają, że to marzenie szaleńca – załkał.
– Sami są obłąkani! Nie, to głupcy! – krzyknął Gerard.
– Szlachetny cudzoziemcze! Nie będę już nienawidził ludzi, skoro są na świecie tacy jak ty! A ja, podła gadzina, wyrzuciłem twój obiad za okno jak łajdak i potwór!
– Bądźże teraz grzeczny, potworze, i zjedz ze mną wieczerzę.
– Ach, jakże by nie! Dokąd idziecie?
– Zamówić posiłek. Obraz będzie naszym trzecim towarzyszem.
– Zaproszę go w czasie twej nieobecności. Mój biedny obraz, moje dziecię ukochane.
– Ach, mistrzu, on będzie spoglądał na wiele jeszcze wieczerz, gdy ciebie i mnie dawno stoczą robaki.
– Mam nadzieję – rzekł Pietro.ROZDZIAŁ LIX
Tydzień później dwaj przyjaciele siedzieli przy pracy razem, każdy jednak malował w innym usposobieniu. Pietro szybko parał się ze swą robotą, dokonywał cudów w ciągu paru minut, potem nie czynił nic, narzekał tylko. Później znów brał się do dzieła i z jękiem rzucał wszystko. Tymczasem roztropny Holender pracował spokojnie i spokojnie się uśmiechał.
Krótko mówiąc, Gerard, który umiał pokierować każdym ze swych przyjaciół, okiełznał tego dzikiego rumaka. Przyjaciele malowali karty do gry, aby napełnić rondle.
Uwinąwszy się z tą robotą, oburzony mistrz zabierał swój obraz i wychodził na codzienny obchód, poszukując klienta.
Gerard poprosił go pewnego razu, aby jednocześnie zabrał ze sobą karty i spróbował je sprzedać. Artysta spojrzał jak grzechotnik, ale po chwili italskim obyczajem ucałował przyjaciela, który dosuszał ostatnie z wykonywanych kart na gorącym w tym szczęśliwym klimacie słońcu, i zabrał je do miasta.
Gerard, zostawszy sam w domu, przepisał jeden czy dwa greckie listy, po czym wziął się do cerowania niewielkiej dziury w pończosze. Przy tym zajęciu zastała go gospodyni i spytała chłopca z ironią, czy sądzi, że nie ma niewiast w domu.
– Skoro już skończyliście – powiedziała – chodźcie porozmawiać z moją przyjaciółką Teresą, która, jak wam mówiłam, ma niewiele wartego męża, który przechwala się znajomościami ze znamienitymi ludźmi.
Gerard zszedł na dół; Teresa okazała się znajomą mu rzymską matroną.
– Ach, madame! – wykrzyknął. – To wy? Zacna pani gospodyni nic mi nie powiedziała. Jak się czuje mały jasnowłosy chłopczyk? Czy nie stało mu się nic złego podczas tej podróży w dziwacznej łodzi?
– Ma się dobrze – odparła rzymianka.
– O czym wy właściwie mówicie? – spytała gospodyni, przenosząc wzrok z chłopca na niewiastę. – Czemuż drżysz, Teresa mia?
– Ocalił życie mego dziecka – odpowiedziała, starając się opanować.
– Kto, mój lokator? Nigdy nie wspomniał o tym. I nie wstydzisz się, chłopcze, spojrzeć mi w oczy?
– Nie mów do niego tak szorstko – powiedziała niewiasta. Odwróciła się do przyjaciółki i zasypała ją płomiennymi słowy, opisując zachowanie Gerarda na statku. Młodzieniec poczerwieniał jak dziewczyna; wdzięczność rzymianki w tak jasnych barwach odmalowała jego czyny, że z trudem mógł je rozpoznać.
– I pomyśleć, że musiałaś mnie prosić o pomoc dla lokatora, o którym nie słyszałam nic prócz twego dobrego słowa, Fiammino! To wystarczyło, zaprawdę. Młodzieńcze drogi, służąc ci, służę sobie.
Obie niewiasty jęły z zapałem rozważać, co już zostało zrobione i co należy zrobić, aby przeniknąć gruby mur złota, odstępnego i szykan, który w wiecznym mieście dzieli mecenasów sztuki od nieznanych artystów.
Teresa uśmiechnęła się smutno, usłyszawszy o naiwności Gerarda, który zostawiał próbki swej sztuki pod drzwiami znamienitych osobistości.
– Jeśli służbie nie obiecasz procentu lub nawet nie wyznaczysz im stałego wynagrodzenia, nie spodziewaj się, że signori rzucą okiem na twe prace. Możesz z równym pożytkiem cisnąć je do Tybru.
– Biada mi! – westchnął Gerard. – W jaki więc sposób artysta może znaleźć mecenasa? Artyści są przecie biedni, nie bogaci.
– Udając się do jakiegoś szlachetniejszego miasta, w którym mieszkają nie tak chciwi ludzie – odparła Teresa. – La corte romana non vuol' pecora senza lana .
Zamyśliła się i powiedziała, że przyjdzie nazajutrz. Gospodyni powinszowała Gerardowi.
– Teresa wzięła sobie sprawę do serca – powiedziała. Prawie natychmiast po wyjściu niewiasty zjawił się Pietro z obrazem ponury jak chmura gradowa. Gerard zamienił porozumiewawcze spojrzenie z gospodynią i pospieszył za malarzem na górę, aby go pocieszyć.
– Więc pozwolili ci zabrać do domu twe arcydzieło?
– Jak zwykle.
– Jeszcze paru głupców.
– To nienajgorsze…
– Dlaczego? Co się stało?
– Kupili karty – jęknął Pietro i wściekły młócił powietrze na prawo i lewo pięścią.
– Tym lepiej – rzekł radośnie Gerard.
– Rzucili się na mnie przez te karty. Zachwycali się nimi. Próbowali ukryć pożądanie, ale nie potrafili. Spostrzegłem to, grałem swą rolę, obdzierałem ich ze skóry. Przeklęci durnie!
Rzucił na podłogę garść drobnych srebrnych monet, deptał je, skakał po nich i tańczył, oczy przybrały wyraz bazyliszka, kopał tak zapalczywie, że pieniądze toczyły się po całej mansardzie. Gerard pełzał na kolanach w poszukiwaniu sponiewieranych niewiniątek i przenosił pieczołowicie do sakiewki.
– Powinieneś był raczej wyśmiać ich niewiedzę i ciągnąć z niej profit – zauważył.
– I tak uczynię – odparł Pietro z niesłabnącym oburzeniem. – Prostacy! Będziemy malować talię dziennie, niech całe miasto zacznie grać i popadnie w ruinę, a z ich występków i głupoty będziemy żyli jak książęta… Była w tej talii jedna królowa, którą chciałbym zatrzymać. Ty ją rysowałeś, bracie. Miała piękne rude włosy, szafirowe oczy i co najważniejsze: duszę.
– Pietro – powiedział miękko Gerard – malowałem ją sercem. Domyślny Italczyk skinął głową, oczy mu błysły.
– Tak bardzo kochasz? Więc czemu ją opuściłeś?
– Kocham ją tak bardzo, Pietro, że dla niej powędrowałem w tę długą i nużącą drogę.
Gospodyni przerwała rozmowę, wołając z dołu:
– Proszę, zejdźcie, przyszedł ktoś do was. Gerard zbiegł na dół, gdzie czekała Teresa.
– Chodźcie ze mną, panie Gerardzie.ROZDZIAŁ LX
Gerard w milczeniu szedł przy boku Teresy i zwyczajem artysty zastanawiał się w duchu, co niewiasta dlań uczyni, zamiast zapytać ją o to. Powiedziała mu więc wreszcie sama. Przyjaciółka dała jej znać, że żona pewnego złotnika potrzebuje pisarza.
– Jej sklep jest tuż obok, będziecie, panie, mieli blisko. Rzeczywiście rychło przybyli na miejsce.
– Madama – rzekła Teresa – Leonora powiedziała mi, że potrzebujecie, pani, pisarza. Przyprowadzam wam kopistę, człowieka, który ocalił mi dziecko na morzu. Proszę, spojrzyjcie nań łaskawie.
Żona złotnika okazała przychylność, utkwiła wzrok w ładnej twarzy Gerarda i prawie nie mogła odwrócić odeń oczu. Odpowiedź jej jednak była niezadowalająca.
– Niestety, nie potrzebuję pisarza. Ach, przypominam sobie, to moja kumoszka Klelia, masarka, szuka pisarza. Powiedziała mi o tym, a ja z kolei Leonorze.
Teresa się wycofała, pożegnawszy panią zlotnikową uprzejmymi słowy.
Klelia mieszkała nieco dalej i gdy przyszli, nie zastali jej w domu. Teresa rzekła ze spokojem:
– Poczekam, aż wróci.
Usiadła tak cicha, pełna godności i tak posągowo spokojna, że Gerard pospiesznie zabrał się do rysowania jej portretu. Klelia wróciła do domu.
– Madama, słyszałam od zacnej Olympii, żony złotnika, że potrzebujecie pisarza (ujęła rękę Gerarda i popchnęła go lekko do przodu). Przyprowadzam wam kopistę, człowieka, który ocalił mi dziecko wśród okrutnych fal. Przez miłość dla Matki Najświętszej spójrzcie nań łaskawie.
– Zacna damo, piękny panie – odpowiada Klelia – nie potrzebuję skryby, ale przypomnieliście mi, że moja przyjaciółka,
Appia Klaudia, prosiła mnie niegdyś o pisarza. Jest krawcową, mieszka na Via Lepida.
Teresa wycofała się spokojnie.
– Madama – rzekł Gerard – bardzo to pewnie dla was przykra sprawa.
Teresa szeroko otwarła oczy.
– Cóż kiedykolwiek udało się załatwić bez odrobiny cierpliwości? Będziemy pukać do wszystkich drzwi w Rzymie – dodała łagodnie – tak długo, aż będziecie należycie ocenieni, panie.
– Wydaje mi się, madama, że nas śledzą. Zauważyłem, że jakiś mężczyzna cały czas idzie za nami. Czasem oddala się nieco, czasem przybliża.
– Zauważyłam – rzekła chłodno Teresa, a policzki jej pokrył lekki rumieniec. – To mój biedny Lodovico.
Przystanęła, odwróciła się i skinęła palcem. Mężczyzna podszedł niechętnie. Spojrzała mu prosto w oczy. Zmieszał się.
– Lodovco mio – powiedziała – poznaj młodego pana, o którym tak często ci opowiadałam. Poznaj go i pokochaj, albowiem to on ocalił twą żonę i dziecko.
Usłyszawszy to Lodovico, który poprzednio złożył ukłon i uśmiechał się sztucznie, zmienił się nagle w uosobienie serdecznej wdzięczności i gorąco ucałował Gerarda.
Gerard czuł się skrępowany, nie mogąc zrozumieć dziwnego postępowania mężczyzny i ukradkowego śledzenia przezeń żony. Mimo to zapytał:
– Będziecie, panie, nam towarzyszyć, ser Lodovico?
– Nie, signor – odparł Lodovico. – Nie przechodzę na tę stronę Tybru.
– Addio – powiedziała znacząco kobieta.
– Kiedy wrócisz do domu, Teresa mia?
– Gdy załatwię swe sprawy, Lodovico.
Szli dalej w milczeniu. Teresa była teraz smutna i ponura.
Mówiąc pokrótce: Appia Klaudia była litościwa, nie odesłała ich z powrotem za Tybr, lecz jedynie o sto jardów w dół ulicy, do Lukrecji, rękawiczniczki. Ona to właśnie szukała skryby, tyle że Appia nie mogła zgadnąć, w jakim celu. Lukrecja była niedużą wesołą niewiastą, która przyjęła ich dość serdecznie, lecz oświadczyła, że sama nie potrzebuje skryby, gdyż wszystkie rachunki prowadzi w pamięci.
– To dla mego spowiednika, ojca Colonny, który za tym szaleje.
– Słyszałam o jego ekscelencji – rzekła Teresa.
– Któż o nim nie słyszał?
– Ale, droga pani, toż to zakonnik, który ślubował ubóstwo. Nie mogę przecież pozwolić, aby młodzieniec pisał za darmo. Uratował moje dziecko na morzu.
– Naprawdę? – Lukrecja spojrzała z uznaniem na młodzieńca. – Nie macie się czego obawiać, ojcu Colonnie nigdy nie brak pieniędzy. Wystarczy, aby rzekł jedno słowo, a krewni jego, ksią – żętą, sypną mu sto koron na podołek. A cóż to za spowiednik, o pani! Najlepszy w całym Rzymie. Głową buja daleko w obłokach przez cały czas; nigdy nie zważa, co mówisz. Nie przejmuję się, wyznając mu swe grzechy, bardziej, niż gdybym mówiła do ściany. Chciałam go raz wypróbować i opowiedziałam wśród innych grzechów, jak zabiłam córeczkę mego lokatora i upiekłam ją w cieście. Gdy zamilkłam, ocknął się z marzeń i, udając stroskanego, powiada:
– Siostro moja grzeszna, klęknij i zmów trzy razy PaterNoster i trzy Ave Maria, nie jedz masła ani jaj w najbliższą środę i pax vobiscum !
I poszedł sobie, założywszy ręce do tyłu z taką miną, jakby mnie na świecie nie było.
Teresa czekała cierpliwie, potem spokojnie przypomniała gadatliwej damie o sprawie, z jaką przyszła.
– Czy byłabyś, pani, tak łaskawa, by udać się z tym oto młodzieńcem do zakonnika i rzec za nim słowo?
– Niestety! jakżeż mogłabym zostawić sklep? I po co zresztą? Jego drzwi stoją otworem dla pismaków, malarzy, żaków i wszelakiej tego rodzaju gawiedzi. Nie chciał pewnego dnia przyjąć księcia d'Urbino, bo zamknął się z jakimś uczonym Grekiem i tak blisko siebie pochylili głowy nad jakimś zakurzonym pergaminem, co dopiero z Grecji przywiezionym, że można by nakryć ich jednym kapturem. Opowiedziała mi o tym jego służebna, Onesta. Najczęściej tu zagląda na plotki, gdy idzie po zakupy.
– Oto człowiek dla ciebie, przyjacielu – orzekła Teresa.
– Idźcie jeno do jego mieszkania – mówiła dalej Lukrecja (mój chłopiec pokaże wam drogę) – i powiedzcie Oneście, że przychodzicie ode mnie; że młodzieniec pisarzem jest, a ona już zaprowadzi was do zakonnika. Jeśli wetkniecie dziewuszce sztukę srebra do ręki – nie zaszkodzi.
– Mam srebro – bez wahania powiedziała Teresa.
– Poczekajcie jeszcze – zatrzymała ich Lukrecja – pamiętajcie o jednym. Jeśli młody człowiek powie, że umie coś zrobić, musi to wykonać, inaczej niech unika zacnego mnicha jak trucizny. Jest wściekły jak dziki zwierz na wszelkich patałachów. Zdarzyło się, że pewnego dnia ktoś przyniósł mu źle wyrzeźbiony krucyfiks. On na to:
– To tak ma wyglądać Sahator mundi? Skonał za ciebie w śmiertelnej męce, a ty mu przyzwoitej roboty żałujesz? Ta niechlujna tandeta ma być krucyfiksem? Ale że to przecie jest kra – cyfiks, a ja jestem księdzem, wytrzepię nim twój kaftan! – powiedział. Onesta słyszała każde słowo przez dziurkę od klucza. Pomnijcie przeto jeszcze raz sprawę.
– Nie bójcie się, m adama – rzekła wyniośle Teresa. – Odpowiadam za biegłość tego człowieka; uratował mi dziecko.
Gerard nie okazał się dostatecznie subtelny, by właściwie ocenić jej konkluzję; daleko mu było do pewności, jaką przejawiała Teresa, poprosił więc o zwłokę. Wolałby nie iść już dzisiaj do zakonnika. Czy nie wystarczyłoby zrobić to nazajutrz?
– Tchórz z niego wylazł – rzekła Lukrecja.
– Nie, on nie jest tchórzem – powiedziała z gniewem Teresa. – Jest tylko skromny.
– Boję się tego wysoko urodzonego, wybrednego zakonnika – rzekł Gerard. – Zważcie, zacna pani Tereso, że widział on prace wszystkich pisarzy w Italii. Pozwólcie mi przygotować staranniejszą próbkę mej sztuki niż te, a jutro stawię się z nią przed ojcem Colonną.
– Zgoda – rzekła Teresa. Poszli razem do domu.
Niedaleko mieszkania młodzieńca był sklep, w którym sprzedawano weliny. Na wystawie leżał kawał pięknej, białej skóry; Gerard patrzył nań pełen zadumy, wiedział jednak, że nie miałby czym zapłacić, toteż szybko odszedł od okna. Nagle przypomniał sobie, że ma przecież stary welin i, pożegnawszy Teresę pod drzwiami, pobiegł szybko na górę, wyciągnął zwój, który niósł ze sobą całą drogę od Sevenbergen, i położył go z westchnieniem na stole. Przygotował chemikalia do wywabiania starego pisma, skoro jednak była to ostatnia okazja do przeczytania dokumentu, przemógł odrazę do bazgrołów i zaczął odcyfrowywać treść. Wynikało z owej umowy, że Ghysbrecht van Swieten pożyczy! Florisowi Brandtowi pewną kwotę pieniędzy pod zastaw ziemi, dług zaś miał odebrać z dochodów.
Gerard zrozumiał, że nie może zniszczyć dokumentu, byłoby to nieostrożne i niewłaściwe. Przeciwnie, przyrzekł sobie w wolnej chwili odcyfrować słowo po słowie. Zszedł na dół, postanowiwszy kupić mały kawałek welinu za połowę pieniędzy otrzymanych za karty.
Zszedłszy ze schodów, natknął się na gospodynię rozmawiającą z Teresą. Pani Fiammina zawołała na jego widok:
– Już tu jest! Oto cię złapano, donna mia! Popatrz, co ona ci przyniosła! – wyciągnęła spod fartucha tę właśnie welinową skórę, o której Gerard tak marzył.
– Jakże to, pani! Ach, donna Teresal – chłopak zaniemówił ze zdumienia i zachwytu. – Zacna pani Tereso, w całym Rzymie nie ma drugiego takiego kawałka skóry. Jakże udało się wam trafić na ten właśnie? To cudowne!
– Chłopcze drogi, czyż nie widziałam, jak pożądliwie nań patrzyłeś i wzdychałeś odchodząc? I czyż godziło się Teresie pozwolić, byś dalej pragnął jej daremnie?
– Jaka mądrość i jaka dobroć, madama! O, pani, nie marzyłem nigdy, że będę to kiedyś posiadał! Jakaż jest jego cena?
– Już zapomniałam. – Addio, Fiammina, addio, panie Gerardzie. Bądźcie szczęśliwi i równie bogaty jak dobry.
Rzymska matrona wymknęła się, zanim. Gerard zdołał obmyśleć, w jaki sposób tak pełnej godności istocie zaproponować zwrot pieniędzy za podarunek.
Nazajutrz po południu poszedł do Lukrecji, której syn zaprowadził go do mieszkania Fra Colonny. Młodzieniec oznajmił, w jakiej sprawie przybywa, wsunął napiwek Oneście i dziewczyna powiodła go do zakonnika. Gerard wszedł z bijącym sercem. Wielką komnatę wypełniały dzieła sztuki, uczone księgi, zabytki starożytne leżące w obfitości i nieładzie. Manuskrypty, obrazy, rzeźby w drzewie i kości słoniowej, instrumenty muzyczne, a wśród tego chwalebnego chaosu siedział zakonnik pochylony nad arabskim rękopisem.
Spojrzał niechętnie, zły trochę, że mu przeszkadzają. Onesta szepnęła coś do ucha swemu panu.
– Dobrze – powiedział – niech siądzie. Zaczekaj! Pokaż mi, jak piszesz, młodzieńcze. – Rzucił Gerardowi skrawek papieru i wskazał kałamarz.
– Wybaczcie, czcigodny ojcze – rzekł Gerard – w tej chwili zbyt mocno drży mi ręka, ale dziś w nocy przepisałem na welinie stronę greki, obok zaś wersję łacińską dla ukazania rozmaitości liter.
– Pokaż!
Gerard wręczył mu swą pracę drżąc i pełen obawy i stał z zamarłym sercem, oczekując werdyktu.
I zachwiał się, gdy zamiast werdyktu dominikanin rzucił się zdumionemu chłopcu na szyję.