- W empik go
Klątwa bursztynowej komnaty - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Klątwa bursztynowej komnaty - ebook
Dzieje Bursztynowej Komnaty – dzieła wykonanego przez gdańskich mistrzów bursztynnictwa na zlecenie króla Fryderyka I Hohenzollerna – pełne są burzliwych zwrotów akcji. Legenda jantarowego ósmego cudu świata, który zaginął (a może został ukryty?) podczas wojennej zawieruchy, po dziś dzień wzbudza emocje, nie tylko wśród poszukiwaczy skarbów.
U progu drugiej wojny światowej trzech kompanów wyrusza w odległe rubieże Europy, by ocalić jedno z najcenniejszych dzieł, jakie wespół z naturą stworzyła ludzka ręka. Kilkadziesiąt lat później, na początku lat dziewięćdziesiątych, tym samym szlakiem wyrusza grupa nowych śmiałków, zwabionych informacją o miejscu ukrycia artefaktu…
Janusz Moździerz
Mieszkaniec Malborka. Urodzony w Rozwadowie. Absolwent ART w Olsztynie. Nauczyciel młodzieży nieprzystosowanej. Prozaik bywający poetą. Czasami satyryk. Laureat konkursu Wydawnictwa „Iskry” na prozę współczesną. Publikował w „Tygodniku Kulturalnym” i kwartalnikach: „Akcent”, „Autograf”, „Tygiel”, „Topos”, „Prowincja”. Pisze felietony dla „Dziennika Malborskiego”. Wydał zbiory opowiadań: „Krzyk kani” (1999, nagroda burmistrza Malborka), „Konik polny” (2006), „Dzikie trawy” (2007) „Cofka” (2015).
U progu drugiej wojny światowej trzech kompanów wyrusza w odległe rubieże Europy, by ocalić jedno z najcenniejszych dzieł, jakie wespół z naturą stworzyła ludzka ręka. Kilkadziesiąt lat później, na początku lat dziewięćdziesiątych, tym samym szlakiem wyrusza grupa nowych śmiałków, zwabionych informacją o miejscu ukrycia artefaktu…
Janusz Moździerz
Mieszkaniec Malborka. Urodzony w Rozwadowie. Absolwent ART w Olsztynie. Nauczyciel młodzieży nieprzystosowanej. Prozaik bywający poetą. Czasami satyryk. Laureat konkursu Wydawnictwa „Iskry” na prozę współczesną. Publikował w „Tygodniku Kulturalnym” i kwartalnikach: „Akcent”, „Autograf”, „Tygiel”, „Topos”, „Prowincja”. Pisze felietony dla „Dziennika Malborskiego”. Wydał zbiory opowiadań: „Krzyk kani” (1999, nagroda burmistrza Malborka), „Konik polny” (2006), „Dzikie trawy” (2007) „Cofka” (2015).
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-060-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozgorączkowany tłum wrzeszczał, skandując nieprzerwanie:
– Bij! Zabij! Bij, zabij!!!
Walczyli w „klatce” wyłożonej błękitną, uszlachetnioną odmianą brezentu z wielkim stylizowanym napisem pośrodku: „Mein Kampf”.
Ostre stożki świateł punktowych reflektorów krzyżowały się na środku ringu, rażąc oczy podrażnione spływającym po czole słonawymi strugami potem. Gdzieś z oddali dobiegało przytłumione, równomierne, niczym kierowane sprawną batutą niewidzialnego koncertmistrza, skandowanie wielotysięcznego tłumu: – Pierwszy!!! Pierwszy!!! – Jak kiedyś, przebiła się w otępiałym umyśle iskra wspomnienia. Jak powinno być zawsze…
Wyprowadził serię ciężkich ciosów. Powtórzony lewy prosty, celny prawy tuż pod punkt, dwa dobrze mierzone z rotacji wychylonego ciała uppercuty. Aż tamten jęknął, wypluwając za liny kauczukowy ochraniacz szczęki. Wyraźnie słyszał suchy trzask własnych rękawic o spocone ciało przeciwnika. Ten atak powinien powalić Murzyna na kolana. Musiał! Jednak czarnoskóry bokser nie runął na błękitną matę. Stał chwiejnie, klinczując; zręcznie tamował ruchy bijącego. Atakujący pocił się nadmiernie, miotał gwałtownie, chcąc wyrwać spętane ramiona spod pach oślizłego ciała wyższego przeciwnika. Znużony umysł nie mógł dociec, dlaczego tamten wbrew prawom natury nie pada na deski…
Niespodziewanie otrzymał silny zamachowy w tył czaszki. Zamroczyło go chwilowo.
Przyklęknął na prawe kolano z głową schowaną pomiędzy rękawicami, a wówczas ten obrzydliwy, wstrętnie cuchnący potem czarnuch ośmielił się go kopnąć w wypięte pośladki, aż rozległ się wyraźny trzask pękających na szwie jedwabnych czerwonych spodenek…
Zdrętwiał z odrazy, wstydu i poniżenia. Zdążył jedynie krzyknąć:
– Sędzia! Gdzie jest sędzia?! Gdzie sprawiedliwość…?!
I wtedy obudził się. Nagle. Całkowicie przytomny. Spętany w wilgotnej, zmierzwionej niespokojnym snem pościeli.
Leżał na szerokim tapczanie w seledynowym saloniku recepcyjnym obcej ambasady przy Alei Riazańskiej w Moskwie. Był schyłek 1991 roku.
Nigdy nie miał okazji znaleźć się na prawdziwym ringu naprzeciwko innego mężczyzny z naciągniętymi na dłonie rękawicami. Wszelkie zawody sportowe oglądał od dziesięcioleci wyłącznie z loży honorowej strzeżonej przez tworzących podwójne plecy ośmiu dwumetrowych ochroniarzy bezpośrednio zabezpieczających go przed entuzjazmem tłumu lub niespełna rozumu zamachowcem. Na pewno nie pozwoliłby nigdy wpuścić do niej ohydnie łysego boksera, z którym przyszyło mu walczyć w sennym majaku. Nie znosił, z powodu własnego kompleksu na punkcie postępującej łysiny, nieobrośniętych.
Stary mężczyzna zajmujący klimatyzowany pokój na pierwszym piętrze ambasady dalekiego kraju był uciekinierem. Jeszcze do niedawna jego dobrze podretuszowany portret musiało umieć rozpoznać na żądanie każde dziecko opuszczające przedszkole w Niemieckiej Republice Demokratycznej. Niedawno skończył siedemdziesiąt dziewięć lat. Nieco wcześniej musiał opuścić potajemnie ojczyznę i szukać schronienia u niedawnych przyjaciół. Ale Starszy Brat odmówił zdetronizowanemu przywódcy pomocy. I tylko stare kontakty pozwoliły byłemu prominentowi na znalezienie w miarę bezpiecznego lokum w tej niewielkiej placówce dyplomatycznej.
Otworzył blade oczy. Leżał na wznak, powoli zapominając o przegranej walce z czarnoskórym bokserem.
Wciąż sądził, że należy jeszcze do „die oberen Zehntausend” – na elitarnej liście zawsze był Numerem Pierwszym. Mimo oficjalnego oddania władzy i zejścia w cień nowych pretendentów.
Leniwie przewrócił ciało na bok. Sięgnął po stojącą na nocnym stoliku szklankę soku pomarańczowego. Pociągnął długi łyk – poprzedniego wieczora zanadto sobie pofolgował podczas spotkania z Alfonso Rojosem. Ale to była ważna rozmowa. Może najważniejsza w jego całej karierze. A nawet w życiu…
Odruchowo zerknął na złotą delbanę ofiarowaną mu przed laty przez Nikitę. Zaklął pod nosem: – Rojos powinien zatelefonować przed godziną. – Zanim ujął słuchawkę, delikatnie rozmasował ścierpniętą dłoń; skóra wyraźnie wyschła, drobniutkie zmarszczki przypominały do złudzenia miniaturę dorzecza nieznanej rzeki. Chrząknął do mikrofonu.
– Słucham, senior! – usłyszał natychmiast aksamitny głos dyżurnej pracownicy centralki.
– Z towarzyszem Rojosem! – zażądał, unosząc w ręce szklankę.
– Niestety! Za późno… Senior Rojos wyleciał do kraju pierwszym porannym lotem, wezwany przez przełożonych – poinformowała ciepłym altem lekko stremowana zaskakującym żądaniem ważnego gościa telefonistka.
– Co takiego?!!!
Alt jakby nieco przycichł:
– Porannym lotem, senior. Jeszcze przed wschodem słońca…
Mężczyzna rzucił słuchawkę. Usiadł gwałtownie. Niedowierzająco pokręcił siwiejącą głową i nagle pojął sens słów rozmówczyni…
Za sekundę poderwał się z miejsca – skoczył do sejfu. Czarna teczka była otwarta. „Raport Kramera” zniknął razem z towarzyszem Rojosem…
Twarz byłego genseka wykrzywił grymas wściekłości, ale wciąż bystre oczy powędrowały niby przypadkiem ku bocznemu kinkietowi; znał dobrze zwyczaje panujące w dyplomatycznym światku przyjaciół; oko ukrytej kamery, na polecenie pana Rojasa, strzegło jego gwarantowanego spokoju. „Kutwa i oszust!” – pomyślał markotnie. Przeżuwając pod nosem coraz to nowe przekleństwa, niby od niechcenia zarzucił bluzę pidżamy na kryształowy żyrandol, a potem, uśmiechając się sardonicznie, z niemałym wysiłkiem podniósł materac tapczanu; na dnie, przykryty atłasowym seledynowym prześcieradłem, spoczywał zapięty na zatrzaski żelazny glejt, podobny do tysięcy identycznych tekturowych skoroszytów przeznaczanych w mało ważnym biurze na mało ważne akta. Jednak tym razem sytuacja przedstawiała się diametralnie inaczej. O niebo inaczej, można by rzec… Choć niebo i wszelkie atrybuty z jego niezwykłością związane wyparowały ze słownictwa genseka wiele lat wcześniej. Poczuł się uratowany… I – jak to bywa w podobnych sytuacjach – przeczucia nie zawsze miały racjonalne podłoże…
„Do trzech razy sztuka, podobno pod latarnią jest najciemniej” – pomyślał, schylając się po niepozorny karton. Zanim ponownie stracił z oczu niewinnie wyglądający przedmiot, umieścił go pieczołowicie w superstrzeżonej teczce – jedynym egzemplarzu, jaki przed laty wyprodukowano specjalnie dla niego daleko na zachód od rodzinnego Berlina.
– Dostatnie życie, ani chybi, stępiło waszą przebiegłość, towarzyszu Rojos – mruknął pod nosem. – Kiepski z was dyplomata… I to wasza niepowetowana, że tak zadeklaruję, strata…
Cóż, wzajemne oszustwa w tym raczej odrażającym światku intryg i podchodów nie należały do rzadkości i nie wypadało się specjalnie dziwić postępkowi kontrahenta. Poziom przyzwoitości sięgał dna i takie prawo działało w obydwie strony z jednakową precyzją. Na zasadzie specyficznego sprzężenia zwrotnego.
Gensek westchnął z ulgą i pospiesznie ruszył do przyległej mikroskopijnej łazienki. Gości niezbyt proszonych w tym budynku nie rozpieszczano zanadto.
– Czas, czas zbyt szybko ucieka – wyszeptał, mydląc policzki.
Potem poprawił czerwone szelki. I miał rację.
Tuż przed odsunięciem od władzy wieloletniego gospodarza Niemiec Wschodnich na obszernym biurku Pierwszego Sekretarza SED w berlińskim gmachu Centralnego Komitetu Partii znalazł się – dostarczony przez zaufanego agenta Stasi – wykradziony z adwokackiej kancelarii w Sztokholmie dokument, który mógł w istotny sposób zaważyć na przyszłych losach długoletniego, nieformalnego szefa państwa. Zalakowana i opieczętowana pękata koperta oznaczona kryptonimem „Raport Kramera – agenta nr 0958” zawierała kilkanaście stron lekko pożółkłego maszynopisu i odręcznie wykonane szkice. Kiedy spodziewający się w każdej chwili pozbawienia najwyższych zaszczytów funkcjonariusz SED zapoznał się z treścią przesyłki, początkowo nie wierzył własnym oczom, ale złożone na dokumencie podpisy i właściwe pieczęcie upewniły go o autentyczności otrzymanych papierów.
Siwowłosy dygnitarz aż trzykrotnie przeczytał leżące na biurku podniszczone stronice. Nie było wątpliwości: miał przed oczyma napisany w jednym egzemplarzu raport dotyczący historii wywiezienia i ukrycia u schyłku drugiej wojny światowej legendarnego skarbu carów Rosji – Bursztynowej Komnaty, poszukiwanej od lat przez dziesiątki zainteresowanych odnalezieniem bezcennego zabytku.
Nie minęło wiele czasu, by adresat niecodziennej przesyłki zrozumiał, że trafiła mu się wyjątkowa szansa ocalenia głowy – w dodatku własnej. Oto trzymał w ręku niebagatelny atut w walce o przetrwanie…
Rzeczywiście trzymał i – nagle – został wystrychnięty na dudka, a supertajna treść raportu przeniknęła ściany obcej ambasady, docierając do tak zwanych osób trzecich.
Niespodziewanie – zawiłymi ścieżkami – nieuprawnionymi właścicielami zapisków Kramera stały się trzy wzajemnie wrogo usposobione grupy zdecydowanych na wszystko speców od tajnej roboty: skrywający się pod szyldem firmy handlującej futrami sprowadzanymi z Syberii oddział specjalny rosyjskiego wywiadu wojskowego GRU, ochrzczony w chwili powołania niezrozumiałym dla postronnego obserwatora mianem Lunatyków i dowodzony przez jednego z najbardziej tajemniczych ludzi w Moskwie, pułkownika lotnictwa, byłego pilota oblatywacza Andrieja Korowa, Rodzina Krymska z wyjątkowo zakamuflowanym Ojcem Chrzestnym na czele oraz działający w całkowitym podziemiu zespół byłych agentów Stasi, kierowany przez zadufanego, wymagającego od podwładnych całkowitego posłuszeństwa, majora o dźwięcznym pseudonimie Ciężki.
Wkrótce w trzech oddalonych od siebie o setki mil punktach kontynentu rozpoczęły się w pełnej konspiracji pospieszne przygotowania zainteresowanych zdobyciem Komnaty ekip; ich cel stanowił wyjątkowo niebezpieczny, a zarazem niedostępny zakątek Europy.
I zanim świat miał poznać prawdziwe losy swojego ósmego cudu, jak wielu znawców przedmiotu określało zgodnie zaginione, jantarowe arcydzieło, zaszło – ponad pół wieku wcześniej – wiele niecodziennych zdarzeń, o których – znowu wypada powołać się na najwyższe autorytety – nawet filozofom się nie śniło w najgłębsze bezksiężycowe noce.
– Bij! Zabij! Bij, zabij!!!
Walczyli w „klatce” wyłożonej błękitną, uszlachetnioną odmianą brezentu z wielkim stylizowanym napisem pośrodku: „Mein Kampf”.
Ostre stożki świateł punktowych reflektorów krzyżowały się na środku ringu, rażąc oczy podrażnione spływającym po czole słonawymi strugami potem. Gdzieś z oddali dobiegało przytłumione, równomierne, niczym kierowane sprawną batutą niewidzialnego koncertmistrza, skandowanie wielotysięcznego tłumu: – Pierwszy!!! Pierwszy!!! – Jak kiedyś, przebiła się w otępiałym umyśle iskra wspomnienia. Jak powinno być zawsze…
Wyprowadził serię ciężkich ciosów. Powtórzony lewy prosty, celny prawy tuż pod punkt, dwa dobrze mierzone z rotacji wychylonego ciała uppercuty. Aż tamten jęknął, wypluwając za liny kauczukowy ochraniacz szczęki. Wyraźnie słyszał suchy trzask własnych rękawic o spocone ciało przeciwnika. Ten atak powinien powalić Murzyna na kolana. Musiał! Jednak czarnoskóry bokser nie runął na błękitną matę. Stał chwiejnie, klinczując; zręcznie tamował ruchy bijącego. Atakujący pocił się nadmiernie, miotał gwałtownie, chcąc wyrwać spętane ramiona spod pach oślizłego ciała wyższego przeciwnika. Znużony umysł nie mógł dociec, dlaczego tamten wbrew prawom natury nie pada na deski…
Niespodziewanie otrzymał silny zamachowy w tył czaszki. Zamroczyło go chwilowo.
Przyklęknął na prawe kolano z głową schowaną pomiędzy rękawicami, a wówczas ten obrzydliwy, wstrętnie cuchnący potem czarnuch ośmielił się go kopnąć w wypięte pośladki, aż rozległ się wyraźny trzask pękających na szwie jedwabnych czerwonych spodenek…
Zdrętwiał z odrazy, wstydu i poniżenia. Zdążył jedynie krzyknąć:
– Sędzia! Gdzie jest sędzia?! Gdzie sprawiedliwość…?!
I wtedy obudził się. Nagle. Całkowicie przytomny. Spętany w wilgotnej, zmierzwionej niespokojnym snem pościeli.
Leżał na szerokim tapczanie w seledynowym saloniku recepcyjnym obcej ambasady przy Alei Riazańskiej w Moskwie. Był schyłek 1991 roku.
Nigdy nie miał okazji znaleźć się na prawdziwym ringu naprzeciwko innego mężczyzny z naciągniętymi na dłonie rękawicami. Wszelkie zawody sportowe oglądał od dziesięcioleci wyłącznie z loży honorowej strzeżonej przez tworzących podwójne plecy ośmiu dwumetrowych ochroniarzy bezpośrednio zabezpieczających go przed entuzjazmem tłumu lub niespełna rozumu zamachowcem. Na pewno nie pozwoliłby nigdy wpuścić do niej ohydnie łysego boksera, z którym przyszyło mu walczyć w sennym majaku. Nie znosił, z powodu własnego kompleksu na punkcie postępującej łysiny, nieobrośniętych.
Stary mężczyzna zajmujący klimatyzowany pokój na pierwszym piętrze ambasady dalekiego kraju był uciekinierem. Jeszcze do niedawna jego dobrze podretuszowany portret musiało umieć rozpoznać na żądanie każde dziecko opuszczające przedszkole w Niemieckiej Republice Demokratycznej. Niedawno skończył siedemdziesiąt dziewięć lat. Nieco wcześniej musiał opuścić potajemnie ojczyznę i szukać schronienia u niedawnych przyjaciół. Ale Starszy Brat odmówił zdetronizowanemu przywódcy pomocy. I tylko stare kontakty pozwoliły byłemu prominentowi na znalezienie w miarę bezpiecznego lokum w tej niewielkiej placówce dyplomatycznej.
Otworzył blade oczy. Leżał na wznak, powoli zapominając o przegranej walce z czarnoskórym bokserem.
Wciąż sądził, że należy jeszcze do „die oberen Zehntausend” – na elitarnej liście zawsze był Numerem Pierwszym. Mimo oficjalnego oddania władzy i zejścia w cień nowych pretendentów.
Leniwie przewrócił ciało na bok. Sięgnął po stojącą na nocnym stoliku szklankę soku pomarańczowego. Pociągnął długi łyk – poprzedniego wieczora zanadto sobie pofolgował podczas spotkania z Alfonso Rojosem. Ale to była ważna rozmowa. Może najważniejsza w jego całej karierze. A nawet w życiu…
Odruchowo zerknął na złotą delbanę ofiarowaną mu przed laty przez Nikitę. Zaklął pod nosem: – Rojos powinien zatelefonować przed godziną. – Zanim ujął słuchawkę, delikatnie rozmasował ścierpniętą dłoń; skóra wyraźnie wyschła, drobniutkie zmarszczki przypominały do złudzenia miniaturę dorzecza nieznanej rzeki. Chrząknął do mikrofonu.
– Słucham, senior! – usłyszał natychmiast aksamitny głos dyżurnej pracownicy centralki.
– Z towarzyszem Rojosem! – zażądał, unosząc w ręce szklankę.
– Niestety! Za późno… Senior Rojos wyleciał do kraju pierwszym porannym lotem, wezwany przez przełożonych – poinformowała ciepłym altem lekko stremowana zaskakującym żądaniem ważnego gościa telefonistka.
– Co takiego?!!!
Alt jakby nieco przycichł:
– Porannym lotem, senior. Jeszcze przed wschodem słońca…
Mężczyzna rzucił słuchawkę. Usiadł gwałtownie. Niedowierzająco pokręcił siwiejącą głową i nagle pojął sens słów rozmówczyni…
Za sekundę poderwał się z miejsca – skoczył do sejfu. Czarna teczka była otwarta. „Raport Kramera” zniknął razem z towarzyszem Rojosem…
Twarz byłego genseka wykrzywił grymas wściekłości, ale wciąż bystre oczy powędrowały niby przypadkiem ku bocznemu kinkietowi; znał dobrze zwyczaje panujące w dyplomatycznym światku przyjaciół; oko ukrytej kamery, na polecenie pana Rojasa, strzegło jego gwarantowanego spokoju. „Kutwa i oszust!” – pomyślał markotnie. Przeżuwając pod nosem coraz to nowe przekleństwa, niby od niechcenia zarzucił bluzę pidżamy na kryształowy żyrandol, a potem, uśmiechając się sardonicznie, z niemałym wysiłkiem podniósł materac tapczanu; na dnie, przykryty atłasowym seledynowym prześcieradłem, spoczywał zapięty na zatrzaski żelazny glejt, podobny do tysięcy identycznych tekturowych skoroszytów przeznaczanych w mało ważnym biurze na mało ważne akta. Jednak tym razem sytuacja przedstawiała się diametralnie inaczej. O niebo inaczej, można by rzec… Choć niebo i wszelkie atrybuty z jego niezwykłością związane wyparowały ze słownictwa genseka wiele lat wcześniej. Poczuł się uratowany… I – jak to bywa w podobnych sytuacjach – przeczucia nie zawsze miały racjonalne podłoże…
„Do trzech razy sztuka, podobno pod latarnią jest najciemniej” – pomyślał, schylając się po niepozorny karton. Zanim ponownie stracił z oczu niewinnie wyglądający przedmiot, umieścił go pieczołowicie w superstrzeżonej teczce – jedynym egzemplarzu, jaki przed laty wyprodukowano specjalnie dla niego daleko na zachód od rodzinnego Berlina.
– Dostatnie życie, ani chybi, stępiło waszą przebiegłość, towarzyszu Rojos – mruknął pod nosem. – Kiepski z was dyplomata… I to wasza niepowetowana, że tak zadeklaruję, strata…
Cóż, wzajemne oszustwa w tym raczej odrażającym światku intryg i podchodów nie należały do rzadkości i nie wypadało się specjalnie dziwić postępkowi kontrahenta. Poziom przyzwoitości sięgał dna i takie prawo działało w obydwie strony z jednakową precyzją. Na zasadzie specyficznego sprzężenia zwrotnego.
Gensek westchnął z ulgą i pospiesznie ruszył do przyległej mikroskopijnej łazienki. Gości niezbyt proszonych w tym budynku nie rozpieszczano zanadto.
– Czas, czas zbyt szybko ucieka – wyszeptał, mydląc policzki.
Potem poprawił czerwone szelki. I miał rację.
Tuż przed odsunięciem od władzy wieloletniego gospodarza Niemiec Wschodnich na obszernym biurku Pierwszego Sekretarza SED w berlińskim gmachu Centralnego Komitetu Partii znalazł się – dostarczony przez zaufanego agenta Stasi – wykradziony z adwokackiej kancelarii w Sztokholmie dokument, który mógł w istotny sposób zaważyć na przyszłych losach długoletniego, nieformalnego szefa państwa. Zalakowana i opieczętowana pękata koperta oznaczona kryptonimem „Raport Kramera – agenta nr 0958” zawierała kilkanaście stron lekko pożółkłego maszynopisu i odręcznie wykonane szkice. Kiedy spodziewający się w każdej chwili pozbawienia najwyższych zaszczytów funkcjonariusz SED zapoznał się z treścią przesyłki, początkowo nie wierzył własnym oczom, ale złożone na dokumencie podpisy i właściwe pieczęcie upewniły go o autentyczności otrzymanych papierów.
Siwowłosy dygnitarz aż trzykrotnie przeczytał leżące na biurku podniszczone stronice. Nie było wątpliwości: miał przed oczyma napisany w jednym egzemplarzu raport dotyczący historii wywiezienia i ukrycia u schyłku drugiej wojny światowej legendarnego skarbu carów Rosji – Bursztynowej Komnaty, poszukiwanej od lat przez dziesiątki zainteresowanych odnalezieniem bezcennego zabytku.
Nie minęło wiele czasu, by adresat niecodziennej przesyłki zrozumiał, że trafiła mu się wyjątkowa szansa ocalenia głowy – w dodatku własnej. Oto trzymał w ręku niebagatelny atut w walce o przetrwanie…
Rzeczywiście trzymał i – nagle – został wystrychnięty na dudka, a supertajna treść raportu przeniknęła ściany obcej ambasady, docierając do tak zwanych osób trzecich.
Niespodziewanie – zawiłymi ścieżkami – nieuprawnionymi właścicielami zapisków Kramera stały się trzy wzajemnie wrogo usposobione grupy zdecydowanych na wszystko speców od tajnej roboty: skrywający się pod szyldem firmy handlującej futrami sprowadzanymi z Syberii oddział specjalny rosyjskiego wywiadu wojskowego GRU, ochrzczony w chwili powołania niezrozumiałym dla postronnego obserwatora mianem Lunatyków i dowodzony przez jednego z najbardziej tajemniczych ludzi w Moskwie, pułkownika lotnictwa, byłego pilota oblatywacza Andrieja Korowa, Rodzina Krymska z wyjątkowo zakamuflowanym Ojcem Chrzestnym na czele oraz działający w całkowitym podziemiu zespół byłych agentów Stasi, kierowany przez zadufanego, wymagającego od podwładnych całkowitego posłuszeństwa, majora o dźwięcznym pseudonimie Ciężki.
Wkrótce w trzech oddalonych od siebie o setki mil punktach kontynentu rozpoczęły się w pełnej konspiracji pospieszne przygotowania zainteresowanych zdobyciem Komnaty ekip; ich cel stanowił wyjątkowo niebezpieczny, a zarazem niedostępny zakątek Europy.
I zanim świat miał poznać prawdziwe losy swojego ósmego cudu, jak wielu znawców przedmiotu określało zgodnie zaginione, jantarowe arcydzieło, zaszło – ponad pół wieku wcześniej – wiele niecodziennych zdarzeń, o których – znowu wypada powołać się na najwyższe autorytety – nawet filozofom się nie śniło w najgłębsze bezksiężycowe noce.
więcej..