Klątwa fontanny - ebook
Klątwa fontanny - ebook
Longworth przedstawia swoich bohaterów jak postacie z uroczej komedii romantycznej – są szczęśliwie zakochani, a pogoń za złoczyńcami nigdy nie przeszkadza im cieszyć się życiem. „Kirkus Reviews”
Zachwycające… Longworth przywołuje uroki Francji ze smakowitymi szczegółami – znakomitym winem, pysznymi posiłkami i przednim towarzystwem. – „Publisher’s Weekly”
W szóstej książce z serii Verlaque i Bonnet mierzą się z klątwą liczącej kilka wieków fontanny.
Szef kuchni, Sigisbert „Bear” Valets, właśnie otworzył własną restaurację La Fontaine w Aix-en-Provence. Osiąga sukces – zbiera pozytywne recenzje i gromadzi lojalną klientelę, w tym Verlaque’a i Bonnet. Ale kiedy chce powiększyć lokal o miejsca przy stolikach na historycznym dziedzińcu, napotyka opór kilkorga bardzo wpływowych sąsiadów. Towarzystwo historyczne życzy sobie, aby dziedziniec, który był świadkiem egzekucji na szubienicy w XVI wieku i dwóch morderstw w czasie II wojny światowej, pozostał nietknięty.
Valets nie zamierza składać broni, nawet kiedy obok starej fontanny zostaje odkryty szkielet pochowanego tam człowieka. Ale gdy zaczyna otrzymywać listy z pogróżkami, boi się, że jego życie też jest zagrożone. A potem w niewyjaśniony sposób z fontanny przestaje płynąć woda. Czy naruszając spokój dziedzińca, Bear wyzwolił odwieczną klątwę? I czy nowożeńcy – Verlaque i Bonnet – rozwiążą zagadkę, zanim ktoś jeszcze zginie?
Osadzona w realiach kwitnącej południowej Francji najnowsza książka M.L. Longworth z pewnością zachwyci fanów Donny Leon i Andrei Camillieriego.
O autorce M. L. Longworth
Mary Lou Longworth mieszka w Aix-en-Provence od 1997 roku. O regionie otaczającym to miasto pisała dla „The Washington Post”, „The Times” (UK), „The Independent” (UK) i „Bon Appétit Magazine”. Jest mężatką i ma jedną córkę.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66420-41-0 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
+--------------------------------------------------------------------------+
| |
| |
| _Śmierć w Château Bremont_ |
+--------------------------------------------------------------------------+
+--------------------------------------------------------------------------+
| |
| |
| _Morderstwo przy Rue Dumas_ |
+--------------------------------------------------------------------------+
+--------------------------------------------------------------------------+
| |
| |
| _Morderstwo w winnicy_ |
+--------------------------------------------------------------------------+
+--------------------------------------------------------------------------+
| |
| |
| _Morderstwo na Île Sordou_ |
+--------------------------------------------------------------------------+
+--------------------------------------------------------------------------+
| |
| |
| _Tajemnica odnalezionego płótna Cézanne’a_ |
+--------------------------------------------------------------------------+PROLOG. DEI CORALLINI
Antoine’owi tak bardzo podobało się dei Corallini, że nieomal żałował, iż zaplanowali takie skromne wesele. Barokowe arcydzieło zostało wzniesione w XVII wieku za pieniądze zarobione na połowach koralowców w Morzu Śródziemnym. Miejscowi rybacy, wdzięczni za swój dobrobyt, ufundowali budowę kościoła. Pełni wdzięczności i dumy byli także rzemieślnicy, którzy przy nim pracowali i rzeźbili każdy kawałek kamienia. Jednak budowla, która powstała, nie była przesadzona ani kiczowata. Kamienie miały delikatny kolor kości słoniowej, elegancją dorównywały im pozostałe gładkie części fasady, pomalowane na jasne odcienie żółci, różu i zieleni.
Wyobrażał sobie, że rodzice Marine woleliby wystawny ślub w swoim kościele parafialnym, Saint Jean de Malte, ale czuł się za stary na taką tradycyjną uroczystość. Uparł się, że będą to Włochy, bo miłość do tego kraju dzielił z Marine, a poza tym chciał uniknąć ślubu w Aix-en-Provence. Chociaż miasto, w którym mieszkał i pracował, było cudowne, to jego zdaniem nie bardzo nadawało się na taką okazję. Pragnął, by ślub z Marine odbył się w sekrecie, w małej liguryjskiej wiosce, z dala od ciekawskich spojrzeń mieszkańców Aix. Prawie tak, jakby nie mógł uwierzyć w swoje szczęście i nie chciał ryzykować, że nagle ktoś nadbiegnie główną nawą i głośno sprzeciwi się ich związkowi. Od kiedy poznał Marine – na kolacji zorganizowanej przez zaprzyjaźnionego prawnika – nigdy nie myślał o sobie jako o żonatym mężczyźnie. To inni ludzie się pobierali, inni ludzie byli szczęśliwi, ale nie on.
Lekko zakrzywiona fasada pastelowego kościoła górowała nad wybrukowanym placem. Budowla zwrócona była w kierunku morza, jakby je ochraniała. Marynarze z daleka widzieli osadzone na wzgórzu dei Corallini. Verlaque spojrzał w górę, starając się skupić uwagę na różnorodnych posągach stojących w niszach na fasadzie, a nie na tym, co wydarzy się w kościele jeszcze tego samego ranka. Poniżej, drogą łączącą nadmorskie miasta i prowadzącą do Imperii, śmigały samochody i skutery. Ktoś z wioski zawołał: „Dario! Dario!”, gdzieś trzasnęły drzwi. Verlaque’owi przyszła do głowy myśl, że dla jakiegoś mieszkańca wioski i dla Dario była to kolejna zwykła sobota, podczas gdy dla niego ten dzień był tak doniosły.
Uśmiechnął się i ruszył w kierunku restauracji, planując, jak posadzą gości. Wraz z Marine zaprosili jej rodziców – Anatole’a Bonneta, lekarza rodzinnego, i Florence Bonnet, emerytowaną profesor teologii – a także Sylvie, najlepszą przyjaciółkę Marine, wraz z jej jedenastoletnią córką, Charlotte, Jean-Marca Sauvata, ich wspólnego przyjaciela, Brunona Paulika, komisarza z Aix, i jego żonę, Hélène, oraz ich córkę, Léę, również jedenastoletnią. Na liście gości znaleźli się ponadto ojciec Verlaque’a, Gabriel, i jego partnerka, Rebecca Schultz, oraz Sébastien, brat Verlaque’a. Świadkiem Marine została Sylvie, on zaś wybrał Sébastiena, chciał bowiem, żeby przyniosło to coś dobrego – tak naprawdę jego kontakt z bratem był ograniczony. Sébastien uważał paryski rynek nieruchomości za ekscytujący w takim samym stopniu, w jakim Verlaque uznawał go za nudny.
Przed obowiązkowym ślubem cywilnym w Hôtel de Ville w Aix, który odbył się dwa tygodnie wcześniej, Marine i Antoine umówili się z kierownikiem ich ulubionej kawiarni, że zorganizuje dla nich aperitif na tarasie, gdzie mogli zaprosić kolegów i przyjaciół z Aix. Podawano szampana, a mieszkańcy miasta i turyści, idąc wąską ulicą, uśmiechali się na widok przyjęcia, które, jak sądzili, było improwizowane.
Żadne z nich nie lubiło tak zwanych „wyjazdowych ślubów”, ale liguryjska wioska leżała tylko o trzy godziny jazdy od Aix, gdzie mieszkała większość gości. Przecież nie zmuszali uczestników uroczystości do podróży na karaibską wyspę. Kolega Marine opowiadał jej o weselu kuzyna w kurorcie na Barbadosie. Goście – w tym dwie starsze panie – musieli odbyć czternastogodzinny lot do miejsca, które ani dla nich, ani dla państwa młodych nie było w żaden sposób znaczące. Marine przyjeżdżała do Paradiso – jak nazywała tę miejscowość w dzieciństwie – od wielu lat. Rodzice wynajmowali małe mieszkanie w niżej położonej części wioski, blisko plaży. Marine zabrała tam Antoine’a, kiedy już wiedziała, że go kocha. Od tamtej pory zawsze zatrzymywali się w starszej, wyżej położonej części i każdego ranka pokonywali setki stopni prowadzących do morza, po czym skakali do wody z płaskich skał znajdujących się poniżej piaszczystej plaży.
Zrobiło się już ciepło, choć był dopiero kwiecień i ledwie wczesny ranek. Powietrze było przesycone wilgocią, a Verlaque miał nadzieję, że nie zrobi mu się za gorąco.
Mało brakowało, a wybrałby się dziś bez skarpetek, w swoich czarnych mokasynach Westona. Marine roześmiała się, gdy wyszedł z łazienki w ich pokoju ubrany w kobaltowy garnitur, ale z gołymi stopami.
– Czy nie uważasz, że powinieneś włożyć skarpetki? – zapytała. – To ujdzie Włochowi, ale to chyba nie twój styl.
Spojrzał w dół na swoje gołe kostki.
– Może masz rację. A ty się nie ubierasz? – zapytał, widząc, że wciąż jest w szlafroku.
– W pokoju Sylvie i Charlotte – odparła Marine. – Ty masz zjeść śniadanie na dole razem z moimi rodzicami. Chcę, by moja suknia pozostała niespodzianką.
Verlaque zatarł ręce.
– Czy ma dekolt? Gołe plecy?
Marine uśmiechnęła się, wstała i otworzyła przed nim drzwi.
– Do zobaczenia później. – Pocałowała go i dodała: – A tak przy okazji, świetnie wyglądasz. Dobrze ci w tym kolorze.
– Denerwujesz się?
– Tak. Denerwuję się, ale jednocześnie jestem szczęśliwa i spokojna, jakbym unosiła się na wodzie. A ty?
– Martwię się o makaron na lunch – odparł Verlaque. – Mam nadzieję, że użyją wystarczająco grubego. Takiego, który naprawdę przesiąknie sosem.
Marine utkwiła wzrok w przyszłym mężu i zaśmiała się z ironią.
– I pomyśleć, że za kilka godzin będę twoją żoną.
– Jesteśmy takimi szczęściarzami – powiedział, całując ją. – Zejdę na dół i zjem śniadanie z twoim cudownym ojcem i gburowatą matką, a później zajrzę do restauracji, by sprawdzić, czy mają ładne kieliszki do wina.
Patrzyła na niego, wiedząc, że mówi serio.
– Powodzenia.
– Do zobaczenia w kościele!
Zamknęła drzwi i podeszła do komody, gdzie w najniższej szufladzie schowała opakowaną w bibułę suknię ślubną. Wyjęła ją, rozłożyła na łóżku i poszła do łazienki wziąć prysznic. Sylvie obiecała zająć się jej fryzurą. Ponieważ miała przyjechać Charlotte, Marine zaprosiła też Léę, wiedząc, że zaproszenie jednej jedenastolatki, a pominięcie drugiej byłoby niesprawiedliwe, a nawet bezduszne. Z tego samego powodu zrezygnowała z angażowania dziewczynki do sypania kwiatków.
Ksiądz Piero był pogodnym pięćdziesięciolatkiem, który najwyraźniej kochał swoją pracę, a na jego okrągłej, uśmiechniętej twarzy malowało się szczęście. Znali Piera od dwóch lat, od pewnego letniego wieczoru, kiedy ich ulubiona restauracja była przepełniona i zostali skierowani do jego stolika. Doskonale mówił po francusku i był pod wrażeniem tego, jak Marine posługuje się włoskim. Wysłali mu odręczny list z prośbą, by udzielił im ślubu, jeśli to możliwe – po francusku. Na wypadek gdyby ich nie pamiętał, załączyli swoje zdjęcie. Ale nie zapomniał swoich współbiesiadników i był dumny, że czarujący _giudice_ i _professoressa_ poprosili go o udzielenie im sakramentu małżeństwa. Zastrzegł jedynie, by uroczystość odbyła się rano, bo sobotnie popołudnia rezerwowano z półtorarocznym wyprzedzeniem. Zgodzili się od razu, planowali bowiem kameralny ślub. Idea porannej ceremonii z następującym po niej lunchem, bez didżeja i tańców do rana, bardzo im się spodobała. Ksiądz delikatnie zasugerował, by tak niewielka uroczystość odbyła się w jednej z kaplic.
Verlaque szedł wzdłuż średniowiecznych ulic szerokich na dwa metry i wysadzanych gładkimi, okrągłymi kamieniami rzecznymi. Środek ulicy znaczony był linią z czerwonych cegieł. Pomimo swojej miłości do Paradiso nigdy nie doświadczyli nadmiernej uprzejmości ze strony mieszkańców wioski – z wyjątkiem Piera i pracowników restauracji. A tego ranka miejscową ludność reprezentowały głównie stare kobiety. Wpatrywały się teraz w niego zmrużonymi oczyma, po czym odwracały wzrok, bez uśmiechu. Bijąca od nich niechęć sprawiła, że mimo upału ciarki przebiegły mu po plecach. Po raz pierwszy od miesięcy zaniepokoił się z powodu dzisiejszego wydarzenia. Czy chodziło o wesele, czy o ślub? Marine Bonnet była ideałem, co do tego miał absolutną pewność. A jemu dużo brakowało do doskonałości. Był arogancki i apodyktyczny – z poczuciem winy przypomniał sobie, jak nalegał, by uroczystość odbyła się tutaj, w Ligurii, a nie w Aix. Marine szybko się zgodziła, ale czy miała jakiś wybór? Wydawało się, że całe ich rodziny i wszyscy przyjaciele cieszyli się z ich zaręczyn, ale teraz wracały do niego ich słowa: „Masz takie szczęście, Antoine”, nigdy odwrotnie. On miał szczęście, że zdobył rękę Marine, ale być może ona wyciągnęła krótszą zapałkę.
Spojrzał na _palazzo_ – okrągła ceramiczna płyta dumnie obwieszczała datę powstania budowli: 1578. Z bladożółtej fasady zwieszała się jasnoróżowa bugenwilla. Verlaque’owi bardzo podobały się róż i żółć zestawione z ciemną zielenią okiennic. Ktokolwiek wybrał te kolory, miał wyczucie estetyki, a mimo to powściągliwi mieszkańcy wioski prawie się nie uśmiechali. Być może dobry smak i ogólne poczucie szczęścia nie idą w parze. Jak na komendę starsza kobieta otworzyła drzwi _palazzo_ i popatrzyła na niego, po czym szybko na powrót je zamknęła, tak że nie zdążył nawet powiedzieć „_buongiorno_”. Czy te stare kobiety go przejrzały? Czy one także uważały, że Antoine Verlaque nie jest wart Marine Bonnet?
Westchnął i ruszył dalej, pochylając głowę, by przejść pod niskim kamiennym łukiem. Panował tu półmrok, więc wpatrywał się w promienie słońca na końcu ciasnego tunelu, około sześciu metrów przed nim. W miarę jak szedł, jego kroki stawały się coraz głośniejsze i odbijały się echem od ociekających wilgocią starych kamieni. Przyspieszył, myśląc o długoletnim, nieszczęśliwym i nieuczciwym związku swoich rodziców, o miłosnych podbojach, których sam dokonywał, zanim poznał Marine, o własnym snobowaniu się i arogancji. Czy właśnie to dostrzegały w nim mieszkanki wioski i dlatego odwracały się z pogardą? Pod wpływem Marine wysubtelniał i stał się lepszym człowiekiem, przyznał to nawet jego najlepszy przyjaciel, Jean-Marc. A co on dał jej w zamian? Czy jakoś ją uzupełniał? Wybiegł z tunelu na plac zalany słońcem. Zmrużył oczy, dostrzegłszy potężną postać w czerni idącą w jego kierunku.
– _Signore_ Verlaque! – To był _padre_ Piero. Verlaque uścisnął dłoń księdza. – Dobrze się pan ma? – zapytał duchowny po francusku z lekkim włoskim akcentem. – Zobaczył pan ducha w tunelu?
– Własnego – odparł Verlaque.
Ksiądz uśmiechnął się i ujął dłoń sędziego.
– Dzisiaj się pan żeni. To normalne, że… się pan denerwuje.
– W tunelu – rzekł Antoine, starając się złapać oddech – czułem się tak, jakby goniły mnie wszystkie moje demony.
– W dniu waszego ślubu z pewnością nie potrzebujemy tu demonów.
Verlaque uśmiechnął się.
– Co mogę zrobić?
– Cóż, drogi sędzio – powiedział _padre_ Piero, obejmując Verlaque’a ramieniem i kierując go do wyjścia z placu – mamy dwie opcje. Po pierwsze, może pan iść do spowiedzi…
Antoine zatrzymał się i roześmiał.
– Nie przystępowałem do spowiedzi od…
– Bierzmowania?
– Tak, coś koło tego.
_Padre_ Piero nic nie powiedział i szedł dalej.
– A jaka jest druga opcja? – zapytał Verlaque, obracając się do księdza.
– _Un caffè correto_.
– Kawa i grappa? To mi się podoba.
– Tak myślałem. Chodźmy do kawiarni, usiądziemy na tarasie z widokiem na morze. Jest pan dobrym człowiekiem, Antoine. Spotkałem wiele par, które miały się tu pobrać, sam pan widzi, jak piękna jest ta wioska i tutejszy kościół. To popularne miejsce na śluby. Pary pobierają się tutaj z wielu powodów, czasem właściwych, a czasem nie. Mogę tylko służyć radą, okazać zrozumienie, a potem odprawić ceremonię i życzyć im jak najlepiej. Oczywiście denerwują się w dniu ślubu, jak pan teraz. Mężczyźni martwią się o pieniądze, żałują też, że kończą się ich szalone lata. Może jestem staroświecki, może kobiety też się o to martwią. – Roześmiał się, kiedy skręcali w wąską ulicę wiodącą do kawiarni. – Ale większość kobiet martwi się samą uroczystością. Kwiatami. Sukniami. Weselem. Jedzeniem. Gośćmi. Ale pańska _Professoressa_ jest – jak mam to ująć? – zen. Jest w niej wewnętrzne szczęście. Promienieje. To pan jej to dał.1KSIĄŻĘ I JEGO OGRÓD
Le Duc de Pradet – dla przyjaciół Michel Xavier – był szczęściarzem i w pełni zdawał sobie z tego sprawę. Urodził się w Paryżu w 1946, więc ominęła go wojna i niemiecka okupacja. Był za młody, by na własnej skórze odczuć problemy związane ze zdobywaniem racjonowanej żywności, które trwały do lat pięćdziesiątych, poza tym wciąż chronili go rodzice. Jako nastolatek uczył się ukochanego przedmiotu – nie prawa, które zmuszeni byli studiować jego kuzyni, ale historii. Jego ojciec nie był za bardzo praktyczny… W wieku dwudziestu pięciu lat książę ożenił się z Marguerite i chociaż była zamożna, uczynił to z miłości, nie dla prestiżu czy posiadłości ziemskich.
Oczywiście, jego życie nie zawsze było usłane różami. Okazało się, że nie mogą mieć z Marguerite dzieci. Na początku doprowadzało ich to do rozpaczy, ale z upływem lat przywykli do myśli o dwuosobowej rodzinie. Zapomnieli o swej bezdzietności i oddali się podróżom. Podczas gdy inne bezdzietne pary adoptowały dzieci lub bardziej angażowały się w życie swoich siostrzeńców i bratanków, książę i księżna zbliżyli się do siebie jako para. Nie wycofali się z życia, wciąż mieli wielu przyjaciół i mnóstwo zobowiązań towarzyskich, ale po prostu cieszyli się sobą nawzajem. Zajmowali się wieloma sprawami – dbali o dom i ogród w Aix-en-Provence, o dworek w Burgundii i mieszkanie w lewobrzeżnym Paryżu. To wypełniało ich dni. I wtedy w wieku sześćdziesięciu trzech lat Marguerite zmarła na raka piersi.
Książę siedział właśnie na drewnianej ławce w swoim ogrodzie. W tym tygodniu padało, ale dziś świeciło wczesne kwietniowe słońce. Rośliny były teraz zieleńsze niż o każdej innej porze roku, zbledną, kiedy przyjdzie typowe dla Aix suche lato. Temperatura utrzymywała się na wystarczająco niskim poziomie, by siedzieć na zewnątrz, nawet w pełnym słońcu. Już wkrótce stanie się to niemożliwe, zniknie neonowa zieleń liści, a książę ucieknie do Burgundii, gdzie zostanie do połowy września.
Wstał, rozprostował nogi, podniósł swój kosz, sekator i rękawiczki z delikatnej skóry. Sumiennie podlewał rośliny, szczególnie róże, a kiedy spędzał czas w Paryżu lub w Burgundii, szczodrze płacił służącej, by robiła to za niego.
Jasnożółte kwiaty odmiany Lady Banks były w pełnym rozkwicie, grona małych, delikatnych jak piórka kwiatków opadały kaskadami z kamiennego muru jego miejskiego domu. Ścinał kwiaty, nucąc coś pod nosem, i wkładał je delikatnie do koszyka. Marguerite miała talent do aranżowania kwiatów, teraz zajmował się tym Manuel, służący i kucharz księcia.
Otworzyło się okno u sąsiada i dobiegł stamtąd śmiech dziecka, ktoś zakasłał. W ogrodzie, należącym do dwunastu okolicznych budynków, zawsze było gwarno. Ale najwięcej hałasu robiły ptaki, których trele tłumiły odgłosy kroków z pobliskiej rue d’Italie, a także warkot samochodów i autobusów spieszących wzdłuż _boulevard_ du Roi René. Książę przystanął i uśmiechnął się, wspominając wspaniałe dwa tygodnie spędzone u przyjaciół, lorda i lady Ashcroftów, których miejski dom w Kensington także wychodził na wspólny ogród. Pomysł kupienia drewnianej ławki i wygrawerowania na jej oparciu inskrypcji pochodził właśnie stamtąd. U niego tekst brzmiał: „_Pour Marguerite, qui adorait ce jardin_”.
Znowu usłyszał kaszel i odwrócił się.
– Mme Dreyfus – powiedział z uśmiechem. Zwracał się do niej formalnym _madame_. Wiedział, że nigdy nie była mężatką, ale osiągnęła już poważny wiek. Była atrakcyjną kobietą, miała gęste siwe włosy obcięte prawie na chłopaka, które podkreślały głęboki ciemnoniebieski kolor jej oczu. Okulary do czytania w rogowej oprawie nosiła zawsze na łańcuszku na szyi, ubierała się wyłącznie w czerń i biel. Zajmowała się handlem antykami i zgadywał, że była w podobnym wieku co on lub może nieco młodsza.
– Wspaniałe róże – rzekła.
– Chciałaby pani kilka? – zapytał książę, wskazując na kosz. – Na pewno ma pani w swoim sklepie mały elegancki wazon, może z Sèrves.
– Rzeczywiście, mam taki, który doskonale się nadaje – odparła. – Chętnie wzięłabym kilka róż, jeśli pan ma aż nadto.
– Mogę pobiec do domu i poprosić Manuela, by je dla pani zapakował?
– Nie, nie – zaprotestowała.
– Ale ciernie…
– Mam chusteczkę – odparła, wyjmując staroświecką, płócienną chusteczkę z kieszeni swetra.
– Bardzo praktycznie – odrzekł książę i owinął łodygi kwiatów chusteczką. – Kto zajmuje się teraz sklepem?
Kobieta wskazała na swój zegarek.
– Jest pora lunchu.
– Och, rzeczywiście – odpowiedział, patrząc w niebo. – Straciłem poczucie czasu.
– Nie słyszy pan gości restauracji? – Wskazała za siebie. – Mają szeroko otwarte okna.
– Nie, szczęśliwie nie. Ale słyszę fontannę, szczególnie w nocy. – Uświadomił sobie, że sklep Gaëlle Dreyfus i jej mieszkanie dzieliły od nowo otwartego lokalu zaledwie dwa budynki, natomiast jego dom i ogród znajdowały się po przeciwnej stronie ulicy. Nigdy nie słyszał żadnego dźwięku z restauracji i tak naprawdę nieczęsto chadzał rue Mistral. Tak jakby ta ulica znajdowała się o całe światy od niego.
– Między innymi dlatego tu jestem – powiedziała kobieta. – Chodzi o restaurację…
– Proszę usiąść – zaproponował.
Gaëlle Dreyfus usiadła na angielskiej ławeczce, po raz pierwszy zdając sobie sprawę, że wszystko w wyglądzie jej rozmówcy wskazuje raczej na angielskiego lorda niż francuskiego księcia. Poczynając od płaszcza marki Harris Tweed i wełnianej kamizelki, a kończąc na jego włosach – przerzedzonych i nieco zbyt długich z tyłu głowy. Jednak wysokie kości policzkowe, szerokie cienkie usta i niebieskie oczy – podobne do jej własnych – świadczyły o tym, że był kiedyś przystojnym mężczyzną.
– Mam klienta – zaczęła. – Architekta, który poinformował mnie, że szef kuchni z tej restauracji, a zarazem jej właściciel, wystąpił do władz miasta o pozwolenie na poszerzenie sali jadalnej o taras.
– Nigdy nie dostanie pozwolenia – szybko odpowiedział książę, dla większego efektu krzyżując ręce. – W tym _quartier_ nie ma ani jednej restauracji z tarasem.
– Och – westchnęła Mme Dreyfus. – Słyszałam, że nowa mer sprzyja raczej firmom niż…
– Mieszkańcom.
– Tak – przytaknęła, celowo nie dodając „dobrze sytuowanym” albo „arystokracji”.
– _Mais la fontaine_ – mówił dalej. – Jest na liście zabytków.
– Tak, ale fontanna, technicznie rzecz ujmując, znajduje się na terenie restauracji, choć wszyscy dzielimy cały ogród.
– Moi rodzice brali z niej wodę.
„Ma pan na myśli to, że wysyłali służących, by ją przynieśli” – pomyślała Mme Dreyfus.
– Ja nadal tak robię – odparła.
– Czy to bezpieczne?
– Oczywiście, co roku woda jest testowana – odrzekła. – Naturalne źródła muszą być sprawdzane.
– Dobrze. Co możemy poradzić w tej sprawie?
– Częściowo właśnie dlatego tu przyszłam – wyjaśniła. – Należę do Towarzystwa Historycznego w Aix, chcielibyśmy uzyskać pańską pomoc.
– Oczywiście, oczywiście – odparł z roztargnieniem.
Mme Dreyfus uśmiechnęła się.
– Właśnie zaczęłam informować innych sąsiadów – kontynuowała. – Bénédicte i Serge Tivolle, którzy mieszkają obok restauracji, już znają plan szefa kuchni… Bénédicte jest skarbniczką naszego komitetu. Rozmawiałam z Thomasem i Stéphanie Roche, mieszkającymi niedaleko restauracji, i z Marine Bonnet. Profesor Bonnet wykłada prawo na uniwersytecie i mieszka tu na najwyższym piętrze. – Wskazała na mieszkanie u góry, mniej więcej w połowie ogrodu, z wielkim tarasem ozdobionym pnącymi różami, krzewem jaśminu owijającym się wokół barierek i dwoma drzewkami oliwnymi w donicach.
– Profesor prawa… – wymruczał książę. Spotkał ją kiedyś na kolacji, lata temu. Pamiętał interesującą rozmowę, którą prowadzili, i jej wspaniały, głośny śmiech.
– Tak, niedawno wyszła za mąż za _juge d’instruction_ z Aix. – Sprzedawczyni antyków uśmiechnęła się szeroko, jakby właśnie podała zwycięską odpowiedź w teleturnieju. Drzwi domu księcia otworzyły się i z wnętrza dobiegł zapach sera i jajek. – Przepraszam – odezwała się Mme Dreyfus, dostrzegłszy Manuela Arrudę stojącego w wykrochmalonym fartuchu w drzwiach kuchni – chyba pański lunch jest gotowy.
Książę odwrócił się i pomachał do Manuela.
– _J’arrive!_ – zawołał. Chętnie zaprosiłby Mme Dreyfus na posiłek, ale nie wiedział, ile omleta i sufletu przygotował Manuel.
* * *
– Na suficie swojej biblioteki Montaigne miał cytaty wyryte na belkach – powiedział _frère_ Joël, upiwszy łyk mocnej gorącej kawy. – Często odwiedzałem jego dom, moi dziadkowie mieszkali nieopodal.
– Pamiętam bibliotekę i rzeźbione belki – odparł książę, podając zakonnikowi tacę z ciasteczkami. – Ale nie przypominam sobie, co tam było napisane.
– Słowa rzymskich filozofów – odparł brat zakonny. – Jedną z sentencji była rada Seneki, jak dobrze żyć.
– To temat bardzo znaczący dla Montaigne’a.
– Właśnie – potwierdził _frère_ Joël. – Słowa te mówią, że jeśli popadasz w przygnębienie lub odczuwasz nudę na emeryturze, po prostu zainteresuj się otaczającym cię pięknem…
– Na przykład ogrodami – dodał książę pospiesznie.
– Pańskimi różami – zasugerował _frère_ Joël, patrząc na kwiaty odmiany Lady Banks. – Albo naszymi zabytkowymi budynkami w Aix.
– Można dokładnie studiować obrazy Cézanne’a w Musée Granet.
Obaj mężczyźni roześmiali się i wzięli ciasteczka z porcelanowej tacy, którą przyniósł Manuel. W zbiorach muzeum Granet w Aix znajdowało się zaledwie dziesięć mniej znanych płócien najsławniejszego syna miasta.
Książę powoli żuł ciasteczko, po chwili zapytał:
– Czy sugeruje ojciec, że wyglądam na przygnębionego? Albo znudzonego?
– Nie – odparł zakonnik po chwili wahania. – Ale obawiam się, że coś pana gryzie.
Minął rok, od kiedy _frère_ Joël i książę zapoczątkowali swoją kawową tradycję, teraz kultywowaną prawie codziennie o siedemnastej. Na wpół romański, na wpół gotycki kościół Saint Jean de Malte korzystał z tego samego ogrodu. Miał do niego dostęp przez małą drewnianą furtkę, która otwierała się na rue Cardinale, naprzeciwko kościoła. Książę nie był szczególnie religijny, nie uważał się nawet za wierzącego, ale tak przywykł do niedzielnych mszy, że nie wyobrażał sobie, że mógłby nie pójść do kościoła, tak jak nie wyobrażał sobie, że mógłby nie zjeść śniadania albo nie znaleźć czasu na umycie się. Marguerite pochodziła z Bawarii, była głęboko religijna i wspaniale śpiewała. Książę chodził teraz do kościoła bardziej po to, by posłuchać chóru i prowokacyjnych kazań _père_ Jean-Luca, niż by wbijano mu do głowy Pismo Święte. Ale chociaż w Saint Jean de Malte nikomu nic nie wbijano do głowy i chociaż książę podziwiał _père_ Jean-Luca, czuł, że ma więcej wspólnego z braciszkiem z Périgourdin, który przybył do kościoła przed dwoma laty i który, podobnie jak książę, uzyskał licencjat z historii.
Książę spojrzał na swojego młodego przyjaciela i powiedział:
– Czeka mnie raczej nieprzyjemna wizyta u mojego lekarza.
_Frère_ Joël na chwilę spuścił głowę i spojrzał na swojego rozmówcę.
– Przykro mi – odezwał się. – Czy lekarz postawił diagnozę?
– Jeszcze nie – odparł książę. – Przede mną kolejne okropne badania. I zanim powie mi ojciec, żebym się nie martwił, to wyznam, że nie obawiam się śmierci. Podobnie jak krajan ojca z Périgourdin, Montaigne. Nie pamiętam, co jest napisane na rzeźbionych belkach, ale wiem, że dotyczy to odchodzenia: nie rozmyślaj o śmierci.
– Więc nie ma sensu się o to martwić – zauważył zakonnik, próbując się uśmiechnąć. – Czy jest coś, o czym chciałby pan porozmawiać?
– Zrzucić z siebie? Zanim…
– Nie to miałem na myśli – szybko odparł _frère_ Joël.
– Od bardzo dawna się nie spowiadałem. Od dziesięcioleci.
– Możemy zrobić to tutaj.
– W ogrodzie? – zapytał książę, patrząc na starannie przycięte żywopłoty. – Jest coś, co chciałbym wyznać. Ale nie dzisiaj. Przypuszczam, że powinienem przygotować się na najgorsze. Nawet na śmierć.
– Nie martwiłbym się…
Książę się roześmiał.
– Też cytuje ojciec Montaigne’a? Co on takiego napisał? „Jeśli nie wiesz, jak umierać, nie trap się. Wkrótce Natura dobrze cię tego nauczy. Zrobi to najrzetelniej; nie musisz się kłopotać”.2ŚWIAT WEDŁUG
PHILOMÈNE JOUBERT
– Mogę ci pogratulować, Marine? – zapytała Philomène Joubert. Spotkały się na rynku, przy tym samym stoisku, kiedy patrzyły na pęczki miejscowych wiosennych szparagów.
– _Oui, merci beaucoup, Mme Joubert_ – odparła Marine z uśmiechem i uścisnęła dłoń starszej pani. – To była mała uroczystość – dodała szybko, na wypadek gdyby Philomène Joubert uważała, że zaproszony powinien być cały chór Saint Jean de Malte. – We Włoszech.
– Przed niedzielną mszą twoja matka pokazała nam zdjęcia – powiedziała Philomène.
– Naprawdę? – zapytała Marine, nie kryjąc zdziwienia. Jej ojciec był lekarzem rodzinnym, a matka emerytowaną profesor teologii. Z nich dwojga to właśnie matka była mniej skłonna do okazywania emocji czy entuzjazmu, a już na pewno obcy jej był nadmierny sentymentalizm.
– O tak – przyznała Mme Joubert. – Wyglądałaś pięknie. – Wybrała pęczek szparagów i taksowała go wzrokiem. – Mme Martin – zawołała, podnosząc warzywo w górę i machając nim w powietrzu. – _Vous en des blanches?_
Marine uśmiechnęła się, mając nadzieję, że handlarka miała białe szparagi dla jej sąsiadki, a ona sama będzie mogła na dzisiejszą kolację kupić więcej cienkich, zielonych. Tę odmianę poznała dzięki starszej kobiecie sprzedającej swoje produkty z małej łódki w Wenecji. „Risotto, risotto” – nalegała wtedy i Marine wykupiła cały zapas.
Mme Martin wręczyła klientce wiązkę grubych białych szparagów. Philomène spojrzała na nie, skinęła głową i włożyła zakupy do materiałowej torby.
Potem podjęła przerwany wątek:
– I ten cudny różowy kościół, jak świeczka na weselnym torcie. – Zaśmiała się z własnego żartu, a Marine jej zawtórowała.
– Jak miło słyszeć śmiech – skomentowała Mme Martin. – Dzisiaj widać tu wiele ponurych twarzy.
– _Ah bon?_ – zapytała Philomène. – Przy takiej pięknej pogodzie?
– To przez nudę.
Marine wybrała trzy pęczki najcieńszych zielonych szparagów i umieściła je w koszyku. Philomène spojrzała na nią i zmarszczyła brwi.
– Te nie mają takiego samego smaku jak białe.
– Wiem – odrzekła Marine z uśmiechem.
– Ludzie są znudzeni – mówiła dalej Mme Martin, ożywiając się w związku z rozpoczętym przez siebie tematem.
– Kto jest znudzony? – zapytała Philomène, oceniając teraz kolejne sezonowe warzywa – karczochy.
– Kiedy nie masz co robić, popadasz w przygnębienie – odparła handlarka. – Proszę rozejrzeć się wokół siebie. Przynajmniej sześć czy siedem moich przyjaciółek, które mają wszelkie powody do szczęścia: zdrowie, dach nad głową, bezpieczny do życia kraj – jest w depresji. Czego im brakuje?
Philomène zaczęła:
– Być może…
– No cóż, powiem paniom – przerwała jej Mme Martin. Podniosła rękę i zaczęła liczyć na palcach: po pierwsze, dzieci albo dziecko. Kiedy musisz zaopiekować się innym człowiekiem, nie możesz zamartwiać się swoimi drobnymi problemami.
– Mam trzech wspaniałych synów – wtrąciła Philomène.
– Po drugie: jeżeli nie masz dzieci, a jest dużo takich ludzi, to musisz być zadowolony z pracy.
Mme Joubert, która przez ponad czterdzieści lat pomagała mężowi prowadzić drukarnię, kochała swoją pracę, ale teraz milczała. Spojrzała na uśmiechniętą, potakującą Marine. „Świeżo upieczona żona” – pomyślała. „Unosi się ponad ziemią”.
– A jeśli przypadkiem nie masz ani jednego, ani drugiego – ciągnęła Mme Martin – to potrzebujesz hobby. _Une passion!_
– A ja teraz z pasją udam się do domu i ugotuję te szparagi! – zakomunikowała Philomène, wręczając Mme Martin garść monet.
Marine wybrała tuzin cienkich karczochów, myśląc o tym, jak je przygotuje – będą fantastyczne z udźcem jagnięcym, jaki zaplanowała na kolację. Szybko zapłaciła Mme Martin, a ta przeniosła swą uwagę na inną klientkę, która dołączyła do rozmowy i która czytała właśnie w kobiecym piśmie artykuł o znaczeniu aktywności…
– Cóż, wracasz do swojego mieszkania? – zagadnęła Philomène. – Możemy iść razem.
Marine przytaknęła.
– Zamierzasz je sprzedać?
Zapytana uśmiechnęła się. Nie była ani trochę zaskoczona bezpośredniością sąsiadki. Philomène Joubert była z tego znana.
– Nie możemy się zdecydować. Każde z nas uwielbia swoje mieszkanie.
– Obyśmy mieli tylko takie zmartwienia.
– Moi studenci powiedzieliby, że to problem pierwszego świata – odparła Marine, kiedy szły wzdłuż rue Thiers. – Tak, los się do nas uśmiechnął. I jesteśmy bardzo szczęśliwi.
Philomène skinęła głową.
– To, o czym mówiła Mme Martin, to żadne odkrycie. Powszechnie wiadomo, że jeśli się czymś zajmiesz, będziesz szczęśliwy. Oczywiście, miewałam chandrę, szczególnie wtedy, gdy François stracił pierwszą żonę albo gdy zamknęliśmy drukarnię, ale powiedziałam sobie: „Philomène, zrób choć jedną pożyteczną rzecz każdego dnia. Choć jedną”. Więc wstawałam z łóżka i piekłam ciasto. Albo zabierałam się do prasowania. Następnego dnia robiłam trochę więcej, a potem, _voilà_, poczucie pustki ustępowało.
Marine przytaknęła. Podobało jej się, że Philomène użyła słowa _vide_ zamiast _triste_, było ono bardziej trafne i mocniejsze niż „smutek”. Znów odezwało się dokuczliwe ściskanie w dołku. Męczyło ją już od dwóch tygodni, przychodziło i odchodziło, ale nikomu o tym nie mówiła. Pojawiało się w najdziwniejszych chwilach, zazwyczaj szczęśliwych, jak ta, gdy szła w porannym słońcu z sąsiadką.
– Mme Martin po części ma rację w tym, co mówi o pasji – zwróciła się do Mme Joubert. – Mam dobrą pracę, ale nie jestem pewna, na ile ją lubię.
– Nie nazwałabyś swojej pracy pasją? – zapytała Philomène i zmarszczyła brwi na widok przechodzących obok dwóch licealistek, które jadły croissanty. _– Bon appètit, les filles!_
– Nie mają gdzie usiąść i zjeść – powiedziała Marine w obronie dziewcząt. – W centrum potrzeba więcej parków i ławek. – Znowu powrócił ból w dołku. Trochę dziwnie się czuła, rozmawiając o pracy z kimś, kogo dobrze nie znała, a nie z Antoine’em, Sylvie czy z rodzicami. Ale może to właśnie Philomène była najlepszą osobą do takiej rozmowy. Podjęła więc przerwany wątek: – Nie, to nie jest pasja. Kiedyś była. Ale mam hobby, które kocham.
– Och, co to takiego? – zapytała starsza kobieta. Wiedziała, że Marine Bonnet była bardzo wykształcona i kulturalna, podobnie jak jej nowo poślubiony mąż. Miała nadzieję, że odpowiedź profesor Bonnet nie będzie zbyt dziwna i że ją zrozumie.
– Pisanie – rzekła Marine.
– Ale i tak musisz pisać jako profesor, prawda? – Philomène odzyskała rezon, cieszyła się, że umiała odpowiedzieć.
– Tak, ale nie chcę już pisać prawniczych artykułów. Chcę pisać o życiu.
– Życiu sławnych ludzi? – Philomène nie mogła sobie wyobrazić, by Marine Bonnet pisała o gwiazdach kina i piłkarzach.
– Tak, chciałabym pisać biografie. Zaczęłam badać życie Simone de Beauvoir i Jean-Paula Sartre’a. Planuję napisać o ich wzajemnej relacji.
Philomène Joubert zatrzymała się na środku chodnika. Zagwizdała i rzekła z powątpiewaniem:
– Chcesz napisać o łóżkowym życiu tych dwojga? Nikt tego nie kupi, Mme Verlaque! Co za sprośności!
– Może to wcale nie było takie sprośne – odparła Marine.
– Akurat… – Philomène pokiwała palcem. – Ze swoimi studentkami – szepnęła, pochylając się w kierunku Marine. – Dziewczętami.
Marine starała się opanować wzdrygnięcie. Choć bardzo ceniła etykę pracy tej pary i uznawała ich otwarty związek (który był dobry dla nich, ale nigdy nie odpowiadałby jej samej), fakt, że Simone de Beauvoir sypiała ze swoimi studentami, czy to mężczyznami, czy kobietami, bulwersował ją. Ale być może ocena moralna nie należała wcale do niej. Mogła przecież jedynie prowadzić badania i czytać, ile tylko zdoła, oraz przedstawiać czytelnikom fakty. Czyż nie na tym polegała praca biografa? Nawet jej ukochany Montaigne przyznawał, że nie znał wszystkich odpowiedzi – obserwował i pisał, często kończąc zdania formułą: „chociaż nie wiem na pewno”. Problem polegał na tym, że Marine Bonnet koniecznie chciała wiedzieć. Przyznanie się do niepewności nie leżało w jej naturze. To między innymi dlatego Antoine Verlaque był dla niej tak dobrym partnerem. Pomagał jej zwolnić, odpuścić, porzucić perfekcjonizm.
* * *
Bear Valets biegł z wysiłkiem w dół rue Thiers, dźwigając dwie torby wypełnione różnymi rodzajami karczochów. Gdy zobaczył przed sobą dwie rozmawiające kobiety, zwolnił i zatrzymał się, odstawiając jedną z ciężkich toreb. Spojrzał na zegarek, dochodziła dziewiąta. Podniósł karczochy i ruszył dalej, patrząc na kobiety. Młodsza, wysoka była jego klientką i wyjątkowo ją lubił. Nie wiedział, jak się nazywa, ale przychodziła do restauracji z facetem ze złamanym nosem. Pomimo braku klasycznej urody mężczyzna był zdaniem Beara intrygujący. W jednej chwili autorytarny i poważny – zwłaszcza kiedy czytał listę win z włoskimi specjałami – w następnej czuły i zakochany, gdy patrzył na swą towarzyszkę.
Valets pracował w otwartej kuchni – takiej, jaką po raz pierwszy widział w Londynie – i przy każdej możliwej okazji przyglądał się swoim klientom. Gdy ostatni z nich kończyli swoje główne dania, przechadzał się po małej sali restauracyjnej. Rozmawiał z tą parą więcej niż raz i zauważył na ich palcach błyszczące obrączki. Kobieta bawiła się swoją, jakby wciąż się do niej przyzwyczajała. U mężczyzny wyglądała ona tak, jakby była tam od zawsze. Zadawali dużo pytań o posiłek i, jak wszyscy inni, chcieli wiedzieć, jak to się stało, że on, młody francuski kucharz, przyjął imię Bear. „Po liceum przeprowadziłem się do Anglii i moi koledzy nie potrafili wymówić imienia Sigisbert – odpowiadał zazwyczaj. – Więc od tamtej pory jestem Bear”. I rzeczywiście, miał w sobie coś z niedźwiedzia, jak zgodnie uznali Marine i Verlaque, wracając z restauracji do jej mieszkania. Był niski, mocno zbudowany, ze sztywnymi kręconymi włosami i bokobrodami, które celowo utrzymywał długie, przycięte do około centymetra od jego szerokiego uśmiechu. Antoine Verlaque natychmiast go polubił.
Bear Valets, urodzony i wychowany w Aix, skończył szkołę średnią z bardzo dobrym wynikiem maturalnym z przedmiotów przyrodniczych i zamiast starać się o przyjęcie na którąś z francuskich uczelni medycznych lub farmaceutycznych, opuścił kraj, by uzyskać pełne stypendium na wydziale biologii University College w Londynie. Zawsze lubił lekcje angielskiego i kilka razy spędził wakacje z rodzinami w Walii, Wyoming i Yorkshire, gdzie szlifował język. Z powodzeniem ukończył pierwszy rok studiów, ale w połowie drugiego roku doszło do recesji i jego ojciec stracił pracę dyrektora w małej firmie farmaceutycznej. Bear próbował utrzymywać się z pieniędzy ze stypendium, ale nie był w stanie mieszkać w centrum Londynu ani płacić za dojazdy. „Zrób to, co ja zrobiłem” – poradził mu wtedy dobry, hinduski przyjaciel, z którym mieszkał w akademiku. „Znajdź pracę na pół etatu w restauracji”.
Bear zdał sobie nagle sprawę, dlaczego był tak zaintrygowany tą piękną klientką i dlaczego ryzykował, że spóźni się do pracy, by wolno ruszyć za nią wzdłuż rue Thiers. Przypominała mu Jane. Jane Clark – wspaniałą szefową z Cavolo Nero, szykownej restauracji na nabrzeżu Tamizy. Kiedyś mijał ten lokal, jadąc autobusem. Dostrzegł nazwę restauracji i niebieskie markizy osłaniające wielkie okna w budynku dawnej fabryki. Nacisnął na przycisk „stop” i wybiegł z autobusu. w tylnej kieszeni spodni miał schowane swoje CV. Jane i Judith stały przy barze, piły mocne espresso i z ołówkami w rękach przeglądały wieczorne menu. Rozpoznał je z artykułu w „The Guardian”, który czytał – Jane i współwłaścicielka restauracji, Judith Hodges, tworzyły jedyny taki kobiecy duet w Londynie, w dodatku awangardowy. Stawiały na rustykalną kuchnię z Włoch i na przepisy włoskiej teściowej Jane, co pozostawało w kontraście do menu inspirowanych przez sztywne, staromodne kluby męskie. Bear Valets udawał, że zajmuje się swoim telefonem komórkowym, a tak naprawdę przysłuchiwał się ich rozmowie.
– Użyjemy rukoli z Capri w sałatce z karczocha. Czy mamy jej wystarczająco dużo? – zapytała Jane.
– Tak – odparła Judith. – W sam raz.
Jane mogła się pochwalić wysoką i szczupłą sylwetką oraz falującymi, kasztanowymi włosami, natomiast Judith była niska, miała sterczące, czarne włosy i oliwkową cerę.
Menu na lunch serwowany tamtego dnia leżało na marmurowej ladzie. Bear odłożył telefon i bardzo dokładnie przeczytał jednostronicową listę dań. To było jak podróż do Włoch, taka, w jaką wyruszał z rodziną niejeden raz. Zupa z prążkowanej cukinii pochodzącej z prywatnego ogrodu w Suffolk, linguine z omułkami z rzadkim winem z Ligurii o nazwie Pigato, smażony na patelni organiczny kurczak nadziewany mascarpone i rozmarynem. Domyślał się, że mascarpone to gęsty kremowy serek, ale nie był pewien.
– Czy możemy ci pomóc, młody człowieku? – zapytała Judith i odstawiła swoją filiżankę espresso.
Pomieszczenie pachniało ziołami i oliwą z oliwek, a z kuchni dochodziły śmiechy i brzęk naczyń. Okno z tyłu budynku, którego nie widział z drogi, wychodziło na ogród i spienioną Tamizę, która, jak wiedział, czasem przemieszczała się w dwóch kierunkach z powodu występujących pływów.
– Chciałbym tu pracować – wypalił Bear. – W jakimkolwiek charakterze. – Podszedł do nich i uścisnął im dłonie. Wyjął swoje CV i wręczył je, jak mu się wydawało, milszej z kobiet, Jane Clark. Ona spokojnie je przeczytała, podczas gdy Judith przyglądała się Bearowi z uniesionymi brwiami.
– Czy pracowałeś wcześniej w restauracji? – zapytała.
– Nie – uprzedziła go Jane.
– Jestem studentem na University College – powiedział Bear łamiącym się głosem. – Jestem Francuzem i uzyskałem osiemdziesiąt pięć procent na maturze. W naukach przyrodniczych.
– Nikt nie uzyskuje takiego rezultatu na maturze – stwierdziła Judith. – Nawet ja to wiem.
Jane wskazała na CV Beara.
– Mój ojciec stracił pracę – mówił dalej Bear, starając się patrzeć w jej przyjazne zielone oczy. – Potrzebuję pieniędzy. Jestem dobrym pracownikiem. Uwielbiam włoskie potrawy i zrobię wszystko, co potrzeba.
Wydawało mu się, że widzi uśmieszek na ustach Judith, ale Jane położyła dłoń na ramieniu koleżanki.
– Czy możesz dać nam chwilę? Jak wymawia się twoje imię?
– Si-dżis-ber. Ale wszyscy na uczelni nazywają mnie Bear.
– W takim razie zostaje Bear – zadecydowała Judith.
Kobiety opuściły bar i razem weszły do kuchni. Drzwi były lekko uchylone i widział, jak rozmawiają, podczas gdy pracownicy kuchni, młodzi i w większości atrakcyjni, wyjmowali warzywa ze skrzynek i siekali zioła. Dostrzegł, że Judith podnosi ręce i mówi coś do mężczyzny sprawiającego rybę. Bear nie słyszał jej słów. Jane wróciła do baru i uśmiechnęła się.
– Czy możesz zacząć pracę już dziś wieczorem? Brakuje nam jednej osoby. Miałam zadzwonić do mojego męża i poprosić, żeby zszedł na dół. – Wskazała na sufit. – Na górze ma pracownię architektoniczną.
Bear uśmiechnął się szeroko. Podobało mu się jej poczucie humoru, wiedział przecież, że jej mąż jest bardzo znanym architektem – czytał o nim w gazecie.
– Tak, mogę.
– Możesz sprzątać ze stołów. Jamie – ten facet z jasnymi rozczochranymi włosami – wszystko ci pokaże. Tutaj pracujemy niekonwencjonalnie, kelnerzy często pomagają w kuchni. Odpowiada ci to?
– _Si!_ – odparł Bear, rozpromieniony.
– Świetnie. Czy masz jakieś pytania, bo jeśli nie, to Jamie poszuka dla ciebie odpowiedniego fartucha.
Bear ugryzł się w język, by nie zapytać, czy w restauracji pracuje ktokolwiek o imieniu niezaczynającym się na „j”. Zamiast tego zadał inne pytanie:
– Co to jest _cavolo nero_?