Klątwa - ebook
Klątwa - ebook
Nowa, przerażająca sprawa komisarza Deryło i Tamary Haler!
Rozglądaliście się kiedyś wokół i zastanawialiście, która z otaczających was osób umrze pierwsza?
A może pierwsi umrzecie wy? Macie swoje typy?
W zabytkowym hotelu na odludziu ktoś morduje gości. Jednego po drugim. Pierwsza ofiara zostaje odnaleziona w pokoju zamkniętym na klucz od środka. Zabójca zdaje się być samym diabłem, który potrafi przenikać przez ściany.
Potem jest jeszcze gorzej. Kolejne osoby giną w męczarniach. Wygląda na to, że morderca ma plan,
który skrupulatnie realizuje.
Deryło i Haler muszą wytypować zabójcę, zanim będzie za późno.
Ale przede wszystkim muszą odkryć motyw, którym kieruje się chory umysł.
Chwile spędzone w tym miejscu zapamiętacie do końca życia…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-479-9 |
Rozmiar pliku: | 604 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Odbijająca się w szybie twarz była zdeformowana. Rzucane przez kominek światło pulsowało i zniekształcało cienie. Maria Lipska nie rozumiała, jaki urok może mieć płonący w domu ogień. Dla niej stanowił jedynie zagrożenie pożarowe. Mimo to, gdy trzy dni temu po raz pierwszy tej jesieni temperatura spadła poniżej zera, przywlekła do salonu wielki kosz drewna. Energetyczne polana wystarczyło dorzucać dwa, trzy razy na dobę. Czego nie robi się dla męża i dziecka?
I nastroju.
Michał wciąż powtarzał, że nic nie tworzy bardziej romantycznej atmosfery niż płonący w kominku ogień.
Niech mu będzie.
Kobieta przez moment patrzyła na swoje odbicie. Miała trzydzieści dwa lata, długie blond włosy i wąskie usta. Zbyt wąskie. Od dawna planowała coś z nimi zrobić. I od dawna trafiały się pilniejsze wydatki.
Przede wszystkim związane z jedną osobą.
Maria popatrzyła na odbicie baraszkującego pośrodku salonu trzyletniego chłopca. Malec właśnie walił jej szczotką w puszysty dywan. Od zawsze bardziej pociągały go rzeczy użytkowe niż zabawki. Powinien wyrosnąć na praktycznego mężczyznę.
Lipska się uśmiechnęła. Opuściła firankę i energicznie zaciągnęła zasłony. Żabki przetoczyły się po karniszu jak rozklekotany pociąg.
Salon był niewielki, ale przytulny. Poza kominkiem znajdowały się w nim nieduża, pełna książek biblioteczka, stół z kompletem krzeseł oraz skórzana kanapa. Naprzeciw niej zawieszony był telewizor. Z sufitu zwisał trójramienny żyrandol w stylu art deco.
Lipska podeszła do syna i wyciągnęła dłoń po szczotkę.
– Oddaj – odezwała się łagodnie. – Koniec zabawy.
Malec nie zwrócił na nią uwagi. Teraz wodził rączką po zakończonych białymi kuleczkami igłach. Mruczał przy tym piosenkę z którejś z bajek. Przynajmniej na razie nie przejawiał talentu wokalnego. Miał na to jeszcze mnóstwo czasu. Choć już teraz Lipska marzyła, by w przyszłości został lekarzem, a jego ojciec widział dlań karierę adwokata. Ewentualnie inżyniera. Tak, inżynier w rodzinie to byłoby coś nowego.
– Oddaj, proszę. – Lipska pogładziła jasne kędziory chłopca. – Pora na kąpiel, mój mały.
– Jeszcze nie.
– Ależ tak. Już najwyższy czas. Po kąpieli bajka i do łóżka. Spać.
– Jeszcze nie.
– Żadnych protestów. – Zmarszczyła brwi i zrobiła groźną minę. Ponownie wyciągnęła dłoń w stronę dziecka. – Mamusia nie przyjmuje odmowy. Proszę o zwrot szczotki i wymarsz do łazienki.
– Ale…
– Natychmiast.
– Mamo, ale… Mamusiu…
Maria zdała sobie sprawę, że jej syn od kilku sekund spogląda w głąb domu. Na coś dokładnie za jej plecami. Poczuła się nieswojo. Nim zdążyła się odezwać, rozbłysnął zawieszony obok telewizor. Ekran jeszcze się nie rozjaśnił, ale z głośników dobiegł już głos pogodynki.
...peratura może spaść do minus trzech stopni. Przy gruncie nawet do…
Maria gwałtownie się odwróciła. Wyprostowała się i zmrużyła oczy. W półcieniu holu dostrzegła znajomy zarys sylwetki na wózku inwalidzkim.
– Jezu, Michał, chcesz, żebym padła na zawał?!
Nerwowo otarła dłonie o biodra. Westchnęła.
Odkąd jej mąż trafił na wózek, wszystko się zmieniło. Przede wszystkim zmienił się on sam. Z największego gaduły w okolicy i duszy towarzystwa stał się wyobcowanym milczkiem. Z radosnego optymisty przemienił się w sarkastycznego gbura. Mimo to Maria wierzyła, że to stan przejściowy. W końcu wszystko musiało wrócić do normy. Zapewniali ją o tym nawet lekarze.
Gdy Lipska chciała się odwrócić do syna, uświadomiła sobie, że coś jej nie pasuje. Coś nie było tak, jak powinno.
Koła wózka zaturkotały na rozeschniętym parkiecie. W świetle kominka wszystkie kształty gięły się i pulsowały. Tymczasem hol tonął niemal w całkowitej ciemności. Opuszczone rolety jedynego okna odcięły go od jakiegokolwiek źródła światła.
Michał nigdy nie poruszał się po ciemku.
Właśnie to jej nie pasowało.
To, że nie zapalił światła w holu.
– Uważaj na próg – rzuciła troskliwie.
Koła delikatnie podskoczyły i wózek wtoczył się do salonu. Michał miał jasne spodnie upstrzone kolorowym wzorem. Nigdy wcześniej ich nie widziała. Nie rozumiała też, dlaczego się nie odzywał. I dlaczego trzymał dziwnie spuszczoną głowę.
Nagle zdała sobie sprawę, że to nie fantazyjny wzór projektanta urozmaicał spodnie jej męża. Od pasa do kostek pokrywały je wielkie plamy krwi. A poderżnięta szyja Michała nie utrzymywała jego głowy. Z rozprutego gardła dobywał się gulgoczący charkot.
Choć mogłoby się to wydać niemożliwe, po chwili przerażenie Marii jeszcze się wzmogło.2
Psychologia odróżnia strach od lęku. Lęk jest procesem wewnętrznym, związanym z nieskonkretyzowanym, irracjonalnym obiektem. Strach natomiast pojawia się w sytuacjach realnego zagrożenia.
Marię bez wątpienia ogarnął głęboki, paraliżujący strach. Nie mogła się poruszyć. Szeroko otwartymi oczami obserwowała, jak wózek z bezwładnym ciałem jej męża zatrzymuje się metr od wejścia do salonu. Przednie kółka obróciły się i zblokowały. Michał zsunął się z siedziska, po czym upadł na ziemię.
Dobiegający z jego gardła charkot zamienił się w rzężenie przypominające odgłos zasysanej do rury wody.
Instynkt przetrwania powinien zmusić Marię do ucieczki. Jej mięśnie rzeczywiście się napięły, ale jednocześnie ciało ogarnął totalny paraliż. Przez kilka sekund niemo obserwowała otoczenie. Mogła poruszać jedynie oczami, a i tak rejestrowany przez nie obraz był poszarpany jak stary film.
Miała wrażenie, że czyjaś dłoń zacisnęła się jej na gardle. Serce przepompowało zbyt wiele krwi, która – wydawało się – rozlała się po jej przełyku. Nie mogła jej przełknąć.
Kątem oka obserwowała syna. Malec wciąż siedział na dywanie i zaciskał dłoń na szczotce. Już się nią jednak nie bawił. Spojrzenie miał utkwione w drgającym spazmatycznie ojcu. Nie wydawał się przerażony, ale zainteresowany. Choć Maria chciała go chwycić i rzucić się do ucieczki, nie była w stanie. Nogi zamieniły się w ołowiane obciążniki. Tułów był jak w betonowej skorupie strachu.
Kałuża krwi wokół Michała się powiększała. Kobieta poczuła jej mdły, metaliczny zapach. Jej własna ślina miała posmak rdzy.
Telewizor odezwał się głośniej. Lipska mimowolnie zarejestrowała głos pogodynki.
A teraz zapraszamy na reklamy. Wracamy po krótkiej przerwie.
Z głośników ryknęła muzyka towarzysząca prezentacji logotypu stacji i sponsorów programu.
W tym samym momencie malec rzucił szczotkę i otworzył buzię. Maria obserwowała to w zwolnionym tempie. Widziała, jak przez twarz jej syna przebiega tik, którego nigdy wcześniej nie dostrzegła, jak jego oczy się rozwierają, a rączki – wędrują ku twarzy.
Chłopiec wybuchnął niekontrolowanym, spazmatycznym płaczem.
To podziałało na Marię jak policzek. W jednej chwili znalazła się przy synu i chwyciła go na ręce. Zaczęła działać niczym zaprogramowana. Przerzuciła sobie chłopca przez ramię, po czym popędziła w stronę holu. Na ułamek sekundy zatrzymała się przy mężu. Z jego rozprutego gardła wyciekała spieniona krew. Przełyk zionął czarną pustką. Miał obróconą twarz i półotwarte oczy. Nie było już w nich ani śladu życia.
Maria mocniej przytuliła synka. Na tyle mocno, że musiała sprawić mu ból. Chłopiec rozpaczliwie krzyknął, ale nie zwróciła na to uwagi.
Ciężko dysząc, skierowała się do holu. Poślizgnęła się i uderzyła kolanem w bok wózka inwalidzkiego. Przeszył ją ostry skurcz. Promieniował aż do palców stopy. Kobieta zacisnęła zęby tak bardzo, że usłyszała ich trzask.
Kuśtykając, opętańczo łapała powietrze. Ominęła wózek i rzuciła się do wyjścia.
Wtedy nieomal wpadła na wynurzającą się z mroku postać. Upiorną, okrytą foliowym workiem zjawę. W ostatniej chwili umknęła przed jej dłonią.
– Gdzieś się wybierasz, ślicznotko? – usłyszała kpiące pytanie.
A potem dobiegł ją przerażający śmiech.3
– Gdzieś się wybierasz?
Pytanie poniosło się echem w pustym holu. Maria odruchowo przysłoniła dłonią oczy syna. Mimo to malec rozpaczliwie płakał.
Dysząc, zatrzymała się kilka kroków od przejścia do salonu. Za plecami miała zasłonięte okna, a między nią a drzwiami wejściowymi stał włamywacz. Jego spodnie i koszulę pokrywał wzór z czerwonych oraz zielonych trójkątów. Przebijały przez półprzezroczysty worek foliowy. Na twarzy nosił czarną maskę teatralną, przedstawiającą zasmuconą twarz. Jego włosy zasłaniał wywinięty na uszach czepek.
– Nigdzie nie uciekniesz.
Wycharczane słowa były dla Marii jak cios w twarz. Ponownie oprzytomniły ją i skłoniły do podjęcia bezsensownej próby ucieczki. Teraz liczył się tylko jej syn. Nieważne, co się stanie z nią. Liczyło się jedynie dziecko.
Z impetem rzuciła się obok włamywacza. Pchnęła na niego wózek inwalidzki, ale ten przewrócił się na bok. Jedno z kół, piszcząc, zawirowało w powietrzu.
Po kilku krokach poczuła, że zamaskowany człowiek chwycił skraj jej swetra. Materiał zatrzeszczał, lecz nie pękł. Ułamek sekundy później Lipska straciła równowagę. Za wszelką cenę chciała uratować syna. Nie mogła mu się stać żadna krzywda. Musiała go ocalić, cokolwiek miałoby ją spotkać.
Nie asekurowała upadku. Oburącz ściskała chłopca, więc jedyne, co udało się jej zrobić, to obrócić nieznacznie twarz. Tylko dlatego nie rąbnęła nosem o parkiet. Upadła prosto na kość jarzmową. Usłyszała tępe plaśnięcie, a po chwili w nosie poczuła zmieszany z krwią śluz. Mimo to malcowi nic się nie stało. Delikatnie wypuściła go z rąk i obróciła się do napastnika.
– Uciekaj! – wrzasnęła do syna. – Biegnij na dwór! Szybciutko!
Nie musiała się odwracać, by zrozumieć, że chłopiec jej nie posłuchał. Stał tuż obok, dławiąc się płaczem. Poczuła jego dłoń na stłuczonym kolanie. Spróbowała się podnieść, ale zakręciło się jej w głowie. Znowu upadła na podłogę.
Była przerażona i wściekła na syna. Dlaczego ten jeden raz nie mógł zrobić tego, co mu kazała?!
Włamywacz ruszył w jej stronę. Stawiał długie kroki w owiązanych workami butach. Tworzywo było napięte i nie szeleściło, wręcz przeciwnie. Tłumiło jakikolwiek odgłos skradania się.
– Boże…
Kobieta głęboko zaczerpnęła powietrze i napięła mięśnie. Musiała coś zrobić. Nie zważając na ból, poderwała się, po czym rzuciła do syna. Na moment znowu straciła orientację, a świat wokół niej zawirował. Na szczęście zdążyła podeprzeć się o ścianę. Nie upadła.
Chwila zwłoki okazała się jednak zgubna. Napastnik po raz kolejny chwycił skraj jej swetra. Przyciągnął ją z całej siły do siebie i ścisnął za nadgarstki. Miał piekielnie mocny uścisk. Tak mocny, że wydało się, że zaraz skruszy jej kości.
– Mówiłem, że nigdzie nie uciekniesz – wycedził.
Lipska szarpnęła się, ale nie miała żadnych szans. Mimo buzującej w żyłach adrenaliny była zbyt drobna, by poradzić sobie z napastnikiem. Mogła jedynie krzyczeć. Jej niewyartykułowane słowa zlały się w świdrujący pisk.
– Wiesz, że to nic nie da. – Włamywacz z całej siły pchnął ją na podłogę. – W końcu marzyliście o domu pośrodku niczego, prawda? O romantycznym zadupiu, chwilach tylko dla siebie i szczęśliwej przyszłości. Myśleliście, że doczekacie się tutaj wnuków? Powiem ci coś. – Napastnik ciężko sapnął. – Marzenia to gówno.
Stanął tuż obok niej. Z całej siły nadepnął na jej dłoń. Kości zatrzeszczały. Potworny ból łamanych palców sparaliżował całą jej rękę. Tym razem wydała z siebie jedynie żałosny jęk. Stłumiony i gardłowy jak charkot jej męża.
Z trudem obróciła się na bok.
– Cze… Czego chcesz? – wyszeptała. – Proszę, zos...
Ciężki, owinięty folią but znów rozgniótł jej dłoń. Podeszwa uderzyła tuż pod linią paznokci. Dwa z nich zostały wybite z macierzy i stanęły na sztorc.
– To nic nie da. – Włamywacz przeniósł ciężar ciała na nogę miażdżącą jej palce. Trzasnęły kolejne kości. – Nie ma sensu, żebyś o cokolwiek prosiła. Taki jest los.
– Zrobię, co chcesz, tylko…
Lipska nie dokończyła. Kopniak wymierzony w brzuch natychmiast pozbawił ją tchu. Rzężąc, zwinęła się w kłębek. Bezwolnie obserwowała, jak zamaskowana postać kroczy w stronę jej syna. Starała się podnieść, ale nie kontrolowała własnego ciała. Czuła, że jej zwieracze popuściły. Zmieszana ze śluzem krew spływała jej do gardła. Nie potrafiła jej przełknąć.
– Zos…
Wybuchła kaszlem. Palił ją każdy centymetr ciała.
– Mam go zostawić? Pewnie chcesz, żebym go puścił wolno, a w zamian za to zrobisz wszystko, czego zapragnę? – Włamywacz się roześmiał. Wyciągnął dłoń do chłopca, lecz zaraz ją zabrał. – Dobry chłopiec. Dobrzy chłopcy nie gryzą. Nie są psami. Mogą się zmienić w kameleona lub węża. Ale nigdy w psa.
Zamaskowana postać szczeknęła, niemal doskonale imitując dźwięki wydawane przez groźnego psa.
Maria niczego nie rozumiała. Nie wiedziała, co miał na myśli ten potwór. Chciała tylko uratować syna. Chciała tylko…
Drgnęła, gdy napastnik ruszył w jej stronę. Nie była w stanie zrobić nic więcej. Włamywacz chwycił ją za włosy i szarpnął do góry. Miała wrażenie, że skóra całym płatem odchodzi od jej karku.
Następnym, co poczuła, było ciepło rozlewające się po przełyku. Chwilę później z jej gardła dobiegł bulgot. Nie mogła nabrać tchu. Posmak i zapach krwi stały się jeszcze bardziej intensywne. W półmroku rozlewająca się wokół niej lepka plama wydawała się czarna.
Spojrzenie Marii gasło, gdy patrzyła, jak włamywacz bierze na ręce chłopca. Jej chłopca. Jej kochanego synka.
– Ze mną będzie ci dobrze – odezwał się do niego. – Obiecuję.
To były ostatnie słowa, które usłyszała Maria Lipska.4
Komisarz Deryło trzasnął drzwiami niebieskiego citroena H. Sześćdziesięcioletni kultowy pojazd cudem zdołał pokonać parokilometrową serpentynę. Przez ostatnie kilkaset metrów silnik rzęził i wył, ale w końcu auto wtoczyło się na niewielki parking, rozciągnięty nad przepaścią. Spod maski śmierdziało spaloną gumą. Deryło miał nadzieję, że nie ma się czym przejmować. Przeciągnął się i energicznie poruszył ramionami.
Zza gór leżących po przeciwnej stronie doliny wynurzały się czarne chmury. W promieniach słońca sprawiały majestatyczne wrażenie. Mimo to na taki widok turyści na szlaku, zamiast sięgać po aparaty, powinni czym prędzej pierzchać do schronisk. Oczywiście większość miała to w nosie.
Deryło przez chwilę obserwował cień przesuwający się po pokrytych lasami zboczach. Wreszcie głęboko zaczerpnął powietrza i jeszcze raz się przeciągnął. Po kilkugodzinnej jeździe jego mięśnie były napięte jak stosunki chińsko-amerykańskie. Fotel citroena mógł być wygodny pół wieku temu. Teraz wygniecione oparcie było równie miękkie jak deska, a każda ze sprężyn miała inną wysokość. Wbijały się w pośladki niczym kościste palce sadystycznego masażysty. Do tego po kilkudziesięciu minutach jazdy zaczynały potwornie rzępolić. Deryło wciąż słyszał ich jęk.
Na samo wspomnienie przyłożył dłoń do skroni. Miał świadomość, że rozpada się niewiele wolniej niż starsze od niego tylko o kilka lat auto. Przed paroma miesiącami skończył pięćdziesiąt trzy lata, ale ostatnio czuł się znacznie starzej. Naprawdę znacznie… Wydarzenia ostatnich miesięcy postarzyły go co najmniej o dekadę. Ciemne dotąd, ścięte na jeża włosy przerzedziły się i niemal całkowicie pokryły siwizną, oczy zapadły i straciły dawny blask. Mierzący prawie metr dziewięćdziesiąt, potężnej postury komisarz się skurczył. Chodził przygarbiony, a do tego coraz częściej nawiedzały go napady duszności. Nigdy nie był tak bliski jak teraz decyzji o odejściu na emeryturę.
Dawał sobie jeszcze jedną szansę.
Ostatnią.
Podszedł do metalowej barierki i oparł się o nią rękoma. Spojrzał w dół. Daleko w dolinie wiła się droga. Mknęły nią pojedyncze auta, które z tej perspektywy były jedynie małymi punkcikami. Kolorowymi pikselami przesuwającymi się po ekranie komputera. Jak w grze, którą tak lubiła jego córka, a której nazwy nie mógł sobie teraz przypomnieć.
Kilkanaście kilometrów dalej biegła granica polsko-słowacka. Większość kierowców przekraczała ją nieco dłuższą, lecz zdecydowanie bezpieczniejszą drogą ciągnącą się za kolejnym pasmem gór. Tędy kierowali się tylko ci, którzy jak najszybciej chcieli dojechać do jednego ze słowackich parków rozrywki.
Turyści spragnieni atrakcji. Spragnieni wrażeń.
Deryło westchnął. Najlepsze wrażenia mógł sobie zapewnić, gdyby przełożył nogę na drugą stronę barierki. Kilkaset metrów niemal pionowej przepaści gwarantowało niezapomniane atrakcje. Do tego ostre krawędzie skał i pojedyncze rachityczne drzewa z suchymi konarami…
Nie. Na to jeszcze nie nadszedł czas. Deryło kurczowo trzymał się życia, bo na świecie wciąż istniał ktoś, dla kogo powinien budzić się każdego ranka. Choćby ból miał być nie do zniesienia. Musiał go wytrzymać. Wierzył, że los się odmieni i że któregoś dnia, składając żurawia origami, znów będzie mógł się uśmiechnąć. Przynajmniej chciał w to wierzyć.
Odwrócił się i spojrzał w górę. Przypatrywał się kolejce linowej, której wagonik, żałośnie jęcząc, bujał się w powietrzu. Następnie popatrzył jeszcze wyżej. Powiódł wzrokiem po masywnej bryle hotelu Tatra Elegance. Zawieszony niemal nad przepaścią, przypominał zamczysko wzniesione przez jakiegoś szalonego architekta z lat dwudziestych. Każdy detal wręcz krzyczał, że ten budynek to owoc roztańczonych czasów art deco. Niestety, z tej strony jego znaczną część przesłaniał ostry występ skalny.
Deryło zamrugał i przeniósł spojrzenie na zaparkowane obok auta. Pomyślał, że łączna suma ich lat nie dorównywała wiekowi citroena. A ich przebiegi – jego przebiegowi. Tylko jakie to miało znaczenie? Komisarz chciał wierzyć, że nie miało żadnego.
Poprawił skórzaną marynarkę i zarzucił torbę na ramię. Wziął cztery dni wolnego i spakował tylko najbardziej niezbędne rzeczy. Miał nadzieję, że wszystko pójdzie po jego myśli i najpóźniej pojutrze wróci do Lublina.
Tyle że ostatnio wszystkie jego nadzieje trafiał szlag.
Odruchowo wsunął dłoń do kieszeni. Przebrał palcami i zamiast na srebrny sesterc trafił na papierową kulkę zrobioną z żurawia origami. To nie był dobry początek.5
– Jak długo mam jeszcze czekać?!
Wysoka, anorektycznie chuda brunetka raz po raz uderzała w dzwonek znajdujący się na mahoniowym blacie. Mimo to w recepcji wciąż nie pojawił się żaden członek obsługi.
– Halo! – krzyknęła kobieta w stronę uchylonych drzwi z tabliczką „Przejście tylko dla personelu”. – Halo, niech ktoś ruszy tu dupę!
– To nic nie da.
Brunetka drgnęła, słysząc za sobą szorstki głos. Odwróciła się i zobaczyła postawnego młodego mężczyznę w jeansach, niebieskiej sportowej marynarce i koszulce polo z wielkim logo popularnej marki.
– Od kwadransa próbujemy kogoś tu znaleźć – wyjaśnił. – Bezskutecznie.
– Próbujemy?
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko. Skinął głową w stronę rozległego holu. Na kanapach za rzędem juk oraz kaktusów w terakotowych donicach siedziały trzy osoby. Teraz wszystkie machały do zniecierpliwionej kobiety. Ta jednak nie odpowiedziała na powitanie. Z odległości nie była w stanie nawet ocenić płci siedzących.
– Przyjechaliśmy punktualnie – wyjaśnił mężczyzna. Po chwili wyciągnął do niej dłoń. – Tymon Werski – przedstawił się. – A tam – jeszcze raz skinął w stronę kanap – reszta towarzystwa.
– Jest nas pięcioro?
– Na razie tak. – Werski poufale zniżył głos. – Ale nie znam nikogo z nich. To dziwni ludzie. A pani?
– Pyta pan, czy jestem dziwna, czy o co?
– Staram się nawiązać znajomość. To się nazywa small talk.
– A ja właściwie nie wiem, po co marnuję czas.
– Żadne z nas nie wie. Może więc chociaż zdradzi mi pani, jak ma na imię?
Kobieta fuknęła.
– Kamila Pollinou – wycedziła. – Nie zna mnie pan? Czy tylko udaje?
– Przepraszam, ale chyba… Czy właśnie popełniłem wielką gafę?
– Jestem aktorką.
Werski powstrzymał uśmiech. Nazwisko kobiety od razu skojarzyło mu się z tandetnym pseudonimem scenicznym.
– Przepraszam. Praktycznie nie oglądam telewizji. Jeśli to ma znacznie, to ja jestem lekarzem. Tamta kobieta z włosami po uderzeniu pioruna to Magdalena Rewera, właścicielka tych zakładów fryzjerskich, które…
Pollinou niedbale machnęła dłonią.
– Wiem których. A reszta?
– Zołza w garsonce to… Zapomniałem imienia. Chyba Anna jakaś tam. Zdaje się, że jest papugą. To znaczy – adwokatem. Za to tamten kloszard z bródką to Szymon Szewski. Łatwo zapamiętać. Powiedział, że jest doktorantem warszawskiej ASP. Albo filmówki. W każdym razie jakiś artysta.
– Ma pan coś przeciw artystom? Nie cierpię, gdy ludzie wymawiają to słowo z pieprzoną ironią.
– Dla takich jak pani mam jedynie bezgraniczną sympatię.
Werski puścił do niej oko. Pollinou udała, że tego nie widzi, i obróciła się w stronę recepcji. Znów wściekle uderzyła w dzwonek.
– Zaraz mnie coś trafi – parsknęła. – Muszę się odświeżyć. – Wymownie zabębniła dłonią o uchwyt małej walizki na kółkach. – Od ponad czterech godzin jestem w drodze. Dostać się na to zadupie to nie lada wyzwanie…
– Wiem coś o tym. Przyjechałem z Warszawy.
– I naprawdę nikt z was nie ma pojęcia, dlaczego tu właściwie jesteśmy?
– Nie.
Pollinou przez chwilę grzebała w kieszeni kremowego płaszcza. Wreszcie wyciągnęła z niej zmięty kawałek papieru. Otrzepała go ze strzępków tytoniu.
– Ale wszyscy dostali taki list?
Werski ledwie rzucił okiem na kartkę. Od razu rozpoznał charakterystyczny krój pisma i kolor fontu.
– Tak.
– W takim razie niech mi ktoś wreszcie wyjaśni, o co tu chodzi!
Pollinou znów uderzyła w metalowy dzwonek. Tym razem miała wrażenie, że za mleczną szybą zamontowaną w przejściu na zaplecze przemknął cień. Energicznie pchnęła dwuskrzydłowe drzwiczki recepcji. Giętkim krokiem ruszyła w stronę części przeznaczonej tylko dla personelu. Zakaz wstępu najwyraźniej w ogóle jej nie interesował.6
Kamila Pollinou od dziecka lubiła być w centrum uwagi. Nosiła wtedy jeszcze inne nazwisko i miała inny kolor włosów, lecz z tą samą łatwością co dzisiaj znosiła spojrzenia obcych. Nie miała tremy. W wieku pięciu lat występowała w przedstawieniu na podstawie wierszy Krasickiego i na jego potrzeby nauczyła się naprawdę trudnej roli. Kilkanaście linijek, które nie wydawały się jej ani logiczne, ani ładne. Nawet rymy zdawały się jej zupełnie pokraczne. Odpowiedzialna za scenariusz przedszkolanka miała wyraźnie przerośnięte ego i rozminęła się z powołaniem.
Wtedy Pollinou po raz pierwszy zechciała być jak kameleon. Nie pamiętała już, kto opowiedział jej o tym zwierzątku, ale zaciekawiło ją, że bez obracania głowy widzi ono wszystko wokół siebie. A jeszcze bardziej to, że potrafi się upodobnić do liścia lub gałęzi. No i – rzecz jasna – to, że wcale nie przybiera koloru otoczenia, lecz zmienia barwę w zależności od stanu emocjonalnego i natężenia światła. Później wiele razy kłóciła się z ludźmi, starając się im to wytłumaczyć.
W każdym razie, gdy miała pięciu i pół roku, Kamila Pollinou po raz pierwszy zrobiła wszystko, by wtopić się w scenę. Stała się nieruchomym elementem dekoracji, co pozwoliło jej pozbyć się jakiejkolwiek tremy. Nikt jej nie widział. Nikt nie mógł się z niej śmiać, bo przecież była powietrzem. To pokrętne rozumowanie wpłynęło na jej dziecięcy rozwój. Chętnie brała udział we wszelkich przedstawieniach, deklamowała poezję, śpiewała i za każdym razem czuła się jak liść albo gałąź na tle lasu. Właśnie tak to sobie wyobrażała.
Ten, kto powiedział jej o kameleonie, powinien wiedzieć, jak bardzo jest mu wdzięczna. Może to była ta przedszkolanka, która minęła się z powołaniem? A może ktoś całkiem inny?
Któregoś dnia, podczas występu przed pijanymi gośćmi ciemnego i zadymionego baru, Pollinou wyszła z tła. Po prostu poczuła się dość silna, by to na nią padło światło reflektorów. Nie chciała być już więcej powietrzem, a zalotne spojrzenia, gwizdy i krzyki dodały jej jeszcze wiary w siebie. Wtedy na moment znienawidziła osobę, która opowiedziała jej o kameleonie. Osobę, która wtopiła ją w tło, unoszący się w powietrzu pył i smród potu. Ale Pollinou szybko zrozumiała, że bez tych doświadczeń, bez umiejętności stania się kameleonem, kiedy tylko zapragnie, nigdy nie znalazłaby się w tym miejscu. Być może byłaby biedną, zahukaną dziewczynką, która, stojąc przed publicznością, wyłamuje sobie z nerwów palce.
Tymczasem ona potrafiła poradzić sobie ze wszystkim. Naprawdę ze wszystkim. Była o tym przekonana.
Utwierdziło ją w tym to, co wydarzyło się tydzień po jej szesnastych urodzinach. Dostała się wówczas do finałowego etapu castingu do filmu, który miał być wielkim wydarzeniem. Jej rywalkami było już tylko pięć dziewcząt. Zgodnie z żądaniem producenta stawiła się w studio jako pierwsza. Dostała strój, własną garderobę i niecierpliwie czekała na makijażystkę. Zastanawiała się, po co jej makijaż do próby. Miała po raz enty odegrać scenę według wylosowanego scenariusza. Kwadrans na przygotowanie, by mogła wykazać się umiejętnością improwizacji.
Po godzinie czekania wciąż nie miała scenariusza, a studio wydawało się całkowicie wymarłe. W małej garderobie nie zjawiła się żadna wizażystka czy makijażystka. Po półtorej godziny Pollinou wciąż się zastanawiała, czy unieść się honorem i po prostu wyjść, czy zadzwonić do producenta. Olewanie podobnych do niej debiutantów było standardem.
Dała sobie jeszcze kwadrans.
Po kilku minutach na korytarzu wreszcie usłyszała kroki. Po chwili rozległo się pukanie i do garderoby wszedł niski, atletycznie zbudowany mężczyzna.
– Pan Limber! – krzyknęła Pollinou, odwracając się na obrotowym taborecie. – Czekam już…
Limber bez słowa zamknął drzwi i przekręcił zamek. Utkwił w niej przeszywające spojrzenie małych błękitnych oczu. Powoli ruszył w jej stronę. Uśmiechnął się poufale. Jedną dłonią rozpinał guziki koszuli, a drugą przytknął do ust w uciszającym geście.
– Rozumiemy się? – zapytał, stając tuż obok.
Zrzucił koszulę i rozpiął pasek spodni. Pogładził Pollinou po policzku. Przez chwilę patrzył na ich wspólne odbicie w wielkim lustrze. Nadal się uśmiechał. Przesunął dłoń i dotknął karku Pollinou. Delikatnie chwycił jej włosy. Odgarnął je na bok, po czym powiódł dłońmi niżej. Stanął za dziewczyną i z satysfakcją zacisnął ręce na jej piersiach. W lustrze przez cały czas obserwował jej reakcję.
Tymczasem Pollinou nawet nie drgnęła. Na jej twarz nie wystąpiły wypieki. Jej oddech nie przyspieszył. Przybrała jedynie nieco wyzywającą pozę, a kąciki jej ust się uniosły. Znów była kameleonem i nie liczyło się nic więcej. Z opowieści ubiegających się o rolę dziewcząt wiedziała, że coś takiego może się zdarzyć. Że będzie to znakiem, że to właśnie ona została wybrana. Oficjalne przesłuchania i występy przed komisją nie miały żadnego znaczenia. Ten niski, postawny człowiek trzymał w garści całą ekipę. Decydował za wszystkich i nie przyjmował odmowy.
To właśnie z nim Pollinou straciła niewinność. To właśnie przy nim zrozumiała, że przez całe życie będzie musiała grać. Zamknęła w sobie swoje prawdziwe, dziewczęce ja. Na wierzch wyciągnęła pozę zblazowanej diwy.
Z tamtego projektu nic nie wyszło. Choć została formalnie zaangażowana do roli, filmu nie zrealizowano. Producent oskarżył o coś scenarzystę, jeden ze sponsorów pozwał producenta i studio filmowe przeniosło się na salę rozpraw. Jednak właśnie tamte chwile w niewielkiej garderobie Pollinou miała zapamiętać do końca życia. Z najdrobniejszymi szczegółami.
I niczego nie żałowała.7
Hotel Tatra Elegance wzniesiono w tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym roku. Taka informacja figurowała na ulotce, którą międliła w dłoni Diana Smolar. Od dwóch dni odbywała tu płatny staż. Płatny i całkiem przyjemny, biorąc pod uwagę ilość pracy. Najpierw zastanawiała się nad przyjęciem zaproszenia do udziału w uczelnianym programie stażowym, ale ostatecznie podjęła inną – dobrą – decyzję. Tak się jej przynajmniej wydawało.
Kiedy to praca szukała i znajdowała człowieka, można było się tylko cieszyć. Dwumiesięczna dziekanka na zarządzaniu nie stanowiła problemu. Tym bardziej że w tym roku miała niewiele zajęć, a ocierająca się o średnią krajową pensja skusiłaby każdego w jej sytuacji. Do tego bezpłatny nocleg, wyżywienie i świeże powietrze. Można było się poczuć jak na wakacjach.
Diana zastanawiała się tylko, skąd pracodawca zdobył jej dane. Jasne, figurowała w kilku serwisach społecznościowych i udzielała się na paru forach, ale czym wzbudziła zainteresowanie kogoś składającego tak dobrą ofertę? Jej skromny blog o inwestowaniu w nieruchomości miał raczej słabe zasięgi. CV oraz profil zawodowy w ostatnim miesiącu przeglądało ledwie kilka osób. Takie były fakty.
Może jednak nie było potrzeby się nad tym zastanawiać? Zbędne pytania jedynie komplikują życie. Pierwszym przykazaniem inwestora powinno być nierzucanie kłód pod własne nogi. To najważniejsze przykazanie każdego, kto chce zostać bogaty. Clou.
Diana jeszcze raz zerknęła na przysadzistą fasadę hotelu. Położony na zboczu góry, sprawiał imponujące wrażenie. Dwupiętrowy zaokrąglony na rogach sześcian okalały rzędy balkonów, a pośrodku przecinała je przeszklona wypukłość klatki schodowej. Nad wejściem umieszczono daszek w stylu amerykańskich hoteli z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego stulecia. Stylizowana nazwa została wypisana złoconymi literami, które nadgryzł już ząb czasu.
Cały budynek wymagał zresztą odświeżenia, ale i tak prezentował się okazale, szczególnie na tle górskich schronisk, które można było spotkać w polskich i słowackich Tatrach. Ogromnym atutem było również jego położenie. Pośrodku karpackiej głuszy, ponad poziomem lasu iglastego i hal. Na parking prowadziła jedynie kręta, utwardzana droga, która zimą musiała stawać się niedostępna. Zapewne wtedy gości dowożono starym wyciągiem krzesełkowym. Albo zaprzęgami. Natomiast ponad sto metrów z parkingu do hotelu można było pokonać jedynie kolejką linową, którą uruchamiał klucz do pokoju lub specjalny czip. Niedostępność stanowiła jedną z największych atrakcji Tatra Elegance.
Kobieta zerknęła na stojące w pobliżu samochody. Dwa nowe wozy sportowe, potężny suv oraz cztery inne, bardziej nijakie auta.
A więc część gości była już w środku. Pozostawało jej działać zgodnie z instrukcjami. Miała się ich trzymać jak dekalogu. Dokładnie tak powiedział dyrektor.
Zmięła ulotkę i rzuciła ją do kosza. Kulka odbiła się od trawionej rdzą pokrywy.
– Nie ma to jak dobry początek – mruknęła Diana.
Schyliła się i wcisnęła papier do środka. Wygładziła spódnicę, po czym przysunęła kartę magnetyczną do metalowej bramki. Wagonik kolejki natychmiast się zakołysał, zjeżdżając w jej stronę.
Diana nabrała powietrza, gotowa rzucić się w wir pracy.
Ciąg dalszy w wersji pełnej