- W empik go
Klątwa Kraba - ebook
Klątwa Kraba - ebook
Dziennikarz na krawędzi.
Historia, której nie możesz przegapić.
Gabriel Caballero, uwięziony w sidłach tajnej wojny pomiędzy handlarzami narkotyków, może ufać tylko sobie. Jest gotów zaryzykować wszystko, nawet życie tych, których najbardziej kocha.
Nowy narkotyk rewolucjonizuje ulice hiszpańskiego wybrzeża. Ci, którzy go próbują, przed śmiercią tracą rozum. Caballero będzie musiał stawić czoła wrogom i wyzwaniom. Nie pomoże mu inspektor Rojo, zraniony stratą i zajęty poszukiwaniem zaginionej żony.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-959582-4-3 |
Rozmiar pliku: | 530 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Promienie słońca odbijały się w dębowej komodzie stojącej przy wezgłowiu łóżka. Chwyciłem kieliszek wina i upiłem łyk. Grymas wykrzywił mi twarz – było mocne. Spojrzałem w lewo i zobaczyłem anioła o ciemnozłotych włosach. Spał obok mnie pod białym prześcieradłem z głową opartą na łokciu. Nazywał się Valentina. Och, Valentina, cóż to była za noc! Podniosłem się ostrożnie, aby nie zakłócać jej spotkania z Morfeuszem, złapałem majtki i żwawo wyskoczyłem z łóżka.
Wtedy otworzyła oczy. Wyjrzałem przez okno. Zapowiadał się wspaniały dzień.
– Dokąd się wybierasz, Gabriel? – zamruczała zaspanym głosem.
– Kupić coś na śniadanie – odpowiedziałem. – Jest coś otwarte w pobliżu?
Z okna na czwartym piętrze widziałem niewielką zatokę, krystaliczne morze i plażę, prawie pustą z racji wczesnych godzin porannych. Palma była miastem zakamarków, przygód i tajemnic. Byliśmy jednym z jej sekretów. Piękna Valentina skończyła niedawno dwadzieścia pięć lat. Spotkaliśmy się przypadkiem. To był jeden z tych zbiegów okoliczności, który miał swój początek w barze gdzieś pomiędzy jednym kieliszkiem a drugim. Tak właśnie się poznaliśmy, w jedną z pierwszych nocy mojego zasłużonego urlopu. Dałem się ponieść. Przyznaję. Ale tak mi zasmakowało, że chciałbym to powtórzyć. Byłem w knajpie przy plaży i zauważyłem ją, kiedy szukała miejsca przy barze. Postawiłem jej gin z tonikiem i już po kilku godzinach jechaliśmy taksówką na drugi koniec promenady.
To już trzeci poranek budziłem się wtulony w aksamitną skórę Valentiny, wdychając świeże nadmorskie powietrze. Szybko uświadomiłem sobie, że apartament, w którym byliśmy nie należy ani do niej, ani do jej rodziców, ani nawet do żadnego innego krewnego. Z pewnością też go nie wynajmowała. Mieszkanie – urocza kawalerka z marmurowymi podłogami i wąskim balkonem z widokiem na morze – było prawdopodobnie własnością jej kochanka. Nic o tym nie mówiła, a ja wolałem nie dopytywać, chociaż istniało ryzyko, że wyżej wspomniany osobnik pojawi się tu wcześniej czy później i pewnie nie będzie zbyt zadowolony.
– Wracaj do łóżka – rozkazała. – Jest jeszcze wcześnie...
Miałem dziwne przeczucie. Coś mi tutaj nie grało.
– Idę na krótki spacer – odpowiedziałem. – Kawa i rogalik?
Valentina odwróciła się. Nagle usłyszeliśmy dochodzący z ulicy dźwięk klaksonu. Uniosła głowę i spojrzała na mnie.
Włożyłem szybko spodnie, zapiąłem koszulę i chwyciłem swoje rzeczy. To musiał być on, ale jak się o nas dowiedział? Tego nie wiem do tej pory.
Otworzyłem drzwi. Stał w nich mężczyzna z włosami ułożonymi na żel i zaczesanymi na tył głowy, w żółtej koszulce polo z podniesionym kołnierzem, szortach w kolorze khaki i niemodnych już okularach Ray-Ban. Miał nietęgą minę. Na jego szyi widać było pulsującą nabrzmiałą tętnicę.
– Kim u diabła jesteś? – krzyknął, chowając do kieszeni klucze do mieszkania. – Valentina?
Valentina okryła się prześcieradłem.
– Rodrigo! – zaczęła. – Mogę ci to wyjaśnić…
Znałem takie historie i dobrze wiedziałem, jak się kończą.
– Ty dziwko! – wrzasnął.
Próbowałem ulotnić się po angielsku, ale stanął mi na drodze.
– Nigdzie nie pójdziesz.
Wyjął z kieszeni składany nóż.
– Uspokój się, Rodrigo – błagała Valentina, ale on już nie słuchał.
– Mam coś dla ciebie – krzyknął ponownie. – Tak, dla ciebie. Nie wiem, kim jesteś, ale obetnę ci jaja!
Czasami nie warto wdawać się w dyskusje. Mówią, że przemoc to ostateczność, że problemy można rozwiązać za pomocą słów i rozumu. Rodrigo jednak nie wyglądał na osobnika, który byłby gotów usiąść przy stole i porozmawiać o tym, co skłoniło mnie do sypiania z jego dziewczyną. Miał w sobie tyle nienawiści, co żelu we włosach. Nie miałem cienia wątpliwości, że nie omieszka użyć noża, by pozbawić mnie męskości.
Chwyciłem kieliszek wina stojący na komodzie i chlusnąłem jego zawartością prosto w twarz Rodriga. Wrzasnął. Szczęście po raz kolejny się do mnie uśmiechnęło. Rogacz nie zdążył się uchylić i cała zawartość wylądowała w jego oczach. Teraz miał już dość powodów, aby odciąć mi cokolwiek, co tylko zechce.
Wybiegłem z mieszkania bez pożegnania z Valentiną. Zbiegłem schodami na dół i puściłem się pędem, jak gdyby od tego szaleńczego biegu zależało moje życie. Choć właściwie po trosze właśnie tak było… Biegłem ile sił w nogach, a ten drań prawdopodobnie za mną.
Biegnąc ulicą, nadal słyszałem jeszcze odgłosy ciosów i płacz Valentiny, która bezskutecznie starała się uspokoić kochanka.
Na drodze stał źle zaparkowany czarny kabriolet BMW Z3. To był samochód tego dupka. Pobiegłem w kierunku taksówkarza, który, oparty o drzwi samochodu, palił papierosa. Na głowie miał reklamową czapkę soku Zumosol.
– Do portu! – krzyknąłem z odległości kilku metrów.
Wskoczyliśmy do przedpotopowego Forda Sierry, którego wnętrze zalatywało starością. Taksówkarz wyrzucił niedopałek papierosa przez okno i ruszył.
– Spieszymy się? – zapytał i roześmiał się.
– Daj pan czadu! – rzuciłem. – Zaraz ucieknie mi prom.
– Wedle rozkazu – powiedział i wcisnął gaz.
Serce mi waliło, a żołądek miałem ściśnięty jak pięść.
Ech! Valentina! Teraz zapłaci za mnie i wszystkich kolegów, którzy przewinęli się przez jej łóżko. Biedna dziewczyna. Nie umiała tego odpowiednio rozegrać. Zapewne też nie był to jej pierwszy raz. Możliwe jednak, że ten baran jej wybaczy. Stracił rogi, ale zostały mu nogi – nogi Valentiny, a te były cudowne. Ludzie byliby przerażeni, gdyby znali te wszystkie historie, które dzieją się za drzwiami sąsiadów. Valentina była jak zagubiona wróżka, która kusiła zakazanym kwiatem i odbierała innym to, co i tak do nich nie należało. Takie jest życie.
W radiu spiker monologował w wyspiarskim narzeczu, podobnym trochę do języka katalońskiego. Paco de Lucía grał na gitarze, a przez uchylone okno wpadały zapachy dobiegające z plażowych barów i restauracji.
– Spójrz pan, czy ja śnię…? – zawołał kierowca. – Ten facet jest _chalao_¹.
Z przerażeniem patrzył w lusterko wsteczne. Odwróciłem się i zobaczyłem, że zbliża się do nas czarny pysk Z3, a w nim Rodrigo z odporną na wiatr żelową fryzurą i twarzą czerwoną jak arbuz. Najwyraźniej miał zamiar nas staranować.
– Gaz! Gaz do dechy! – rozkazałem i wystawiłem głowę przez okno. – Musimy go zgubić. On nas ściga!
Kierowca wzruszył ramionami.
– W co ty się wplątałeś, młody człowieku?
– W jedną ze spódnic – odpowiedziałem. – Dość krótką.
– _Mare de Déu_²… – westchnął. – Lepiej mi było poczekać na Niemców.
Ford Sierra oderwał się od ziemi tak gwałtownie, że moje pośladki wgniotło w siedzenie. Taksówkarz omijał ślepe zaułki i emerytki z wózkami na zakupy. Chwyciłem zagłówek pasażera. W radiu słychać było cygańską muzykę, a ja modliłem się do wszystkich wyblakłych kalendarzy z Najświętszą Panienką i zdjęć Chrystusa, które mężczyzna zgromadził na desce rozdzielczej.
Zmrużyłem oczy i obejrzałem się za siebie, ale czarny wóz Rodriga zniknął.
W wieży kościoła rozbrzmiał dzwon.
– Nieźle, nieźle… – powiedział taksówkarz, śmiejąc się na całe gardło. Nagle zatrzymał samochód i odwracając się do mnie zapytał – Nie masz nic przeciwko, że sobie zapalę, prawda? Żona zwykle mi nie pozwala…
Rozglądałem się wokół, ledwo rejestrując to, co do mnie mówił.
– Na tym etapie możemy przejść na ty, młodzieńcze. Nie mam nic przeciwko.
Rzuciłem na niego okiem. Wyglądał na ożywionego i piekielnie nakręconego.
– Ruszaj! – krzyknąłem.
Asfalt zadymił, zapiszczały opony, a woda z kałuży ochlapała chłopca z lodami, który razem z matką przechodził właśnie obok nas. Rozpędziliśmy się do 130 kilometrów na godzinę w samym centrum miasta, stawiając na nogi chyba całą policję Palmy. Prawdziwa dyskoteka. Żołądek podszedł mi do gardła, zbladłem jak kałamarnica i żałowałem, że Ford Sierra to nie DeLorean, a fikcja kinowa nie jest prawdą. Chciałem, aby na końcu promenady czekał na mnie wehikuł czasu, który przeniósłby mnie w przyszłość lub gdziekolwiek indziej, byleby tylko wściekły Rodrigo mnie nie dopadł. Jednak – jak mówi piosenka – marzenia są tylko marzeniami, a ja byłem zwykłym uciekinierem, który przespał się z nieodpowiednią osobą.
Taksówkarz świetnie się bawił. Podgłośnił radio i zabębnił palcami o kierownicę.
– Olé, olé – podśpiewywał. – Czy wiesz, że za młodu byłem kierowcą wyścigowym?
W tym momencie słowa te były dla mnie jak miód na serce. W końcu za nami pędziły dwa radiowozy i kabriolet BMW.
I znowu szczęście się do mnie uśmiechnęło. Z ulicy prostopadłej do promenady wyjechał piętrowy autobus pełen turystów z gołymi torsami.
Taksówkarz wcisnął pedał gazu, ominął autobus i zgubił pędzącą za nami kawalkadę. Kilka sekund później rozległ się głośny huk wpadających na siebie samochodów. Usłyszałem dźwięk klaksonów a potem kolejne uderzenia i brzęk pękających szyb.
Wjechaliśmy w dzielnicę zaniedbanych ulic i domów z wymalowanymi sprejem fasadami. Wrzawa za na nami powoli cichła.
Resztę drogi jechaliśmy w milczeniu. Port był blisko. Widziałem już statki i prom, z którego na ląd schodzili złaknieni nocnego szaleństwa turyści. Wyglądali na mocno podpitych. Z zadumy wyrwał mnie zapach smoły i oleju. Morze przypominało mi o moim domu, a jego bliskość pomagała myśleć racjonalnie. Ludzie z wybrzeża muszą być blisko morza. Inaczej czeka ich śmierć na skutek depresji w górskim schronisku. To nie były moje spostrzeżenia: czytałem o tym w prowincjonalnym dodatku niedzielnym.
Zaparkowaliśmy w drugim rzędzie obok kontenera na odpady. Wyjąłem portfel i wręczyłem taksówkarzowi prawie wszystko, co miałem.
– Zachowaj to dla siebie. – Powiedział i uśmiechnął się szczerze. – _Mare de déu_, już dawno tak dobrze się nie bawiłem.
– Przyda się panu… na wydatki – nalegałem.
– Nie ma mowy! – odparł.
– Dziękuję – odpowiedziałem.
– A ty – dodał – posłuchaj, następnym razem nie będziesz miał tyle szczęścia. Nie myśl, że wszyscy są tacy jak ja.
– Wiem, wiem. – mruknąłem. Usłyszałem syrenę na promie. – Muszę już iść.
– A mówiłem ci, że za młodu byłem pilotem?
Wysiadłem z Forda Sierry i w podskokach ruszyłem do kasy biletowej. Po raz ostatni spojrzałem na taksówkarza. Z przyklejonego do dolnej wargi papierosa leciał dym, a on machał do mnie jak ojciec żegnający syna, który wybiera się na szkolną wycieczkę.
Po wejściu na statek poszedłem od razu na rufę, gdzie znajdował się bar i taras. Zamówiłem piwo. Słońce odbijało się w morzu. Pary oparte o poręcz tuliły się do siebie jak w kinie. Wokół krążyły mewy, którym dzieci rzucały resztki chleba z porannej kanapki. Spaleni słońcem i odwodnieni turyści chowali się za okularami przeciwsłonecznymi i pod słomkowymi kapeluszami. Gloria! Pogratulowałem sobie w duchu przebiegu wypadków i podziękowałem Bogu za to, że zesłał mi takiego kierowcę.
Upiłem łyk piwa – było tak chłodne jak Blanka Desastres. Zacząłem o niej myśleć. Ciekawe, gdzie teraz jest i z kim się spotyka…
– Za twoje zdrowie, Blanka – powiedziałem do siebie i wzniosłem toast.
Nagle dobiegł mnie czyjś wrzask. Przypominał ryk rozwścieczonego goryla.
– Skurwysynu! Zabiję cię! Ty sukinsynu!
Rozpoznałem ten głos. To był on. Nie miałem pojęcia jak, ale jakimś cudem dostał się na prom. Szczęście zesłało mi jedynie krótką chwilę wytchnienia.
Zaległa cisza – przestraszeni ludzie schodzili mu z drogi. Odwróciłem się i zobaczyłem Rodriga w rozpiętej koszuli i złotym łańcuchu na szyi. Był zdyszany, a jego bordową z wysiłku twarz pokrywały liczne zadrapania. Podkasał rękawy, odsłaniając złoty zegarek, złapał za stolik i cisnął nim we mnie.
– Zabiję cię! – krzyczał rozwścieczony. – Podejdź tutaj, bohaterze! Zabiję cię!
Zaczął rzucać we mnie czym popadło: krzesłem, plażowym leżakiem, następnie butelką, szklanką, wazonem, a nawet widelcem.
Odważny – jak zawsze – zacząłem uciekać na pomost, ale prześladowca przeciął mi drogę.
– I co teraz? – zadrwił, stojąc kilka metrów ode mnie. Z kieszeni wyjął nóż. – Chodź odważniaku, podejdź no tutaj.
– Rodrigo, możemy to załatwić na spokojnie. Porozmawiajmy – powiedziałem. – Wszystko da się załatwić.
– Nie wymawiaj mojego imienia – warknął wściekły. – Zabiję cię!
Rozpędził się i wycelował we mnie głowę z tłustymi nażelowanymi włosami. Instynktownie zrobiłem unik – niczym rasowy torreador. Z boku dobiegło mnie kilka „olé”. Byłem od niego szybszy. Próbowałem go obezwładnić, ale udało mi się jedynie wytrącić mu z ręki broń, która upadła kilka metrów dalej. Rodrigo odwrócił się i zadał mi dwa ciosy, aż padłem na ziemię. Publiczność przyglądała się mojej klęsce. Usłyszałem ciche „och” i dziecko piszczące: „tato, on go zabije!”. Leżąc obok poręczy na samym końcu rufy, zobaczyłem jak Rodrigo podnosi z pokładu składany nóż. Kręciło mi się w głowie. Na przemian widziałem jego szorty w kolorze khaki, twarz Valentiny i taksówkarza wykrzykującego: „olé, olé”. Czułem niemoc. Rodrigo podszedł do mnie tak blisko, że fałdy brzucha wystające zza rozchylonej koszuli znajdowały się tuż nad moją głową. Miał rozszerzone źrenice, jak gdyby był po paru kreskach kokainy. Trzymał nóż w ręku i szukał zemsty.
– Co teraz, odważniaku? – wykrzyknął. – Co teraz?!
W przypływie adrenaliny przesunąłem wzrok na kostki jego stóp i kopnąłem w nie z całej siły. Rodrigo upadł bezwładnie, rozcinając sobie przy okazji wargę. Ciężko poturbowany wstałem szybko, złapałem go za kołnierz koszulki i przeciągnąłem jego ciało na drugi koniec pokładu.
– Nie! Nie! – krzyczał. – Tylko nie do wody!
Spodziewając się owacji ze strony mojej publiczności, pchnąłem go do morza tak, jak wrzuca się tabletkę aspiryny do szklanki wody. Patrzyłem na Rodriga jak pływa w morzu i błaga o pomoc, machając rozpaczliwie rękami na załogi innych łodzi.
Niestety jednak gdy tylko się odwróciłem, zorientowałem się, że nie tylko nie będzie tu żadnych owacji, lecz także, że moja publiczność właśnie pokazuje mnie palcem kilku dżentelmenom w zielonych strojach. W oddali zobaczyłem Valentinę. Uśmiechnąłem się do niej, ale nie wyglądała na zbyt dumną z mojego wystąpienia.
Słońce odbijało się w tafli morza. Na pokładzie nie było już jednak ani żadnych par udających pasażerów Titanica, ani dzieci karmiących ryby.
Poczułem nagły przypływ fali zakłopotania i wstydu spowodowanego swoim brakiem dojrzałości.
Wiedziałem, że to koniec moich wakacji.
------------------------------------------------------------------------
1 Wariat
2 Matko Boska2
Służby ratownicze wyciągnęły oszołomionego niespodziewaną lekcją pływania Rodrigo z wody. A mnie zatrzymali funkcjonariusze Guardia Civil i grzecznie zaprosili pod pokład w celu złożenia wyjaśnień.
Pół godziny później jeden z przesłuchujących mnie funkcjonariuszy bazgrał coś w notesie z wyrazem niedowierzania na twarzy.
Oczywiście musiałem pominąć część historii.
– Proszę zapytać kogokolwiek – tłumaczyłem. – Zamierzał ugodzić mnie nożem!
– I potwierdza pan, że powodem była kobieta? – spytał funkcjonariusz stojący w drzwiach. – Tak?
– Ale ja nic nie zrobiłem – powtarzałem uparcie. – Valentina, ma na imię Valentina. Przed chwilą widziałem ją na statku.
– Szukanie Valentiny na promie – zaczął funkcjonariusz, który spisywał zeznanie – to jak szukanie igły w stogu siana.
– Valentina – powiedział funkcjonariusz w drzwiach. – Witaj, Valentino.
To musiał być ich jakiś tajny kod, bo nic z tego nie rozumiałem. Wolałem trzymać się mojej wersji wydarzeń, chcąc jak najszybciej wydostać się stamtąd cały i zdrów.
– Popełnił pan bardzo poważne przestępstwo – oznajmił ten, który spisywał zeznania. – Panie Caballero, nie zdaje pan sobie chyba sprawy z tego, jakie mogły być konsekwencje pańskich poczynań.
Jego partner zaśmiał się:
– Czym się pan zajmuje?
– Jestem dziennikarzem – odpowiedziałem.
– Taa… – powiedział beznamiętnie.
– Na pewno słyszeli panowie o mnie – zawahałem się i ciągnąłem dalej – o historii dziewczyny z sekty…
– Nie, nie przypominam sobie.
– Dziennikarz? – zapytał ten drugi.
– Tak – odpowiedziałem.
– Taa… – powtórzył funkcjonariusz, spisujący zeznanie.
Mężczyźni zamknęli mnie w kajucie przerobionej tymczasowo na areszt i wrócili dopiero po dwóch godzinach. Miałem czas zastanowić się nad tym, co się ze mną stanie. Nie znałem odpowiedzi, nie wiedziałem, jakie są konsekwencje wypchnięcia kogoś za burtę – zresztą, kto mógłby to wiedzieć? Strażnicy wrócili. Usłyszałem brzęk poruszającego się w drzwiach rygla. Mieli dla mnie wiadomości. Mężczyzna, który spisywał zeznanie, wydawał się wzburzony.
– Jak wrócimy do Dénii – oznajmił – możesz złożyć skargę, jeśli będziesz chciał.
– Tak – powiedział drugi mężczyzna – jeżeli będziesz chciał.
Znowu porozumiewali się szyfrem, którego nie rozumiałem.
– Pan Gracián – powiedział protokolant – nie złoży skargi przeciw panu.
Wybałuszyłem oczy ze zdumienia. Nie bardzo wiedziałem, co się właściwie dzieje.
– Tak – powiedział drugi z funkcjonariuszy, potwierdzając słowa partnera. – Nie złoży żadnej skargi. A pan, panie Caballero? – zapytał nieco ironicznie.
Protokolant wyraźnie sobie ze mnie drwił. Czy coś ich śmieszyło w moim nazwisku? Być może, ale chyba wolałem o to nie pytać.
– Więc mogę sobie iść? – zapytałem zdezorientowany. – Tak po prostu?
– Jeżeli chodzi o nas, tak. Ale musi pan porozmawiać jeszcze z policją.
Rodrigo Gracián najwyraźniej wolał nie szukać kłopotów. W przeciwnym wypadku musiałby wytłumaczyć funkcjonariuszom, jak udało mu się dotrzeć do promu swoim sportowym samochodem. Nawet pomimo szkód, jakie spowodował po drodze było to zdumiewające i zupełnie nie umiałem tego wytłumaczyć.
Nie znałem Rodriga Graciána, ale dziennikarski nos podpowiadał mi, że daleko mu było od wzorowego obywatela. Jakoś musiał za to wszystko zapłacić, nie brudząc sobie przy tym zanadto rąk. I mowa nie o wypadkach na drodze. Nie. Miałem na myśli samochód, mieszkanie, ładną dziewczynę i litry żelu na głowie.
Dopłynęliśmy do portu. Kiedy czekałem na wyprowadzenie spod pokładu, zobaczyłem mojego przeciwnika. Był spięty, mokry i blady jak kałamarnica. Nie odezwał się do mnie.
Strażnicy posadzili nas na kamiennej ławce przy zejściu z promu. Opuszczający prom pasażerowie przyglądali się nam jakbyśmy byli zwierzakami w zoo.
– Popełniają panowie błąd – powiedział Rodrigo. – Rodrigo Gracián. Zapamiętajcie to nazwisko.
– Proszę liczyć się ze słowami – ostrzegł go funkcjonariusz.
– Pan jeszcze wróci z nami – dodał protokolant. – Jest kilka spraw, które musimy wyjaśnić.
– A pan – powiedział drugi, zwracając się w moją stronę – poczeka na policję.
– Takie są przepisy – oznajmił protokolant.
– Już mówiłem – powtórzył Rodrigo, siedząc na ławce. – Żądam prawnika. I to już! O co tu w ogóle chodzi?
– Proszę się uspokoić. Nie uważa pan, że już dosyć się pan wygłupił? – zapytał protokolant.
Dotąd nieustraszony Rodrigo – teraz bezsilny i zagubiony – patrzył na mnie błagalnym wzrokiem, abym nic nie mówił, choć wiedziałem że i tak, prędzej czy później (a raczej prędzej) ukręci mi łeb. Biedaczek. Musieli napędzić mu stracha.
Strażnik mruknął coś do krótkofalówki i zawiesił ją z powrotem przy pasku.
Usłyszałem za sobą czyjeś kroki. A raczej odgłos gumowych podeszew. Buty wojskowe.
– Dzień dobry, panowie – oznajmił poważny, znajomy głos. Nie spodziewałem się, że tak szybko go znowu usłyszę – Teraz my się nimi zajmiemy.
– Tylko tamtym – powiedział protokolant. – Tego drugiego zabieramy my.
Wielki cień zasłonił słońce, które pieściło moją twarz. I wtedy go zobaczyłem.
– Chryste… – wymamrotał. Nie wyglądał na zbytnio ucieszonego. – Pan Caballero.
To był Rojo. Inspektor Rojo. Nie widzieliśmy się od zakończenia ostatniej sprawy. Co tu robił? Dénia nie była jego rejonem i wątpię, aby przyjechał specjalnie po mnie.
Pojawił się drugi policjant, nowicjusz. Z jego postawy można było wyczytać, kto tu rządzi.
– Znasz go? – rzucił do Rojo. Był szczupły, miał blond włosy i jak na policjanta wyglądał dosyć awangardowo. Nie kreował się na twardziela, choć w jego spojrzeniu można było dostrzec coś mrocznego. Ból, dyscyplina, może także złe doświadczenie.
– Tak – odparł Rojo. – Porozmawiamy o tym później.
– Cóż, jeśli wszystko jest w porządku, to możemy już iść – rzucił protokolant.
Wyczułem w jego głosie drwinę.
– No właśnie – dodał drugi strażnik. – Odpłynie nam statek. A żona, no wiecie…
– Jaka żona? – zapytał protokolant.
– Twoja, twoja... – odpowiedział jego towarzysz, drwiąc sobie dalej. – A ja nie chcę brać w tym udziału...
Jednocześnie wybuchnęli śmiechem. Przyłączyłem się do nich w odruchu braterstwa. Myślałem, że zdejmą mi chociaż kajdanki. Ale nic z tego. Śmiech nagle się urwał. Wyższy wzrostem strażnik klepnął Rodriga w plecy, chwycił go za ramię i pomógł wstać z ławki. Nasze spojrzenia spotkały się ponownie. Jego wzrok zdawał się mówić, że mnie zabije – tak to przynajmniej zinterpretowałem. Przytaknąłem mu grzecznie jak psiak, któremu właściciel grozi kapciem. Strażnicy zabrali aresztanta na pokład. Pasażerowie czekający w kolejce na rejs obserwowali ich, plotkując żywo o całym zdarzeniu.
– Chyba już możecie mnie rozkuć… – powiedziałem ostrożnie. – Co?
Rojo spojrzał na mnie z góry.
– Wygląda na to, że nasze drogi znów się krzyżują – oznajmił. Potem podrapał się po twarzy. – Mam nadzieję, że będziesz mógł to wytłumaczyć.
– Byłem na wakacjach – odpowiedziałem.
– Myślisz, że jesteś sprytny, co? – powiedział drugi policjant z rękami skrzyżowanymi na piersi.
– Tęskniłeś za mną, Rojo? – zapytałem, ignorując drugiego policjanta. – Widzę, że znalazłeś sobie ucznia.
– Uważaj na słowa – rzucił ostrzegawczo i wziął mnie pod ramię. Ruszyliśmy w stronę zaparkowanego na ulicy Citroëna. – Myślałem, że będziesz daleko albo jeszcze dalej. Tak daleko, że nie będę musiał cię oglądać.
– A jednak spotkaliśmy się – powiedziałem. – Co tutaj robisz?
– To poufne – rzucił towarzyszący mu policjant.
Spojrzałem na niego z niechęcią.
– Dalej pracujesz dla prasy? – zapytał Rojo.
– Tak przypuszczam – odpowiedziałem odruchowo.
Ile czasu minęło od naszego ostatniego spotkania? Całe lato? Czy jeszcze dłużej? Zamknięty w tylnej części samochodu, który pachniał cytryną i wanilią, a nie jak mój – rozwiązłością i nikotyną – wróciłem myślami do przeszłości.
Partner Rojo włączył radio.
– 13-20, słyszysz mnie?
– Co się stało?
– Kolejny napad z białą bronią. Ulica Fénix.
– Ofiary?
– Tym razem dwie, obie ciężko ranne. Wzywam pogotowie.
– Ruszam.
– Dalej, pospiesz się. Zachowują się dość agresywnie i stracili sporo krwi. Musieli coś zażyć. Nie wiem, jakim cudem stoją jeszcze na nogach.
– Domyśl się.
– Młodość…
– Mówię ci, że już ruszam.
– Tak… No dalej, jedź.
– Przecież to robię! Jestem już blisko.
Wiadomości w policyjnym radiu powtarzały się. Podobne sytuacje miały miejsce w innych częściach miasta.
– 13-20, gdzie ty, kurwa, jesteś?
– Musiałem zatankować, już jadę...
– Nie ściemniaj.
– Co się stało?
– Jeden z nich gdzieś zniknął.
– O czym ty mówisz?
– Wyślij wiadomość do wszystkich. Tylko tego było mi trzeba w moje urodziny...
– Ale jak udało mu się uciec?
– Skoczył do morza, tak po prostu, bez zbędnych ceregieli. Porąbaniec jakiś. Zawiadom wszystkich. Nie mógł uciec daleko. Niebieska koszula, cała we krwi. Dostał pięć ciosów nożem w plecy...
Rojo wyłączył radio i odwrócił głowę.
Minęło jedenaście miesięcy. Jedenaście miesięcy od spotkania z Rojo. Poprosił mnie wtedy o pomoc w pewnym dochodzeniu. Odmówiłem. Powiedziałem mu, że muszę odpocząć, że to nie dla mnie.
Nie wróciliśmy nigdy do tej rozmowy. Zacząłem pracę w redakcji na stanowisku wicedyrektora dziennika po przyjęciu propozycji od Armando Fuego. Nowy zespół, kilku zielonych stypendystów i dziewczyna od archiwum, nieco za wolna jak na moje wymagania.
Nie zabawiłem tam długo.
Zaczęła mi ciążyć presja akcjonariuszy spowodowana brakiem wyników. Nie nadawałem się na kierownika bandy reporterów gołowąsów. Jak mogłem zarządzać innymi, skoro sam nie potrafiłem wziąć odpowiedzialności za własne życie? Z początku uważałem się za sprytniejszego od innych. Jednak po dwóch miesiącach od awansu poprosiłem Fuego o spotkanie. Nie minęły dwie godziny i zostałem zwolniony. Dlaczego? Lepiej nie wiedzieć. Wziąłem kopertę z wypłatą w gotówce, ponieważ wtedy tak to się odbywało i opuściłem redakcję. Może z tego samego powodu przestałem spotykać się z Rojo, mimo że tęskniłem za jego towarzystwem.
Minęły święta Bożego Narodzenia, a ja dalej jechałem na zdobytej wcześniej reputacji. Wtedy moje życie było pełne blasku i sławy. Kilka gazet o zasięgu krajowym i międzynarodowym zainteresowało się moim reportażem i mną samym. Stałem się osobą znaną publicznie. Dostawałem barbarzyńskie kwoty za artykuły, w których pisałem o sobie, o innych, o wspaniałym śródziemnomorskim stylu życia. Dzięki zarobkom z kilku pierwszych miesięcy mogłem sobie pozwolić na zaliczkę na mały, minimalistyczny apartament z ciekawszym widokiem niż panorama ze starej klitki ciotki. Nie miałem wielu potrzeb i nie lubiłem gromadzić niepotrzebnych mebli, które jedynie zajmowały miejsce. Przestrzeń była jedną z moich najważniejszych życiowych potrzeb, którą starałem się zaspokajać za wszelką cenę. Nie rozumiałem tych opętanych par, które na dziewięćdziesięciu metrach kwadratowych gromadziły cały najnowszy katalog Ikei. Dla mnie to była głupota – taka sama jak wycinanie lasu pod ogród. Przestrzeń była dla mnie jak tlen dla żywej istoty. Była wyrazem antymaterialistycznej filozofii, dla której byłem zdolny zerwać relacje z płcią przeciwną.
Cisza i wewnętrzny spokój pozwalały mi cieszyć się widokiem, który miałem z balkonu. Muzyka w tle i zachody słońca z buteleczką zimnego piwa. Wymieniłem też starego Seata Ibizę na używane czerwone Porsche Boxter. Byłem pieprzonym królem miasta.
Jednak sława nie trwała długo i jakość moich tekstów, na skutek przesadnie częstego kaca, pogorszyła się. Nie wiedziałem, jak zapanować nad sytuacją. Spałem w dzień, a żyłem nocą. Kobiety, brak umiaru i portowe kasyna. I Martini – wierzyłem, że jestem Jamesem Bondem z zatoki Alicante.
Powrócił problem z poczuciem własnej wartości. Świat kręcił się wokół modnego wówczas słowa: _viral_. Moja historia stała się viralem – jak film na YouTube czy letnia piosenka. Prawdziwy wirus.
Włóczyłem się nocami po dzielnicy Barrio pośród leniwych turystów, którzy opóźniali powrót do swojego kraju. Zamknięte lodziarnie, stoliki pozostawione na zewnątrz. Nadszedł październik. Wróciły marynarki w szkocką kratę, powiało wilgocią z plaży i zrobiło się chłodno. W knajpie na rogu obniżono ceny drinków. Nie było już baru, w którym czułbym się swojsko.
Świat o mnie zapomniał.
Ale nie wszystko było tak dramatyczne. Utrata pracy wcale nie była taka zła.
Przyszłość rządu regionalnego wyglądała dość ponuro. Polityka w kraju była bliska wybuchu. System dwupartyjny, przemiany demokratyczne i wszystkie te kwestie, które mało mnie interesowały, bo miały niewiele wspólnego z jazzem, kobietami lub barami – miały się zmienić kilka lat później.
Wyglądało na to, że wszystko dobrze się układa, ale były to tylko pozory. Nic więcej. Nikt nie był bez winy. Usłyszeliśmy o skandalach w lidze piłkarskiej, w które zamieszani byli niektórzy stali bywalcy ratusza. Teczki, koperty, kampanie wyborcze. Dostojnicy noszący drogie garnitury za kratkami. Najpierw Castellón, potem Walencja. Formuła 1. Koperty, więcej kopert. SMS-y i wiadomości e-mail. Kryzys wewnątrz partii. Gówno rozpływało się we wszystkich kierunkach i docierało do nas. Miało pobrudzić wszystkich, w tym mnie.
Zająłem się kopertą, którą otrzymałem po odejściu z pracy. Miałem mnóstwo pieniędzy. Zyskałem czas na przemyślenia, na zebranie sił i powrót do pisania.
Napisanie powieści przywróciłoby mnie do życia.
Kolejny bezowocny plan, który skończył się na pomyśle. Było listopadowe popołudnie i słońce już schowało się za horyzontem. W Radio3 japoński kwartet grał utwory Milesa Davisa i wtedy, po raz pierwszy od dłuższego czasu, zadzwonił dzwonek przy drzwiach.
Obierałem akurat ziemniaki na tortillę i zignorowałem go.
Dzwonek zadzwonił ponownie.
Chwyciłem nóż. Trzeciego kartofla zostawiłem na desce. Podszedłem do drzwi. Okno było otwarte, a wiatr z ulicy kołysał firanką w salonie.
Spojrzałem przez wizjer i otworzyłem drzwi.
To była Blanka.
Blanka Desastres.
Dziewczyna o tajemniczym spojrzeniu ze złych snów.
– Cześć – rzuciła i spojrzała na nóż, który trzymałem w ręku. – Spodziewałeś się kogoś?
– Ech… – zawahałem się. – Nie. Blanka. Co tu robisz?
Obok Blanki stała mała walizka na kółkach.
Miała na sobie czarną bluzkę, zieloną parkę i obcisłe dżinsy z dziurami. Kręcone włosy spięła z tyłu. Oczy miała czarne jak węgiel.
Blanka zrobiła krok do przodu, chwyciła mnie za głowę i pocałowała. Nasze usta złączyły się. W tle słychać było jeżdżącą w górę i w dół windę, roznoszącą po całym budynku zapach smażonej papryki.
Przez chwilę zapomnieliśmy o otaczającym nas świecie.
Blanka odchyliła się, musnęła językiem moją dolną wargę, pogładziła dwudniowy zarost i spojrzała mi w oczy.
Odjęło mi mowę.
– Zaprosisz mnie do środka?
Idylliczny zimowy romans. Żadne z nas nie wiedziało, jak się zaczął ani dlaczego się skończył.
Kiedy zobaczyłem Blankę w drzwiach, od razu domyśliłem się, o co chodzi.
Minęło trochę czasu, od kiedy rozstaliśmy się na dworcu. Wtedy zabrakło nam odwagi. Zachowałem się jak tchórz i pozwoliłem jej odjechać.
Jak widać jednak Blanka była innego zdania.
Zaprosiłem ją do środka i zaproponowałem, aby się rozgościła. Skomplementowała wystrój mieszkania. Kiedy z powrotem zabrałem się do smażenia tortilli, ona wyjęła dla nas piwo z lodówki i dotrzymując mi towarzystwa, zaczęła opowiadać.
Po naszym rozstaniu spróbowała szczęścia w Madrycie. Stolica przyjęła ją ciepło. Ona jednak marzyła o tym, aby przytulił ją ktoś inny. Nie mogła przestać myśleć o nas.
Przeszliśmy do salonu.
Zająłem się przygotowaniem kolacji, a Blanka usiadła na kanapie z puszką piwa Mahou w ręce.
Cały czas mówiła o sobie, o swoim życiu w Madrycie, o chłopaku, którego poznała i który zapraszał ją na kolacje. Powiedziała mi, że Malasaña³ zmieniła się, że praca freelancera jest wyczerpująca, a chłopak, z którym się umawiała, przestał jej stawiać kolacje, bo nie chciała iść z nim do łóżka. Tak wyglądało jej życie. Było inne niż moje, ale równie bezkształtne i próżne.
Zastanawiała się nad wyjazdem do Barcelony, Vigo lub Gijón, ale żadne z tych miejsc ostatecznie jej nie przekonało. Pewnego dnia, po nocnej imprezie z przyjaciółkami z wydziału, obudziła się skacowana i przygnębiona. To był dobry moment na refleksję. Zrozumiała wtedy, że musi mnie znowu zobaczyć.
Ledwo powstrzymałem się od ironicznych oklasków. Pewnie dostałbym w twarz. Potakiwałem więc tylko głową, próbując nadążyć za jej potokiem słów. Czyżby mi się oświadczała? Nie. Może więc ze mnie drwiła? Nic już z tego nie rozumiałem. Czyżby faktycznie miała zostawić wszystko, żeby mnie zobaczyć?
Tortilla ostygła, a w puszce zabrakło piwa.
Nadeszła moja kolej.
Zwierzenia Blanki tak mnie wciągnęły, że zapomniałem o jedzeniu, a wypity alkohol uderzył mi lekko do głowy.
Rzuciłem się na nią i zaczęliśmy całować się na kanapie. Od pocałunków przeszliśmy do bardziej intensywnych pieszczot. Słyszałem, jak oddycha głęboko. Rozebraliśmy się szybko. Zerwałem z niej stanik i cisnąłem nim w stronę kuchni. Nasze ciała się połączyły. Temperatura momentalnie wzrosła, gdy dysząc ciężko zaczęliśmy dotykać się nawzajem z jeszcze większą pasją. Kochaliśmy się. Bez pytań, bez komentarzy. Daliśmy się ponieść.
I tak wyglądały kolejne dni.
Życie toczyło się dalej, a my, całkowicie oddani namiętności, robiliśmy to w kuchni, pod prysznicem, w galerii handlowej czy nawet w toalecie klubu Sala Stereo, gdzie występowały znane zespoły muzyczne. Bez kontroli i bez umiaru.
Kolejne dni wyglądały jak wyjęte z życia bohaterów fikcji literackiej. Powieści, z której ktoś wyrwał część stron. Wkrótce mieliśmy zmierzyć się z rzeczywistością, w której zacznie brakować pieniędzy na życie i trzeba będzie poszukać pracy. Mieszkać razem? Nie byłem na to przygotowany. Jeszcze nie.
Tańczyliśmy każdej nocy w barach Alicante do rytmu soul i radiowych piosenek. Ludzie wokół nas mogli nie istnieć. Byliśmy niepokonaną parą, bohaterami własnej nocy. Nie musieliśmy liczyć się z nikim. Żyliśmy w takt naszej własnej piosenki.
Stopniowo zaniedbywałem swoje nieliczne zobowiązania towarzyskie. Odmawiałem randek, wyjść na kawę i spotkań ze starymi znajomymi. Mieli przecież swoje rodziny, dziewczyny i pracę. Mieli wszystko co niezbędne, by być zwycięzcą w swoim robotniczym czy mieszczańskim środowisku. Sukces zależał od stanowiska i listy kompleksów, które dźwigali na swoich barkach.
Wizyta Blanki dobiegła końca. Wróciła do Madrytu w Boże Narodzenie. Dołączyłem do niej kilka dni później. Poznałem jej brata – sympatycznego młodego faceta z aspiracjami do zdobycia fotela burmistrza. Byli jak dwie strony tego samego medalu. On – tłamsił resztki szaleństwa pod dobrze skrojonymi garniturami, ona – stawiała żelazne granice i trzymała go w ryzach.
Zatrzymałem się w pensjonacie przy Alberto Aguilera, a w przerwach między wizytami u jej rodziny spacerowałem po ulicach Madrytu. To znaczy, błąkałem się – tak się właśnie czułem. Nie było trudno zgubić się w tym wyjątkowo pięknym mieście. To miał być zimowy, romantyczny wyjazd z długimi spacerami w parkach i włóczędze po niezliczonych zaułkach – miłosne przeżycie w blasku świateł samochodów przejeżdżających Gran Vía.
Pewnego późnego wieczoru stałem pod budynkiem Carrión⁴ z ogromnym kolorowym neonem marki Schweppes i przyglądałem się przejeżdżającym samochodom, kobietom w ciepłych płaszczach, młodzieży z miejskich gangów, chaosowi, życiu. Czekałem na Blankę – na nie swój pociąg, na czarno-białe zakończenie w stylu _Nouvelle Vague_.
Blanka wyglądała na szczęśliwą. Pocałowała mnie. Wracała ze spotkania z przyjaciółkami – poczułem od niej zapach alkoholu. Oszczędziłem jej kazań. Były zbędne. Poszliśmy do baru koło pensjonatu i zamówiliśmy piwo, oliwki oraz sałatkę. Real Madryt grał u siebie. Bar był pełen rozemocjonowanych kibiców komentujących żywo mecz. Wszyscy zjednoczeni wokół jednej sprawy. Czy jest coś piękniejszego niż zbiorowe szczęście? Nie wydaje mi się. Mieszkałem w kraju, w którym bary pełniły rolę granicy między realnym życiem a fantazjami. Bar był schronieniem, miejscem odkupienia i duchowego oczyszczenia. Tu nikt nie podnosił pierwszy kamienia, nie zadawał pytań.
Siedzieliśmy oparci o siebie plecami w kącie baru. Śmialiśmy się, piliśmy piwo. Co i raz wołaliśmy kelnera, aby napełnił szklanki, przeszkadzając mu w oglądaniu meczu.
– Ciekawe dokąd nas to wszystko zaprowadzi… – zastanawiała się głośno Blanka.
Wznieśliśmy toast, spojrzeliśmy sobie w oczy i znowu poczułem owo znajome działanie łączącej nas chemii, która zawsze skracała dystans między nami.
Real Madryt wygrał. Byliśmy pełni euforii i nadziei. W oczach kibiców widać było coś więcej niż zwykła duma. Rozległo się głośne „olé”.
– Pepe! Daj mi ginu z tonikiem! – krzyknął obok mnie facet w różowej koszuli rozpiętej na piersi.
– Jeszcze jeden! Juanito ma dziś w końcu urodziny! – dodał ktoś spontanicznie.
Automat do gry obwieścił wygraną. Szczęśliwiec otrzymał żywiołową owację. Z szafy wysypało się mnóstwo monet.
– Wygrana! – krzyknął zwycięzca. – Zabieram jutro synów do Casa Lucio!
Spojrzeliśmy po sobie. Byliśmy świadkami dość znanej nam sceny – mieszanki radości z wygranego meczu i litrów wypitego alkoholu. Żegnajcie kryzysie, szara strefo i rachunki na koniec miesiąca. Żegnajcie przyjaciele, jak śpiewali Ramones. Alkohol podrażnił już moje neurony. Zapłaciłem, zanim nas wyrzucili, wziąłem Blankę za rękę i ruszyliśmy w dół ulicy w kierunku pensjonatu.
Kochaliśmy się.
Zaplątaliśmy się w prześcieradłach. Tego dnia nie przysięgaliśmy sobie wiecznej miłości ani wierności.
Nie.
Zasnęliśmy z gorzkim posmakiem piwa na ustach.
Następnego dnia rano wziąłem szybki prysznic i zaraz po nim pojechałem do Blanki. Zajrzałem na chwilę do jej mieszkania i powiedziałem, że czekam na nią w barze obok. Zamówiłem mocną czarną kawę i zabrałem się za pisanie listu pożegnalnego.
Byłem świadom, że większość związków ma swój początek i koniec. Tylko nieliczne są na zawsze. Większość umiera po drodze, tu i teraz. Nasz czas dobiegł końca.
Może wszystko potoczyło się zbyt szybko. Może nie byłem na to przygotowany. Wcześniej czy później Blanka będzie chciała czegoś więcej, będzie chciała związać się na stałe, żyć na poważnie i stworzyć parę według tradycyjnego modelu narzuconego przez społeczeństwo. Być może spotkaliśmy się w najmniej odpowiednim momencie naszego życia.
Blanka weszła do kawiarni uśmiechnięta. Wyglądała pięknie z włosami upiętymi w samurajski kok. Kelner uśmiechnął się do niej i zapytał co podać. Usiadła obok i pocałowała mnie w policzek.
– Jak się masz? – zapytała.
Upiłem łyk kawy, objąłem ją w talii i dyskretnym ruchem wsunąłem liścik do tylnej kieszeni jej spodni.
– Spałaś dobrze?
– Sypiałam w lepszych miejscach… – mruknęła. Kelner postawił kawę z mlekiem na metalowym barze. Blanka podziękowała i upiła łyk. – Coś się stało?
Musiała zauważyć, że byłem przygnębiony. Spojrzałem na barowy zegar. Mój pociąg odjeżdżał za dwie godziny. Będę tęsknił za Madrytem, za samotnymi spacerami w świetle neonów. Czas zleciał mi tu tak szybko… Nie mogłem uwierzyć, że spędziłem tu tyle dni.
– Muszę wyjechać – oznajmiłem chłodnym, ale nie do końca pewnym tonem.
Blankę zamurowało.
Pocałowałem ją w policzek i wyszedłem zanim zdążyła się rozpłakać.
Tego ranka było zaledwie pięć stopni, ale słońce grzało wyjątkowo przyjemnie. Miasto budziło się w dobrym nastroju. Na ulicy panował niewielki niedzielny ruch. Pobliskie bary rozsiewały po okolicy duszący zapach smażonego oleju.
Po chwili Blanka wybiegła za mną.
– Wyjeżdżasz? Tak po prostu? Tak bez słowa? – krzyczała za moimi plecami. – Jesteś dupkiem!
Szedłem dalej, nie oglądając się za siebie. Wejście do metra było coraz bliżej, a ja stawiałem coraz krótsze kroki i coraz bardziej przyspieszałem.
Odwróciłem lekko głowę i kątem oka zobaczyłem postać Blanki. Nie było mi łatwo.
Wziąłem głęboki oddech i schodami podziemnymi dotarłem do peronu, skąd metro zawiozło mnie na dworzec kolejowy.
Byłem tchórzem. Zapamiętam ten dzień na całe życie. Widziałem już ludzi robiących gorsze rzeczy, ale i tak czułem się ze sobą paskudnie. Zastanawiałem się co sprawia, że czasami postępujemy tak żałośnie. Przypomniałem sobie mimowolnie scenę, której byłem kiedyś świadkiem. To było na lotnisku w Barcelonie. Jakaś dziewczyna rozstawała się ze swoim chłopakiem. Siedziałem obok nich, rozwiązywałem akurat krzyżówkę, czytałem artykuł o Bradzie Pitcie i popijałem kawę. Mieli zaplanowane wakacje. On wydał fortunę, żeby z nią wyjechać. Chciałem mu powiedzieć, żeby się nie martwił, że nie jest sam, że to samo przytrafiło się Bradowi Pittowi, kiedy pojechał do Kalifornii zobaczyć swoją dziewczynę (w artykule napisano, że związała się z jakimś producentem z Hollywoodu). Chciałem powiedzieć mu, że może być następnym Bradem Pittem, i że to tylko taka lekcja od życia.
Jednak nie zrobiłem tego, to nie była moja historia, nie mój problem.
Kiedy wszystko się kończy, a nasze serce przestaje bić dla drugiej osoby, stajemy się samolubni, nikczemni i bezduszni. Oszukujemy samych siebie, wmawiając sobie, że przecież robimy to, co dla niej najlepsze, a tak naprawdę, myślimy tylko o sobie i o własnej przyszłości.
Tego dnia ja również myślałem wyłącznie o sobie. Zachowałem się nieuczciwie wobec Blanki. Ale później, w pociągu, poczułem się dziwnie lekko. Zrzuciłem z siebie ogromny balast emocjonalny. Jednym pociągnięciem pióra skreśliłem Blankę z mojego życia.
Nadeszła zima, którą spędziłem w Alicante. Wróciłem do pisania. Literaturę łączyłem z pisaniem krótkich felietonów dla prowincjonalnych gazet oraz sporadycznymi wykładami na uniwersytecie. Powodzenie mojej ostatniej historii wystarczyło, aby podtrzymać swoją wegetację do nadejścia wiosny.
------------------------------------------------------------------------
3 Dzielnica Madrytu
4 Budynek w Madrycie będący ikoną ulicy Gran Vía