- W empik go
Klaus. Odwrócona prawda - ebook
Klaus. Odwrócona prawda - ebook
Czy da się oszukać zawodowego oszusta? Klaus przekonuje się o tym na własnej skórze, kiedy postanawia skończyć ze złodziejskim fachem. Chcąc zmienić swoje życie wraca do rodzinnego miasta. Tam jednak zaczynają go nękać upiory przeszłości, a nad jego rodziną zawisa śmiertelne niebezpieczeństwo.
To historia zdesperowanego człowieka uwikłanego we własne kłamstwa, który ponad wszystko stawia jednak spokój bliskich i miłość do kobiety.
Opowieść o tym, jak trudno podejmować proste zdawałoby się decyzje w sytuacji, kiedy nie wiadomo, co jest prawdą, a co kłamstwem. Czy Klaus potrafi oszukać samego siebie?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8293-077-1 |
Rozmiar pliku: | 645 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Ale z ciebie sukinsyn. Wiesz o tym? – Człowiek, który wypowiedział te słowa, wszedł do pokoju hotelowego z wypchaną torbą podróżną w ręku. Niewysoki, elegancki, ubrany w ciemny prochowiec i spodnie zwężane ku dołowi zgodnie z aktualnymi trendami mody. Pachniał dobrymi perfumami, wyglądał na kogoś ważnego. Tak noszą się biznesmeni albo dyplomaci. Albo oszuści w białych kołnierzykach.
– To kwestia perspektywy, monsieur – odparł Klaus. Siedział w fotelu z przyklejonym do twarzy lekko kpiącym uśmiechem i myślał o tym, że tak właśnie wyobrażał sobie słynnego marszanda kultury, właściciela znanej w Paryżu galerii dzieł sztuki. Gościa, który pod maską praworządnego obywatela ukrywał cwaną, złodziejską naturę. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy zdążył go poznać na wylot, jednak dopiero teraz po raz pierwszy widział go z bliska. Nie żywił do niego ani złości, ani żadnej urazy. Był on jedynie celem, niczym punkcik na tarczy strzeleckiej.
Przyszło mu do głowy, że tak naprawdę to nie za bardzo się różnią. No, jeśli nie brać oczywiście pod uwagę stroju żabojada, w który się zapakował. Nie żeby Klaus miał coś przeciwko prochowcom czy modnemu krojowi spodni – po prostu nie lubił takiego stylu. Tak jak nie lubił knajp, w których kelner podsuwał ci krzesło pod tyłek, a później sterczał dwa metry dalej i gapił się, gotów niczym sęp rzucić się do stołu, by dolać kolejną porcję wina. Albo strzepnąć niewidzialny okruszek z serwety. Ta niechęć do wyszukanego stylu życia była zresztą jednym z powodów, dla którego jego małżeństwo chyliło się ku upadkowi – Klaus dałby sobie rękę obciąć, że to tylko kwestia czasu. Był o tym przekonany, tak jak większość ludzi wie, że łapie ich grypa.
Przybysz rzucił tymczasem torbę na łóżko. Nie była zbyt duża, taka w sam raz, żeby spakować w nią rzeczy na dwudniowy wyjazd. Albo upchać, na przykład, pół miliona euro.
– Możesz przeliczyć – warknął, nie kryjąc przy tym nie tylko wściekłości, ale i pogardy.
– Nie muszę. Uwierz, że mam dobre oko do tych spraw. – Klaus mrugnął do mężczyzny.
– Na twoim miejscu nie cieszyłbym się tak. Kiedyś się jeszcze spotkamy, ale wtedy role będą odwrócone.
– Stanie się to tylko wtedy, gdy znowu skradniesz jakieś cacko, a ja uznam, monsieur, że warto ci złożyć wizytę. No cóż… – westchnął Klaus. – To tylko parę groszy w porównaniu z tym, ile zarobiłeś, dziadu, na obrazie. Więc nie zgrywaj biedaka. Na chleb ci wystarczy, nie? A ja też muszę wiązać jakoś koniec z końcem. Rozumiesz… świat nie jest sprawiedliwy.
– Jedno ci mogę obiecać, sukinsynu. Któregoś dnia przypomnisz sobie o mnie. Tak czy siak.
– Pewnie siak. No dobra. Nie gniewaj się, ale wizyta skończona.
Klaus podniósł się z fotela i skierował kroki w stronę drzwi. Nie miał czasu na dalsze pogawędki z tym paryskim cwaniakiem – wykonał w stu procentach to, co sobie zaplanował i na tym koniec.
Francuz raz jeszcze przeszył go wzrokiem, po czym wyszedł bez słowa, purpurowy ze złości.
Klaus przekręcił za nim klucz w zamku, następnie otworzył torbę i jego oczom ukazała się górka upchanych byle jak plików banknotów.
Co za syfiarz – pomyślał. Pieniądze trzeba szanować.
Zamknął torbę i poszedł do łazienki. Odkręcił kurek, poczekał, aż z kranu popłynie letnia woda i wsadził pod nią głowę. Na skorzystanie z kabiny prysznicowej było już zbyt późno. Po chwili po dnie umywalki spływała ciemna struga. Kolor schodził tak szybko, jak zapewniała go ta miła dziewczyna w sklepie z kosmetykami.
Wyprostował się i sprawdził efekt. Włosy odzyskały swój naturalny kolor. Był zadowolony i uśmiechnął się do twarzy w lustrze.
– To znowu twoja prawdziwa gęba, Klaus – rzucił do lustra. – Nawet z tym, co masz pod nosem.
Osuszył włosy, następnie odkleił sztuczne wąsy, i to nie było już tak przyjemne. Przy okazji zachodził w głowę, jak kobiety wytrzymują depilację?! Były chyba ulepione z innej gliny. Na koniec wydłubał z oczu soczewki, zalewając się przy tym łzami. Oderwał kawałek papierowego ręcznika, otarł twarz i zadowolony wrócił do pokoju.
Zegar na ścianie wskazywał godzinę dwudziestą trzecią i chyba siedem minut po. Uśmiechnął się do swoich myśli, spakował rzeczy do plecaka, chwycił torbę i tak objuczony zszedł do hotelowej recepcji. Wcześniej zlustrował jeszcze wzrokiem cały pokój. Lubił pewne sytuacje.
– O! Już pan nas opuszcza? Ma pan zapłaconą rezerwację do jutra – zdziwił się recepcjonista.
– Może pan z niej skorzystać. – Klaus rozciągnął usta w uśmiechu, po czym zostawił klucz na ladzie, dwadzieścia euro napiwku i, żegnając się, opuścił pensjonat, żałując przy tym, że nigdy więcej nie będzie mógł w nim przenocować.
***
Na dworze noc rozgościła się już na dobre, ale w centrum małego, niemieckiego miasteczka było niemal tak widno, jak w dzień. Zewsząd w oczy biły światła reklam, sklepowych wystaw i stojących w szeregach latarń. Miasto – mimo późnej pory – wciąż żyło. Wchodząc w tłum ludzi, w gwar niezrozumiałych i zlewających się w jeden szmer rozmów, Klaus przez moment poczuł się jak rzucona pośród osy mrówka. Zapomniał, że tak jest wszędzie tam, gdzie turystów jest więcej niż mieszkańców. W Wertheim nie było to niczym nowym.
Przystanął i sięgnął po chusteczkę. Przez te cholerne soczewki oczy wciąż mu łzawiły. Zanim zdążył je otrzeć, ze dwa razy ktoś go potrącił. Zaklął soczyście i obiecał sobie, że na drugi raz nie będzie już ani soczewek, ani tej ludzkiej kotłowaniny. Po czym roześmiał się na głos – przecież kolejnego razu ma już nie być.
Szedł nad brzeg Menu. Za pół godziny do przystani przybić miała hotelowa barka. Będzie miała godzinną przerwę, a turyści chwilę frajdy dzięki zwiedzaniu fragmentu miasteczka. On tymczasem zdąży załatwić sprawę do końca, jak zwykle po zainkasowaniu kasy od cwaniaków, którym wydaje się, że nikt ich nie przechytrzy – kradną własne dzieła sztuki, a później czekają na wypłatę milionów z ubezpieczenia. Nie wiedzą jednak, że gdzieś tam jest Klaus – człowiek znikąd, człowiek zjawa, człowiek o stu twarzach – który dzięki swojemu wrodzonemu talentowi (i znajomości z Hansem, pracownikiem towarzystwa ubezpieczeniowego) potrafi zebrać dowody na oszustwo i zaproponować uczciwy układ; połowa z trefnego ubezpieczenia dla niego, połowa dla oszusta. W przeciwnym razie wiadomo, co – skandal, afera, policja, kratki, koniec kariery, a może i rozpad rodziny.
Operacja prosta jak nitka spaghetti. Czy jest sukinsynem i ohydnym szantażystą pozbawionym skrupułów? Być może. Na pewno. Ale kogo miałoby to obchodzić, z wyjątkiem okradanych złodziei? On wyrzutów sumienia nie miał żadnych, bo przecież życie nie jest sprawiedliwe.
Opuszczając centrum miasteczka, Klaus przystanął i wysupłał z kieszeni zmiętą paczkę cameli. Zapalił papierosa, zaciągnął się dymem i przysiadł na ławce przy pizzerii. Dalej iść nie musiał. Przystań była po drugiej stronie ulicy. Zaciągnął się raz jeszcze, aż mu lekko zawirowało w głowie, i skupił się na obserwowaniu ludzi. Lubił wyobrażać sobie, co też myślą teraz wszyscy ci przechodnie. Na przykład ten gość idący wolnym krokiem chodnikiem przed pizzerią. Jest ciepło, a on paraduje w grubej kurtce zapiętej pod szyję. Może jest przeziębiony, zastanawiał się Klaus, albo zapobiegliwy. A może jest hipochondrykiem, jak siostra Klausa, i wszędzie widzi wirusy i bakterie. Mężczyzna, zbliżając się do drzwi pizzerii, zwolnił, wyciągnął z kieszeni kurtki chusteczkę, którą nasączył środkiem dezynfekującym i wytarł klamkę. Dopiero teraz chwycił ją dłonią i pchnął drzwi.
– A niech mnie! – wyrwało się Klausowi.
Miał wielką ochotę wejść za nim do środka i zobaczyć, co ten dziwoląg zrobi dalej. Spryska pizzę? Zamoczy język przed jedzeniem w roztworze sody?
***
– Tracisz czujność, Klaus – poczuł nagłe klepnięcie w ramię i o mało nie podskoczył. – Cześć!
– Cześć! Tak tylko patrzyłem na ludzi. Nieraz trafi się prawdziwy okaz.
– A my nie jesteśmy „okazami”? – zaśmiał się przybysz i usiadł obok. – Już z daleka widziałem, jak siadasz, ćmisz to ohydztwo, gapisz się na ludzi i coś do siebie gadasz. Myślisz, że jak wyglądałeś?
– No wiesz, z tym gadaniem to żadna sensacja. Spójrz na tych ludzi. – Klaus zatoczył ręką szeroki łuk. – Co drugi wygląda, jakby mówił sam do siebie. – Umilkł na chwilę: – No dobra. Jak rejs?
– Całkiem przyjemnie, zwłaszcza w ciągu dnia. Fajne widoki. No i na rzece mimo wszystko jest chłodniej. Miałeś dobry pomysł.
– Cieszę się, że ci się spodobało. A jak mama? Wciąż w szpitalu? Słuchaj, jeśli mogę jakoś pomóc, może potrzebujesz więcej kasy… Nie musisz prosić, przyjacielu.
– Klaus – westchnął mężczyzna. – Raka nie zabijesz żadną kasą. Ona już z tego szpitala nie wyjdzie, takie mam przeczucie. I wiesz co? Tak mi się po ostatnich odwiedzinach wydaje, że chyba biedaczka chciałaby już odejść.
Klaus poklepał mężczyznę po ramieniu.
– Nie będę cię pocieszał, sam musisz przez to przejść. Życie nie je…
– …st sprawiedliwe, wiem.
Klaus pokiwał tylko smętnie głową. Nigdy nie wiedział, co w takich chwilach powinno się powiedzieć. Przez jakiś czas żaden z nich się nie odzywał, aż w końcu znajomy Klausa zapytał, jak tym razem rozdzielą pieniądze.
– Weź swoją część, piętnaście procent, jak zwykle dla Hansa, czterdzieści będzie dla mnie, a resztę – Klaus sięgnął do kieszeni i wyciągnął złożoną kartkę – wpłać tym razem na ten numer konta. – Podał mu notatkę.
Mężczyzna rzucił okiem na ciąg cyfr.
– Jesteś pewien? – zapytał, przenosząc wzrok na Klausa.
– Absolutnie.
– No dobrze, będzie, jak chcesz, ale…
– Co takiego, Mecenasie? Znowu mała połajanka?
– Znowu chcesz być samarytaninem… Ryzykujesz, Klaus, że… no sam się zastanów. Co byś pomyślał, dostając nagle z jakiegoś konta na antypodach taką kwotę?
– Ucieszyłbym się – roześmiał się Klaus.
– Do cholery, aż taki naiwny nie jesteś. Mówię poważnie. W końcu ktoś z nich zacznie dociekać, zawiadomi gliny… Zastanów się.
– Oj, dałbyś spokój, od tego cię mam, żeby tropy wiodły donikąd, nie? Poza tym, jak długo ich już wspieramy? Pięć lat, sześć?
– Prawie sześć.
– No właśnie. I jak dotąd nikomu z nich do głowy nie przyszło, żeby dociekać, skąd przychodzi ta kasa. Więc nie panikuj, stary… Temu sierocińcowi jest to naprawdę potrzebne. Sam pomyśl, kto się dzisiaj jeszcze zajmuje takimi dzieciakami, co?
– Już dobrze, dobrze, tylko ci mówię – westchnął mężczyzna. – A przy okazji. Byłeś może ostatnio w Hamburgu?
Klaus uniósł lekko brwi. Nie spodziewał się tego pytania.
– I to nie tak dawno – przyznał. – A co? Przekroczyłem dozwoloną prędkość? – zachichotał.
– Nie mam pojęcia, może przekroczyłeś. Ktoś tam po prostu wypytuje o ciebie. To była robocza wizyta? – Mężczyzna wskazał głową na stojącą przy nodze Klausa torbę.
– Nic z tych rzeczy, nie martw się. Miałem tam coś do sprawdzenia. Niewykluczone, że nie tylko ja.
– W porządku. – Mężczyzna wstał, chwytając jednocześnie torbę. – Ale uważaj na siebie. I nie obserwuj ludzi, bo wtedy dajesz się zaskoczyć. Na mnie już czas. Bywaj.
Klaus też wstał. Podali sobie dłonie i mocno je uścisnęli.
– Zaczekaj jeszcze chwilę. – Klaus przytrzymał mężczyznę za ramię. – To była przedostatnia, a właściwie to ostatnia robota. Mam jeszcze jedną do wykonania, ale to już bardziej hobby. I kończę. Pora na normalne życie.
– Nie żartujesz, prawda? – Mężczyzna nie wydawał się jakoś specjalnie zaskoczony.
Klaus tylko pokręcił głową.
– No wiesz, przyjacielu. Mimo wszystko trudno mi w to uwierzyć. A z drugiej strony… cóż. W końcu jesteś zabezpieczony. Nawet to – wskazał brodą na torbę – jest tylko wisienką na torcie. Tyle że znaczków nie odpuścisz, co? To one są tym twoim hobby…
– Nie ma mowy. To ekskluzywna robótka.
– No dobrze, Klaus. Rozumiem, że jeszcze o tym pogadamy, o tym twoim – mężczyzna zawiesił na moment głos – końcu kariery.
– Jasne, wszystkiego dobrego i ucałuj ode mnie mamę. Może to, co wcześniej powiedziałeś, tylko ci się wydaje. Nieraz tak bywa.
– Dzięki. Do zobaczenia.
Klaus stał jeszcze chwilę obok ławki, odprowadzając Mecenasa wzrokiem, aż ten zniknął pośród innych ludzi. Zastanawiał się, skąd, u licha, wzięła się ksywka „Mecenas”, skoro jego przyjaciel z prawem nie miał nic wspólnego. Był przecież księgowym. Nie mógł sobie przypomnieć.
Po tym pożegnaniu Klaus wrócił do centrum, a stamtąd udał się na drugą stronę miasta, prosto na parking przy dworcu kolejowym. Przed sobą miał ponad tysiąc kilometrów do pokonania. Idąc, zastanawiał się, jak tego dokona z łzawiącymi wciąż oczyma.ROZDZIAŁ 1
Ponad rok później
1.
Takie spanie to sranie w banie – myśli Klaus, ale jeszcze nie otwiera oczu. Ma nadzieję, że sen jednak go zmorzy. Czeka kilka chwil, ale kiedy słyszy po raz setny przejeżdżającego obok tira, daje za wygraną. Te pierdzące monstra, myśli, obudziłyby umarłego. Przeciąga się – aż mu strzelają stawy – po czym niezdarnie gramoli się z samochodu. Odciąga od pleców przepoconą koszulę, to samo robi z przodu. Noc jest parna i duszna. Cholernie duszna. Sprawdza też godzinę. Jest dokładnie trzecia w nocy. Więc spał zaledwie pół godziny. „Spał” to zresztą za dużo powiedziane. Drzemał, kimał, kipiał, ale nie spał. Tak to jest na stacjach benzynowych przy autostradach. Trzeba było poszukać czegoś spokojniejszego, żałuje teraz. Tyle że nie miał już siły walczyć z opadającymi powiekami. Zjechał więc pierwszym zjazdem zaraz po przekroczeniu granicy polsko-niemieckiej i zaparkował w samym środku tego cholernego ula.
Zapala papierosa, opiera się o drzwi swojego wiekowego mercedesa i gapi wokoło. Gdy prawie kończy palić, ktoś do niego podchodzi.
– Najtańszy w tym kraju zestaw noży stalowych – słyszy z ust może piętnastolatka. – Kupi pan?
– Nie. – Klaus gasi peta o asfalt i rozgląda się za koszem na śmieci. – A co ty tu w ogóle robisz o tej porze, co? W środku nocy?
– Niech pan weźmie chociaż jeden, za pół ceny – małolat nie ustępuje i podtyka mu pod nos cały zestaw, elegancko zapakowany w ozdobny karton. – Nie trzeba ich ostrzyć. Za pół ceny, no!
Klaus wie, że nie powinien tego robić, ale bierze od chłopaka karton i wrzuca go do samochodu. Po cholerę mu tyle noży? Nie ma siły droczyć się z gówniarzem. Chce wierzyć, że jak zapłaci za komplet, dzieciak może zniknie w końcu z parkingu. Może też wróci do domu i pójdzie spać. Może.
– Masz tu za cały zestaw – mówi Klaus, podając chłopakowi pieniądze.
– Kurde, to za dużo!
– Bierz i znikaj. Wyśpij się, bo masz wory pod oczami. Za chwilę je przydepczesz.
– Dzięki, szefie! Już mnie nie ma.
Klaus patrzy za oddalającą się sylwetką chłopca i myśli, że gówniarz, tak czy owak, źle skończy. Tylko czy to będzie jego wina? Świat nie jest sprawiedliwy.
2.
Klaus jedzie do domu, w którym wychował się jako nastolatek, z przekonaniem, że w końcu zmieni swoje życie – tak jak to sobie zaplanował wtedy, kiedy rozmawiał o tym z Mecenasem w Wertheim. Koniec z oszustwami, koniec z kłamstwami, koniec z życiem na walizkach. Ostatnia robota, którą ma do wykonania, nie jest już żadnym naciąganiem prawa. No, może odrobinę. Ale Klaus jest przekonany, że te parę milionów, które dzięki temu wpadną mu do kieszeni, skutecznie zagłuszą jego ewentualne wyrzuty sumienia. Znalezione, nie kradzione, nie?
Na spotkanie jedzie jednak z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony cieszy się, bo zawsze, ilekroć odwiedza przyjaciółkę swojej nieżyjącej już mamy – a zarazem swój drugi dom – ma wrażenie, że w jakiejś części spotyka się również i z nią. To miłe uczucie. Z drugiej strony, cóż… czuje jakąś wewnętrzną boleść. Mówi się, że czas goi rany i w sumie nie ma w tym przesady. Jednak ta tęsknota jest jak blizna. Rana już nie krwawi, ale blizna wciąż przecież jest. Klaus nosi taką w sobie, o której przypomina sobie zawsze wtedy, gdy odwiedza Zofię Konieczną.
Obie kobiety łączyła długa i zażyła przyjaźń, Klaus wzrastał więc niemal w poczuciu posiadania dwóch mam. Gdy prawdziwa matka Klausa zginęła przed laty w wypadku, miał on zaledwie piętnaście lat. Zofia przyjęła go pod swoje skrzydła niemal z dnia na dzień i zaopiekowała się nim niczym rodzonym synem, chociaż miała już wówczas własne dziecko, kilkuletnią córkę Klarę – jak się później okazało – cierpiącą na dosyć nietypową przypadłość. Przez blisko rok kobieta walczyła też w sądzie o adopcję Klausa z jego ojcem, który po śmierci żony nagle przypomniał sobie, że ma syna. W pijackim amoku dobijał się do drzwi mieszkania Zofii, żądając widzenia z „ukochanym”, jak wówczas wywrzaskiwał, syneczkiem. W końcu jednak stary dał sobie spokój – najwyraźniej tym razem przypomniał sobie, że jednak nie ma syneczka, i na wiele lat słuch o nim zaginął. Nikt z tego powodu włosów sobie z głowy nie rwał, a już najmniej Klaus, któremu ojciec kojarzył się jedynie z lękiem i wódą.
Klaus wchodził więc w dorosłość i pierwsze lata samodzielności w atmosferze, jak to się pięknie mawia, rodzinnej miłości. Nie zaznał męskiej opieki, bo mąż Zofii zmarł chwilę po tym, jak na świat przyszła Klara, i Klaus ledwie go pamiętał.
Nie był łatwym nastolatkiem. Życie tej rodziny patchworkowej nie toczyło się gładko jak kulka w łożysku. Trauma po utracie matki, ojciec pijak, a zwłaszcza to, czego doświadczał, mając jeszcze rodziców przy sobie, dawały się we znaki nie tylko jemu. Szczególnie Zofii, która nieraz wychodziła ze skóry, ratując nastolatka z różnych opresji. Jego dojrzewanie było jednym wielkim buntem przeciwko światu, który (był o tym święcie przekonany) z jakiegoś powodu uwziął się na niego. Czując w sobie taką mieszankę wybuchową, Klaus często więc wybuchał jak granat – kradł w szkole drobne przedmioty kolegom, potajemnie palił, próbował trawki, w końcu pobił nauczyciela. Kraść nauczył go ojciec, kiedy Klaus skończył dziesięć lat. Stary wbił mu wtedy do głowy, że świat nie jest sprawiedliwy, więc należy sobie z tego świata trochę podbierać, gdy nadarza się okazja. Raz był to więc jakiś rower – „Patrz, Klaus! Jakby frajerowi na nim zależało, toby go pilnował, nie? Bierzemy go!” – innym razem jakaś budowlana pierdoła, albo inne drobiazgi z cudzych piwnic, nieraz paczka dobrej kawy ze sklepowego regału.
Już w dorosłym życiu Klaus niejednokrotnie zastanawiał się, co też takiego matka widziała w jego ojcu, co ją przy nim trzymało jak magnes, tak mocno, że nie potrafiła się od niego uwolnić. Przez to wszystko sama popijała z rozpaczy, aż w końcu stało się to, co stać się musiało.
Był to więc moment, w którym – gdyby nie Zofia Konieczna, druga mama – Klaus wylądowałby w pudle na nastolatków, skąd wyszedłby pewnie całkiem już zdeprawowany.
Jego przyszłość wisiała na włosku i dyndała w najlepsze. Przyjaciółka matki Klausa stanęła jednak na głowie i los dał dzieciakowi drugą szansę. Nie zmarnował jej. Postanowił „wyjść na ludzi”, jak mawiała Zofia. I chyba wyszedł, tyle że za pomocą własnej, specyficznej metody. Bo to, co zasiał w nim jego ojciec, rozkwitło. Tyle że w bardziej ekskluzywny, jeśli tak można powiedzieć, sposób.