- W empik go
Klechdy polskie - ebook
Klechdy polskie - ebook
„Klechdy polskie” to zbiór baśni napisanych przez wybitnego poetę Bolesława Leśmiana. Utwory zachwycają już na poziomie języka: stylizowanego na ludową opowieść, pełnego tajemniczości i magicznych opisów. Leśmian sięga głęboko do folkloru, aby wydobyć z niego archetypiczne motywy i symbole, a następnie twórczo je przekształca, osiągając efekt, którym zachwycają się czytelnicy niemal w każdym wieku.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-399-7 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na przednocku Walery Kiepas ujął ze czcią darowany mu przez córkę sędziego niedogodnie cienki ołówek i na kawałku szarego, spod zjedzonej przed chwilą kiełbasy, papieru nakreślił przy pijanym blasku powiewającego płomieniem łuczywa imię własne i nazwisko: Walery Kiepas.
Całość kreślił powoli i mozolnie, a każdą z osobna literę z nieobliczalną i niepochwytną dla siebie samego szybkością, jakby się bał, że mu się wymknie spod ołówka, zanim ją do papieru stępionym nieco ostrzem raz na zawsze przygwoździć zdąży.
Czuł bowiem, że o ile całość nagromadza się stopniowo i mitrężnie, o tyle litery poszczególne, gmatwając się skocznie i w oczach, i w pamięci, albo przychodzą od razu, albo nigdy.
Musiał ich tedy i dopilnować, i odpowiednio zaczaić się na nie, i wreszcie w chwili stosownej przyłapać.
Córka sędziego, szkoły w mieście świeżo ukończywszy, wróciła na stały pobyt do ojcowskiego domu i pewnego razu, podczas przechadzki zoczywszy z dala nie znanego jej jeszcze Kiepasa, oceniła go na oko jako pole szerokie dla swobodnego rozwoju jej zamiarów społecznych.
– Niech się zabierze do roboty! – rzekła dość surowo, ze szlachetnym oburzeniem w głosie i w ruchu zniecierpliwionych widokiem nieuka ramion. – Nic mu to nie zaszkodzi.
I rzeczywiście – nic to Kiepasowi nie zaszkodziło. Sam nie wiedząc, jak i kiedy, posiadł mimo woli sztukę pisania i czytania i w nagrodę za pilność oraz pojętność otrzymał od córki sędziego długi i bardzo cienki ołówek, który w duszy kilkakroć do byliny w polu przyrównywał, a który co dzień na samym dnie jedynego kufra ukrywał, tak że co dzień dla wydobycia ołówka cały kufer musiał starannie przetrzebić.
Nakreśliwszy swe imię i nazwisko, odczytał głośno: Walery Kiepas, zdziwił się, jak to on sam na tym papierze wygląda, i wyszedł z chałupy.
Chciał pogodę na jutro w niebiosach wyczytać.
Niebiosy pogodne były tak, że gwiazdy wyosobniały się w nich i każda z kolei po swojemu śpieszyła się oczom ukazać.
Kiepas spode łba spojrzał na chałupę sąsiednią, w której mieszkał Tomasz Gryz, człek uparty i nieużyty.
Z chałupy Gryza przeniósł wzrok na jedyną we wsi latarnię, która naprzeciw jego własnej chaty sterczała i sztucznym światłem zmierzchłe liście brzozy pobliskiej odbarwiała na zielono, złoty im odcień i blaszany pozór nadając. Widno było w przejrzystym wnętrzu tej brzozy, niby w ołtarzu bocznym, gdy pierwsze świece skróconym płomykiem jarzyć się poczynają.
Córka sędziego, zamiarami społecznymi niestrudzenie powodowana, zmusiła ojca do ufundowania i zatkwienia owej latarni w tym właśnie, bezludnym nieco miejscu, w pobliżu chaty Kiepasa, może pragnąc bezwiednie uczcić w ten sposób pamięć pierwszego swego zwycięstwa społecznego nad ciemną duszą chłopa.
Kiepas nieraz chełpliwie doskwierał Gryzowi tą właśnie latarnią, jak gdyby jego wyłącznym stała się nabytkiem, a i Gryz, choć niechętnie, uważał ją, zda się, za nieodrodną własność Kiepasa.
Zresztą i chłopi we wsi nazywali ją zazwyczaj latarnią Kiepasową i chcąc określić miejsce, mówili: „Wedle latarni Kiepasowej” – albo: „Na prawo od latarni Kiepasowej”.
Nie mając innego, taki z niej dla siebie zrobili użytek.
Kiepas nie bez przyczyny ową latarnią oczy Gryzowi kłuł, chciał bowiem przed miesiącem jeszcze jedynaczkę Gryza poślubić, ale ten ostatni odmówił stanowczo i wyprawił córkę do miasta na wyrobek.
– Czemuś mi córkę sprzed nosa, jak te śmiecie zbyteczne, uprzątnął? – pytał Kiepas i nos pocierał.
– Bo chciałem – odpowiadał uparcie Gryz.
– A czemuś mi jej nie oddał, zamiast do miasta, jak owcę głupią na kołowaciznę, gnać? – mówił Kiepas z wyrzutem w głosie i krzywiąc gębę, przedrzeźniał w ten sposób nie samego Gryza, jeno duszę jego, która w oczach Kiepasa tak mniej więcej w tej chwili wyglądała.
– Bo nie chciałem – odpowiadał Gryz krótko i beznadziejnie.
Wczoraj właśnie Kiepas Gryza na jarmarku spotkał. Gryz głaskał po grzbiecie kupionego przed chwilą kozła. Gryz był zadumany, a kozioł czarny.
– Kozła kupiłeś? – spytał Kiepas, uśmiechając się pogardliwie, bo ilekroć Gryza zaoczył, tylekroć już zawczasu pogardliwym się stawał.
– Kupiłem – odmruknął Gryz.
– Ileś dał? – zagabnął go ciekawie Kiepas.
Gryz powiedział, ile dał.
Kiepas, zawczasu śmiech nagromadzając, wybuchnął nagle tak, aby Gryz zgodnie z rachubą śmiechu głupcem się poczuł.
Nie zawiodła go ta rachuba.
Gryz śmiechu posłuchał uważnie i głupcem się poczuł.
– Kupiłem – powtórzył – ale chętnie bym odsprzedał, bo mi już niepotrzebny.
– Mnie odprzedaj! – zawołał Kiepas i okiem mrugnął.
Gryz spojrzał w to oko i na wszelki wypadek odpowiedź, milcząc, odroczył.
– Pożałowałeś mi córki, więc kozła przynajmniej nie poskąp! – napraszał się Kiepas i kozła nogą w brzuch łagodnie uderzył.
Kozioł ożywił się i spojrzał w przeciwną stronę.
– Nie odprzedam! – postanowił nagle Gryz.
– Czemu? – spytał Kiepas, żal udając.
– Bo nie chcę – odparł Gryz.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.