Kleks. Nowy początek - ebook
Kleks. Nowy początek - ebook
Najpotężniejsze zaklęcie brzmi: „A co by było, gdyby…”
Nie takie miały być te urodziny! Ada Niezgódka liczy na imprezę niespodziankę, tymczasem odwiedza ją dziwny gadający ptak. W dodatku wręcza jej tajemnicze zaproszenie. Dzięki niemu Ada przenosi się do Akademii, której dyrektorem jest legendarny profesor Ambroży Kleks. W tym magicznym miejscu dziewczynka odkrywa swój talent do rozwiązywania problemów – podobno nierozwiązywalnych. Zdobywa też nowych przyjaciół, których będzie musiała ochronić przed wielkim niebezpieczeństwem.
Nie Adaś, a Ada. Akademia, w której uczą się już nie tylko chłopcy, ale i dziewczynki. Zarówno z Polski, jak i z całego świata. W uwspółcześnionej wersji kultowej historii o najbardziej bajkowej ze szkół jedynie pan Kleks wcale się nie zmienił: pozostaje zaskakującym, pełnym ciepła i niezwykłego poczucia humoru przyjacielem dzieci, zwierząt i magicznych stworzeń. Powieść napisana na podstawie scenariusza filmu „Akademia Pana Kleksa” w reżyserii Macieja Kawulskiego porwie was na nowo w czarodziejski świat wykreowany przez Jana Brzechwę.
Wiele się w Akademii pozmieniało. Nowi uczniowie (i uczennice!), jeszcze bardziej niesamowite lekcje, a i sam profesor jakby młodszy. Na szczęście niezmienne pozostały wyobraźnia, która ma wielką moc, i magia, dzięki której słynna szkoła wciąż jest najbardziej niezwykłym miejscem w świecie bajek. Oto nowy Kleks na nowe czasy!
- Piotr Fronczewski
Lekcje empatii, harmonii czy aleliminacji powinny odbywać się w każdej szkole. Zapraszam was do Akademii pana Kleksa, w której nauczyciel jest przyjacielem, a marzeń nie wolno się bać!
- Tomasz Kot
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-4457-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zatem wyobraźcie sobie, moi drodzy, co by było, gdyby... bohaterką tej opowieści była dziewczyna...PROLOG
Nad ponurym, ośnieżonym pustkowiem, po którym wiatr niósł mrożące krew w żyłach wycie, wznosiły się potężne, nagie skały. Od strony równiny niedostępne, tworzyły naturalną fortecę, od dawna zamieszkaną przez groźne i mściwe wilkusy, pół ludzi, pół wilki.
Kto nigdy ich nie spotkał, nie mógłby sobie nawet wyobrazić tych groźnych istot. Czasem przypominały człowieka, poruszały się jak on na dwóch nogach i porozumiewały we własnym języku. Innym razem przeobrażały się w zwierzęta – drapieżniki, których królestwem były lasy okalające skalną siedzibę od drugiej strony. Wilkusy ludzie mieli ludzkie twarze i silne, mocno owłosione ciała. Wilkusy wilki – ostre zęby i pazury, gęstą sierść, oczy świecące w ciemności i instynkt, który kazał im trzymać się razem. Przeistaczały się w zwierzęta rzadko i tylko nocą. Wtedy też stawały się najniebezpieczniejsze. Za dnia kryły się w swojej siedzibie, stroniąc od światła i wyglądając wieczoru. Jedynie strażnicy zmieniali się w wydrążonej wysoko skalnej niszy, z której było widać ogromną przestrzeń aż po horyzont. Wypatrywali na niej jakichkolwiek oznak życia, gotowi natychmiast ostrzec pozostałych o zbliżającym się niebezpieczeństwie.
Jednak od bardzo dawna żaden wróg nie pojawił się u stóp skały. Nikt nie śmiał niepokoić wilkusów w ich warowni. Za to one do czegoś się szykowały. Gdyby w pobliżu zjawił się przypadkowy obserwator, musiałby dostrzec, że straże zmieniają się częściej niż zwykle, pomiędzy skałami tu i tam przemykają ni to wilcze, ni to ludzkie sylwetki, a nocą błyskają w ciemności setki oczu. Jednak w tej niegościnnej krainie nie było nikogo, kto mógłby podglądać mieszkańców skalnej twierdzy i kto musiałby poczuć dreszcz strachu, słysząc wilcze nawoływania.
W korytarzu wychodzącym na półkę skalną rozległy się głośne kroki. Strażnik oderwał wzrok od równiny. Rozpoznał męską postać wyłaniającą się z półmroku i z szacunkiem pochylił głowę. Na wyraźny znak mężczyzny odszedł tym samym korytarzem. Po drodze minął kobietę ubraną na czarno. Usunął się, żeby ją przepuścić. Znał jej zapach. W słabym świetle docierającym z zewnątrz aż tutaj zauważył opaskę na lewym oku, męski strój i wysokie buty, które metalicznie pobrzękiwały, gdy ich podeszwy stykały się z kamienną powierzchnią. Błysnęły wilcze zęby, odsłonięte w grymasie, który mógłby być uśmiechem, gdyby nie to, że strażnik nie widział, by Wiktoria, cioteczna babka młodego władcy wilkusów, kiedykolwiek się uśmiechała.
– Ramasz – powiedziała do młodego mężczyzny, który czekał na nią u celu. Słowa brzmiały w mroźnym powietrzu, ostre jak nóż, który miała u pasa. I jak osobliwy pierścień z dużym przezroczystym kamieniem. Zasłaniał większą część jej palca i wyglądał na broń, nie na ozdobę. – Odnalazłam mordercę, który tyle zła uczynił naszej rodzinie...
W zdrowym żółtym oku kobiety jarzyło się okrucieństwo. Rozwinęła pergamin, który przyniosła ze sobą. Młody mężczyzna spojrzał na niego wilczymi oczami chłodno, bez emocji. Wyciągnął rękę, więc z dumą podała mu dokument. Kiedy się poruszył, zalśniła odlana ze srebra wilcza głowa – sygnet wiszący na łańcuchu na jego chłopięcej piersi. Był pamiątką rodzinną i symbolem władzy.
Wiktoria czekała w milczeniu, aż młodzieniec oswoi się z treścią pisma.
– Tak, to ptak – odezwała się w końcu, gdy milczenie zanadto się przedłużało. – Wiele lat temu morderca przybrał postać ptaka i ukrył się w bajce o Akademii pana Kleksa.
Dłoń mężczyzny zwinęła się w pięść. Chociaż słońce stało jeszcze wysoko, gdzieś z głębi skały dobiegło głuche, stłumione wycie, które odbiło się echem od zimnego kamienia i wsiąkło w ciszę.
– Dopadniemy go, panie. – Głos Wiktorii był zdecydowany i pełen oddania. – Wymierzymy zasłużoną karę. I już nikt nigdy nie stanie na naszej drodze...
ROZDZIAŁ 1
URODZINY
Dzień był ciepły, słoneczny. Nowojorska ulica od rana tętniła życiem. Dźwięki przelewały się z jednego jej końca na drugi, znajome i przyjazne, i takie przewidywalne, że według nich mogłaby regulować zegarek, gdyby tylko go miała. Ale jej wystarczał zegar w telefonie, którego nie trzeba było kontrolować, bo raz ustawiony, zawsze pokazywał dokładny czas.
Zagapiła się na wyświetlacz urządzenia przymocowanego do kierownicy, nieświadoma tego, że zatrzymała hulajnogę na środku przejścia dla pieszych. Lekkomyślnie i nieostrożnie, ale musiała włączyć kamerę. Zresztą na jej ulicy w tej części miasta zamieszkanej głównie przez przybyszów z Polski nigdy nie było dużego ruchu.
– Ej, zjeżdżaj z drogi, chłopczyku – usłyszała za plecami męski głos.
Dotknęła daszka płóciennej czapki i się obejrzała. Taksówkarz. Wydawał się zirytowany, chociaż poranek był taki piękny. Najpiękniejszy w roku!
– Nie jestem chłopcem, tylko dziewczyną – zawołała w odpowiedzi. – Nazywam się Ada Niezgódka.
Odgarnęła z twarzy kosmyki włosów o rzadko spotykanym rudawym odcieniu, poprawiła zsuwające się z lewego ramienia szelki plecaka i dżinsowych ogrodniczek, po czym przyspieszyła.
– No to zaczynamy!
Jej słowa zginęły w gwarze ulicznym i dźwięku klaksonu, a ona już pędziła przed siebie, zręcznie omijając przechodniów i lawirując między przeszkodami. Zwolniła obok warzywniaka, którego właściciel wystawiał na zewnątrz skrzynki z owocami (jak zwykle o tej samej porze). Pozdrowiła panią B. z pierwszego piętra, wychodzącą z piekarni ze świeżymi bułeczkami (punktualnie co do minuty). Zwolniła, żeby przepuścić bezdomnego, który zbierał książki w okolicznych śmietnikach i zmierzał do ulubionej bramy, tej z kolorowymi płytkami na ścianach, żeby przejrzeć najnowsze zdobycze (nawet on przestrzegał niepisanego rozkładu i powinien dotrzeć do celu dokładnie za trzydzieści sekund!). Ada przez cały czas zerkała na wyświetlacz telefonu, żeby upewnić się, że wszędzie jest na czas. Była. Wszystko szło zgodnie z planem. Zadowolona z siebie, nie przestawała się rozglądać. Mówiła przy tym do smartfona, jakby zwierzała się najlepszemu przyjacielowi.
– Dzisiaj są moje dwunaste urodziny i z tej okazji chciałam ci pokazać, co najbardziej lubię... Najbardziej lubię mieć dobry plan. I mówię ci: ten dzień zaplanowałam perfekcyjnie!
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Ada była zajęta organizowaniem, a zarazem przeżywaniem najlepszego dnia w roku (mniej więcej, bo musimy wziąć pod uwagę czas lokalny, zgodnie z którym mogło to być kilka godzin wcześniej lub później), w różnych zakątkach świata doszło do przedziwnych zdarzeń, które miały wiele wspólnego z magią albo, jak kto woli, z fantazją, a może z jedną i drugą.
Tego ranka Natasza, która mieszkała na obrzeżach ukraińskiego miasteczka, wybrała się na spacer. Miała nadzieję, że znowu spotka sokoła, którego próbowała oswoić. Piękne marzenie: porozumiewać się ze zwierzętami. Sokół przylatywał na jej rękę wyciągniętą w zapraszającym geście i siadał na przedramieniu, ale tylko na chwilę, jakby bał się, że zbytnia bliskość zagrozi jego swobodzie. Natasza za każdym razem z drżeniem serca czekała na tę chwilę, a potem z żalem patrzyła w ślad za odlatującym ptakiem. Jednak nie poddawała się i następnego dnia znowu przychodziła w to samo miejsce, żeby na niego czekać. Robiła tak od dawna, niestety sokół, z którym chciała się zaprzyjaźnić, ani razu nie posiedział na jej ręce dłużej niż ułamek sekundy. Jedynie delikatnie, jak na tak dużego ptaka, muskał dziewczynkę swoimi szponami. Nigdy jej nie podrapał. Może jednak ją polubił? Natasza marzyła o tym, żeby rozumieć zwierzęta. I chciałaby, żeby wiedziały, że z jej strony nic im nie grozi, ale nie miała pojęcia, jak je o tym przekonać.
Nagle zobaczyła go wysoko nad głową. Jego mocna sylwetka wyraźnie odcinała się od błękitu. Dziewczynka była pewna, że i on ją widzi. Przecież drapieżne ptaki słynęły ze swojego sokolego wzroku. Jak zawsze wystawiła rękę. Patrzyła, jak jej ulubieniec zniża lot, jak opada szybko i miękko, już dostrzegała fale ciemniejszych piór układające się w prążki na jego brzuchu i skrzydłach. Był taki piękny! Musnął jej ramię, ale kiedy szepnęła: „Zostań, zostań, proszę...”, odbił się od niego i znowu wzbił w powietrze.
Błysnęło się jak przed burzą, chociaż na niebie nie było ani jednej chmurki. Coś spadło z niego i wylądowało z pluskiem w jedynej kałuży, głębokiej i grząskiej, która pozostała po niedawnych deszczach. Natasza patrzyła ze zdziwieniem na gramolącego się z niej pękatego człowieczka o ptasiej twarzy, na której środku, między maleńkimi oczkami, sterczał ni to nos, ni to dziób.
– Czeeeść, morrrdo! – zawołał przybysz za sokołem, przeciągając niektóre głoski, a drapieżnik pisnął i poszybował wyżej, żeby zwiększyć dystans.
– Spłoszył go pan – powiedziała Natasza z pretensją w głosie, bo łatwiej było tak myśleć, niż przyznać, że sokół znowu wybrał wolność.
– Aaa, być może, moja drrroga – zakwilił po ptasiemu ptasi nieznajomy. – Aaale to dlaaatego, że miałem naprrrawdę dobrrry powód, rrr.
– Powód? – powtórzyła zaintrygowana. – Jaki powód?!
Diego od urodzenia mieszkał w małym meksykańskim miasteczku, w którym nic się nie działo. Nigdy nigdzie nie był i znał tylko widok pustyni, nad którą unosił się pył drażniący nos i oczy. Nic na niej nie rosło poza kaktusami, które dotrzymywały mu towarzystwa, kiedy przybiegał tu ze swoją gitarą. Grał dla nieistniejącej publiczności i wyobrażał sobie, że wiwatuje ona na jego cześć po każdym utworze. Błysnął flesz. Czyżby ktoś robił mu zdjęcia? – rozmarzył się, w zapamiętaniu szarpiąc struny. Jego palce były szybkie i sprawne i miały w sobie muzykę... To było to: tylko on, melodia i poddający się jej tłum. Dla jednej chwili przed prawdziwą widownią był gotów zrobić wszystko. Nawet wdać się w pogawędkę z dziwakiem, który nagle wychynął spomiędzy kaktusów. Ptasi taki, rozgdakany, z kinolem, który w niczym nie przypominał zwykłego nosa. Bił rękami powietrze, jakby to były skrzydła, a potem zaczął wyjmować igły z tyłka. Biedaczek.
– Aua! To booolało – poskarżył się chłopcu. Ale ten, zajęty graniem, nie zauważył, że nieznajomy rozpaczliwie próbował powstrzymać upadek, wisząc nad kaktusami kilka ładnych sekund. Jakby naprawdę był ptakiem w ciężkim i nieporadnym ciele człowieka, które w powietrzu na nic się nie przydawało. – Rrr! Diego Saaalamanca! – wykrzyknął teraz i wyciągnął z kieszeni sfatygowaną kartkę. Była na niej lista imion i nazwisk.
– Obecny! – zawołał dwunastolatek, biorąc ostatni akord.
Nad pustynią zapadła cisza, w której po chwili rozległy się entuzjastyczne brawa pokłutego igłami przybysza.
– Jeeestem ptak Mateusz, rrr. I w imieniu prrrofesorrra Ambrrrożego Kleksa zaprrraszam cię do jego Aaakademii, rrr. Pan Kleks dooostrzegł w tobie potencjał i pasję. Dlaaatego zostałeś wybrrrany spośród milionów dzieci z caaałego świata.
Diego podrapał się w głowę. Dziwak to mało powiedziane. I mówi, że jest... ptakiem? Cóż. Zachowuje się jak ptak, więc może...
– Ta Akademia... to rodzaj szkoły muzycznej? – zapytał przytomnie chłopak.
– Rrr. – Mateusz się zamyślił. – W peeewnym sensie.
Ada gnała na złamanie karku, bo w taki poranek jak ten chciała być wszędzie jednocześnie. W końcu dwunaste urodziny ma się tylko raz w życiu i wiadomo, że one są najlepsze. Przede wszystkim dlatego, że są DZISIAJ! A poza tym dwunastoletni człowiek jest już prawie dorosły. Zaparło jej dech, gdy pomyślała o tym, ile miłych rzeczy czeka ją do wieczora. Oczywiście wszystkie uwzględniła w swoim planie, nie byłaby sobą, gdyby tego nie zrobiła, ale o tym nie wiedział nikt poza nią.
– Wstałam wcześnie, jak w każdy powszedni dzień wakacji – mówiła do smartfona, wiedząc, że nagra każde jej słowo, każdy uśmiech i gest. – To znaczy o siódmej dwadzieścia pięć. Gdy mama wyszła z domu, zostawiłam jej wskazówki, jak zorganizować dla mnie urodzinowe przyjęcie niespodziankę. – Rozpromieniła się. – Będzie na nim mnóstwo znajomych. I nic mnie nie zaskoczy, bo właśnie taki miałam plan.
– Hello, Ada. – Pomachał jej właściciel knajpki na rogu, gdzie czasem jadły z mamą lunch, jeśli akurat Ada nie była w szkole. On także był Polakiem, ale lubił witać się z dziewczynką po angielsku.
Odmachała i pojechała dalej.
Rodzice Kiko mieli piękny dom w Tokio. W ogrodzie otoczonym wysokim ogrodzeniem codziennie po szkole mogła ćwiczyć aikido, japońską sztukę walki. Grunt to być wytrwałą – przekonywała samą siebie, słuchając poleceń taty. Był wymagający, ale wiedziała, że jest świetnym nauczycielem. Chciała w przyszłości nosić czarny pas tak jak on.
– Dobrze. Unieś łokcie wyżej i wyprowadź uderzenie jeszcze raz.
Skoncentrowała się na jego wskazówkach i uniosła ręce.
– Synu, jestem z ciebie dumny.
Zerknęła w bok. Kilkanaście metrów dalej ojciec trenował z jej młodszym bratem i to jego chwalił, ilekroć poprawnie wykonał ćwiczenie, chociaż Kiko szło równie dobrze. Może nawet lepiej. Właśnie skończyli i po chwili zniknęli w domu. Tata przeszedł obok niej, nie zwracając na nią uwagi. Bo była dziewczyną... Dziewczyną, której podobały się sztuki walki. Nie mógł zrozumieć, dlaczego upierała się przy czymś, co nie powinno jej interesować.
Jak miała mu to wyjaśnić? Albo się coś lubi, albo nie. A jeśli się lubi i ma się talent, to chce się to robić bez przerwy, ćwiczyć i ćwiczyć, żeby być coraz lepszym. Ale jak ćwiczyć, jeśli jedyny trener, w dodatku własny ojciec, nie chce cię zrozumieć? Kiko mogła tylko podglądać, jak uczy jej brata. Tata tego nie pochwalał, ale przynajmniej jej nie zabraniał.
Za każdym razem, gdy zaczynała o tym myśleć, czuła gniew, który dodawał jej sił. A właśnie że dziewczyny też mogą robić to, czego zapragną. I ona może! Nie podda się i kiedyś zdobędzie czarny pas! Pokaże, na co ją stać. Tata jeszcze będzie z niej dumny. Zła na cały świat o to, że urodziła się nie w tym ciele, uniosła rękę i uderzyła mocno z półobrotu.
O mamo! Ktoś tam stał! Ktoś, kto miał miękki brzuch i skrzeczący głos, trochę podobny do ptasiego. I kto pod wpływem nagłego ciosu poleciał kilka metrów do tyłu i wylądował na trawniku.
– Przepraszam, nie chciałam! – Kiko pochyliła się nad leżącym, przestraszona swoim wyczynem. – Nic panu nie jest?
– Nie jeeestem pewien... – odpowiedział po japońsku. – Na szczęście nie zapooomniałem języka w dziobie, rrr. I mogę ci ooobiecać, że swój talent rrrozwiniesz wśród naaajzdolniejszych dzieci na świecie.
Mateusz dwoił się i troił, żeby kierując się swoją listą, trafić do wszystkich dzieci, które profesor Ambroży Kleks zaprosił do Akademii. Szkoły, w której wszystko stawało się możliwe. Mateusz był w Turcji i Uzbekistanie, w Indiach i na Sri Lance, w Peru i Australii, i w wielu innych krajach. A w każdym odnajdywał niezwykłe dziecko, przyszłego ucznia lub przyszłą uczennicę. Zjawił się także w Polsce, gdzie na dachu jednego z katowickich wieżowców zaskoczył dwunastoletnią Olę. Przyszła reporterka nagrywała właśnie jedną ze swoich audycji radiowych.
– Zwracam się do pani Magdy Dylewskiej z Wydziału Architektury Miejskiej – mówiła do mikrofonu, a obok niej stał przenośny sprzęt do nagrywania. – Dlaczego na kamienicach montują państwo metalowe kolce odstraszające ptaki? – Zrobiła pauzę, wzięła głębszy wdech i odezwała się obniżonym głosem: – Ponieważ gołębie swoimi odchodami mogą zniszczyć elewację.
Ech, nigdy tego dobrze nie nagram – westchnęła w duchu, niezbyt zadowolona z efektu. Ale ponieważ wdrapała się tak wysoko, żeby jej nikt nie przeszkadzał i żeby być bliżej ptaków, nie mogła się poddać.
– Naprawdę? – zdziwiła się uprzejmie swoim naturalnym głosem. – Widziała pani kiedyś ptaka, który swoimi odchodami mógłby zniszczyć elewację? Musiałby ważyć z pięćdziesiąt kilo!
Nagły błysk sprawił, że zabrakło jej słów. Mateusz pacnął o dach jak dojrzała, nad podziw dorodna gruszka. Najbardziej ptasi człowiek, jakiego widziała w życiu. Z pewnością pięćdziesiąt kilo plus.
– Rrr, jeszcze jedno ląąądowanie do poprrrawki – zagulgotał po swojemu. – No co? Ptaka nie widziałaś? Pooozwól na słówko.
Słuchała go z szeroko otwartymi oczami, próbując zrozumieć, co do niej mówi. Pan Kleks? Akademia? Podobno tam spełniały się marzenia...
– Ale ustalał pan to z moimi rodzicami? – upewniła się jeszcze. – Mama nie pozwala mi rozmawiać z obcymi.
– Się rrrozumie – wykrzyknął i pokazał jej plik dokumentów, które jakimś cudem zmieścił w kieszeni spodni. – Szaaanowna mamusia zaaakceptowała plaaan zajęć i plaaan wychowawczy i już pooodpisała zgodę. Ooo, tutaj. – Poskrobał paznokciem w papier.
Jakby po ptasiemu – zdała sobie sprawę Ola.
Było to więcej niż dziwne, ale rozpoznała charakter pisma mamy. Był nie do podrobienia dla zwykłego śmiertelnika; nie od dziś wiadomo, że lekarze bazgrzą jak kura pazurem. Energicznie skinęła głową na znak, że się zgadza, a on skreślił jej nazwisko ze swojej listy.
Było już po dziewiątej, kiedy Ada przemknęła obok bramy, w której często spotykała się z innymi dzieciakami z sąsiedztwa. Wiedziała, że je tu zastanie. Stąd wyruszali na wspólne przejażdżki po okolicy, na lody albo do kina. Tu zaczynały się wszystkie zabawy i rodziły najlepsze pomysły, które szybko były wcielane w życie. Dopóki trwały wakacje, mogła być pewna, że nic tego nie zmieni.
– Do zobaczenia później! – zawołała do nich i zdążyła jeszcze zobaczyć, że skwitowali jej słowa wzruszeniem ramion. No pewnie. Spojrzała w oko kamery, która wciąż nagrywała jej szaloną jazdę. – Oni nie wiedzą, że ja wiem, że zjawią się na mojej imprezie niespodziance – wyjaśniła z uśmiechem.
Dobry nastrój kipiał w niej jak jakiś magiczny eliksir albo gaz rozweselający. Wiele by dała, żeby czuć się tak już zawsze! Szkoda, że jutro będzie po urodzinach. Wrócą zwykłe troski i smutki i trzeba będzie ułożyć jakiś plan, żeby sobie z nimi poradzić. Ale to dopiero jutro – pocieszyła się natychmiast. A dzisiaj jest dzisiaj i niech trwa jak najdłużej! Przecież dzień się dopiero zaczyna. Wszystko jeszcze przed nią. Oby tylko mama zdążyła z przygotowaniami.
Lato zawsze było najbardziej pracowitą porą roku. Zita miała dopiero dwanaście lat, ale już drugi sezon pomagała w restauracji, którą prowadzili jej rodzice. Dzięki temu mogła być razem z nimi, kiedy pracowali. Nakrywała do stołów, przynosiła napoje i zbierała brudne naczynia. Praca była raz lżejsza, raz cięższa, ale zawsze tak samo nudna. Mimo to Zita i tak wolała tu przychodzić, niż spędzać w domu samotne popołudnia i wieczory.
Bo wieczorem zawsze coś się działo. Tata niemal codziennie zapraszał artystów, którzy uprzyjemniali czas gościom siedzącym przy stolikach. Zita uwielbiała z ukrycia podglądać występy muzyków czy piosenkarzy, a gdy na maleńkiej scenie pojawiali się komicy, nie można się było jej dowołać. Tak jak teraz. Słuchała ich żartów i zastanawiała się, dlaczego jedne są zabawne, a inne nie. Co sprawia, że ludzie się śmieją? Dobór słów? Miny czy gestykulacja? Kiedy próbowała wymyślać dowcipy, wychodziły jej same suchary. W dodatku nie miała ich na kim przetestować. Skąd wziąć prawdziwą widownię? Przecież nie wyjdzie na scenę i nie poprosi o uwagę. Ale byłaby awantura! Poza tym chyba nie miałaby tyle odwagi...
Kiedy robiło się bardzo późno i zupełnie pusto, a tata ułożył już krzesła na stołach nogami do góry, żeby rano po otwarciu można było zacząć od mycia podłóg, próbowała swoich sił. Stawała przed mikrofonem i występowała, patrząc na nieme meble, jakby to byli ludzie. Tak jak dzisiaj.
Gdzieś za nią rozległ się rumor, ale co ją to mogło obchodzić? Pewnie w kuchni rondel spadł komuś na nogę. Była w połowie swojego najlepszego żartu. Potrzebowała tylko puenty.
– ...A wtedy ona odpowiada: „Nie wiem, nigdy nie byłam w Paryżu”.
Wsłuchała się w ciszę, wyobrażając sobie śmiech. Głośny i niepowstrzymany. Taki, który natychmiast udziela się innym, każe trzymać się za brzuch i ocierać łzy z policzków. Chciałaby umieć go wywołać. A tymczasem przemawiała do krzeseł, z których jedno właśnie spadło na podłogę potrącone przez...
Zita przetarła oczy. Zmierzał w jej stronę człowieczek z dziobem zamiast nosa!
– Nie marrrtw się, że twoje dooowcipy nikogo nie śmieszą, rrr – wymawiał zabawnie słowa, jakby były dużo dłuższe niż w rzeczywistości. Pomyślała, że to jakiś obcokrajowiec, turysta podróżujący po Portugalii. – Naaauczysz się rrrozśmieszać cały świat, rrr. Zaprrraszam cię do Aaakademii pana Kleksa! – zagruchał i skreślił z listy jej nazwisko.
Było przedostatnie. Zerknęła mu przez ramię i z trudem przeczytała to, które jeszcze zostało: „Ada. Niezgodka”. Mateusz mrugnął do niej porozumiewawczo. Powieki też miał ptasie. Niebywałe.
– Trzyyymaj się mała, rrr. I powtarzaj za mną zaklęcie.
Kiedy Ada odwiedziła już wszystkie miejsca, które należało odwiedzić, gdy przejechała wszystkimi uliczkami i zajrzała na każde podwórko, poczuła się nieco zmęczona. Ale to nic. Zaraz będzie mogła odpocząć. Zbliżała się właśnie do najważniejszego przystanku na swojej dzisiejszej trasie. Zerknęła na wyświetlacz, na którym w tym samym momencie dziesiąta czterdzieści cztery zmieniła się w dziesiątą czterdzieści pięć. Co za wyczucie czasu! Upojona szybką jazdą, zatrzymała hulajnogę przed okrągłym ceglanym budynkiem z mnóstwem półkolistych okien, z których wiele nie miało już szyb. Nagle przestała się uśmiechać.
– Ostatni punkt planu. Wizyta w naszym miejscu mocy – powiedziała do telefonu, który wzięła do ręki.
Nie zważała na odstraszający wygląd starej budowli, która kiedyś była elektrownią, a dzisiaj pamiątką po dawno minionych czasach. Sprawnie wspięła się na jedno z okien umieszczonych na parterze i po chwili znalazła się w ogromnym pustym wnętrzu. Ogarnęły ją dobrze znane uczucia: fascynacji tym miejscem, które za każdym razem kojarzyło jej się z oglądaną od wewnątrz skorupą gigantycznego żółwia, i wielkiej tęsknoty za tym, co minęło. W co jeszcze wierzyła, choć już przestała na to czekać.
– To tutaj zabierałeś mnie w każde moje urodziny. Tu nauczyłeś mnie wszystkiego, co sam potrafisz... – powiedziała ze smutkiem i usiadła na środku, wprost na podłodze pokrytej poobtłukiwanymi, kruszącymi się płytkami. Przed sobą na maleńkim statywie, który wyjęła z plecaka, ustawiła telefon. Zacisnęła powieki i zanurzyła się w przeszłość.
We wspomnieniach znowu miała sześć lat i siedziała w tym samym miejscu co teraz z zamkniętymi oczami. I nie była sama. Skoncentrowała się i udało jej się poczuć tamtą obecność... Silne ręce znowu ją uniosły i jej świat zaczął wirować. Była gotowa myśleć, że to kręci się stara elektrownia, jej ulica i Nowy Jork, a to była karuzela, która kręciła się tylko dla niej. Dziewczynka ją uwielbiała. Chociaż jej stopy traciły kontakt z ziemią, nigdy nie czuła się równie bezpieczna.
– Szkoda, że nie potrafiłam się skupić – dodała cicho bardziej do siebie niż do telefonu. – Jakby ta karuzela, którą robiłeś, zaczynała się w mojej głowie... Teraz cię nie ma, a ja żałuję, że tak mało zapamiętałam.
Mateusz, który niestrudzenie przemierzał różne zakątki świata w poszukiwaniu uzdolnionych dzieci, zmęczył się, zakurzył i zgłodniał. Kiedy wreszcie wylądował w Nowym Jorku, tym razem gładko, bez poślizgu w błocie i wpadania na meble, odetchnął z ulgą. Otrzepał z ubrania pył wielu dróg, strząsnął roje owadów, które zabrały się z nim na gapę, i przygładził włosy zmierzwione przez prądy powietrzne. Był z siebie bardzo zadowolony.
– No! To terrraz naaajważniejsze! – zakląskał pod nosem, a właściwie pod dziobem. Mrugając bez przerwy małymi ptasimi oczkami, sprawdził adres na swojej liście.
Był już blisko, więc nie musiał się spieszyć. Miła odmiana po nieustannym zmienianiu stref czasowych. Postanowił pójść piechotą, a po drodze przyjrzeć się miastu, o którym mówiono, że nigdy nie zasypia. Na pierwszym rogu kupił sobie hot doga, ludzkie jedzenie, bardzo niezdrowe, ale kaloryczne, bo po podróży musiał się wzmocnić. Następnie ruszył przed siebie, pogryzając go ze smakiem i brudząc sobie keczupem czubek nie całkiem zwykłego nosa. Przyglądał się ulicom, przechodniom i pojazdom, liczył żółte taksówki, podziwiał wysokie domy i witryny sklepów, dopóki nie zobaczył tej, gdzie w sporej klatce siedziały osowiałe ptaki. Spojrzał na szyld. Sklep zoologiczny. Zatrzymał się wstrząśnięty i przez długą, bardzo długą chwilę patrzył na małe, nastroszone kulki, poszarzałe ze smutku i dziwnie milczące.
– Barbarzyństwo! – szepnął ze współczuciem i momentalnie stracił apetyt.
Ada dotarła na swoje podwórko ani za wcześnie, ani za późno, ale dokładnie o tej porze, o której zamierzała. To wielka sztuka być na czas, a ona opanowała ją doskonale. Podobnie jak sporządzanie wszelkiego rodzaju list, rzadkie u osób w tym wieku przewidywanie trudności i konsekwencji, a także wykonywanie czynności w odpowiednim tempie i kolejności. O tak, Ada była osobą, którą bardzo trudno było zaskoczyć.
Oparła hulajnogę o ścianę i sięgnęła po telefon. Zagapiona w wyświetlacz, wyszła z powrotem na ulicę i skierowała się do wejścia.
– Wszystko idzie zgodnie z planem! – zaraportowała. – Zaraz będę w domu. Goście krzykną: „Surprise!”, a ja udam, że wcale się ich nie spodziewałam. O nie! – Cofnęła się z przestrachem.
Potężny owczarek przywiązany przy drzwiach do budynku na jej widok rzucił się do przodu i zaczął ujadać. Sierść na jego karku zjeżyła się, a obnażone zęby zalśniły złowrogo. Starała się na nie patrzeć. Spokojnie, przecież była bezpieczna. Pies był na dość krótkiej smyczy. Swoją drogą, na pewno nie było mu zbyt wygodnie. Zaskakująca myśl pierzchła, gdy szczekanie stało się jeszcze głośniejsze i bardziej zapamiętałe.
Ada rozejrzała się, ale nigdzie nie dostrzegła właściciela. Nie pierwszy raz. Owczarek dawał się we znaki wszystkim mieszkańcom kamienicy, ale jemu chyba najbardziej. Czy dlatego często przywiązywał go na zewnątrz?
To znaczyło, że musiała skorzystać z wyjścia awaryjnego, które od dawna było jedynym w tej powtarzającej się sytuacji. Szerokim łukiem ominęła ujadające zwierzę i ruszyła do schodów przeciwpożarowych. Przypominały wysuwaną drabinę i czasem trzeba było podskoczyć, żeby do nich dosięgnąć i ściągnąć je na dół. Dzisiaj miała szczęście, bo były opuszczone. Widocznie ktoś użył ich przed nią.
Bez trudu wspięła się na pierwsze piętro i weszła do pokoju, który pachniał i wyglądał jak antykwariat pełen książek i innych zaskakujących przedmiotów. Wszystkie zgromadzone tu meble były z pewnością o kilkadziesiąt lat starsze od niej. Może nawet o sto? Na solidnych drewnianych regałach, które ciągnęły się wzdłuż ścian, drzemały niezliczone księgi o wytartych grzbietach i pożółkłych stronach, a każda następna była grubsza od poprzedniej. W pokoju stało także wiekowe pianino z zawsze uniesioną pokrywą, jakby ktoś regularnie na nim grywał, choć Ada nigdy nie słyszała dźwięków melodii, które wydostawałyby się przez otwarte okno. Przy potężnym zabytkowym biurku stojącym na środku pokoju siedział jedyny lokator tego niezwykłego mieszkania: starszy pan, łysy i pomarszczony, i tak sędziwy jak otaczające go sprzęty. W skupieniu zapisywał strony w księdze, która zajmowała większą część blatu. Kiedy usłyszał kroki dziewczynki, nie przerwał pracy ani nawet nie podniósł głowy, tylko dalej kaligrafował słowa na czerpanym papierze.
Ada śmiało przeszła przez pokój, jakby była u siebie, i skierowała się do drzwi wejściowych.
– Przepraszam pana sąsiada – odezwała się, gdy była już jedną nogą w korytarzu. – Ale ten pies znowu blokuje wejście.
Przyjął jej wyjaśnienie z życzliwym uśmiechem.
– Wszystkiego najlepszego, Ado – powiedział przyjaźnie. – Mam nadzieję, że prezent ci się spodoba.
– Jaki prezent? – zapytała zaskoczona, a w głowie znowu usłyszała okrzyk: „Niespodzianka!”.
Nie czekała na odpowiedź, bo w tej samej chwili zauważyła leżące u jej stóp podłużne pudełeczko obwiązane kolorową wstążką. To był dzień Ady. Dzień miłych zdarzeń. Ale... skąd wiedział? Akurat jemu nic nie mówiła. Na dwunaste urodziny nie zaprasza się przecież staruszków mieszkających na tym samym piętrze, nawet jeśli są bardzo sympatyczni.
Podniosła paczuszkę, niecierpliwie szarpnęła za końce wstążki i rozwiązała kokardkę. Zaintrygowana uchyliła wieczko.
– A to co?!
W środku było pióro. Prawdziwe ptasie pióro zakończone stalówką. I pojemnik z atramentem. Kałamarz? Dziewczynce przypomniało się usłyszane gdzieś słowo. Pióro i kałamarz. Jedno pasowało do drugiego. Przyglądała im się z ciekawością, bojąc się dotknąć, bo oba przedmioty – i narzędzie, i szklane naczynie – wydały jej się bardzo delikatne.
Mężczyzna dopiero teraz przerwał pisanie i odwrócił się do niej. W jego ręce zobaczyła taki sam przyrząd jak ten, który jej ofiarował. Musiał maczać go w pojemniku stojącym przed nim na biurku. I wtedy mógł zacząć pisać. Uznała, że to dla niej za trudne, ale podziękowała, bo upominek miał w sobie coś magicznego. Był jakby z innej rzeczywistości. Z kompletnie innej bajki.
– Kiedyś cię tego nauczę – obiecał starszy mężczyzna. Czyżby potrafił czytać w myślach? – A teraz cię nie zatrzymuję. Pędź na swoje urodziny.
Ada zastanawiała się nad tym z niedowierzaniem, zaraz jednak doszła do wniosku, że to zbieg okoliczności i zwyczajna uprzejmość. Postaci czytające w myślach pojawiały się w opowieściach, z których dawno wyrosła. Normalni ludzie chodzący po Nowym Jorku raczej nie mieli tak niezwykłych umiejętności. I dobrze. Bo co by było, gdyby sąsiad wiedział, co Ada ma w głowie, znał wszystkie jej plany i tajemnice, które wolała zachować dla siebie?
Snując te rozważania, wyszła na klatkę schodową i zamknęła za sobą drzwi. Starszy pan, który nadal siedział przy biurku, pokiwał głową, uśmiechnął się do siebie i wrócił do pracy. Pióro w jego pewnej dłoni cierpliwie sunęło po papierze, znacząc go czarnym szlaczkiem kolejnych liter, wyrazów i zdań.
Z dołu wciąż dobiegało warczenie psa, który trwał na swoim posterunku. Ada była jednak na tyle daleko, że te dźwięki nie wywoływały już strachu. Zdjęła plecak, włożyła do środka prezent i niecierpliwie szukała klucza do swojego mieszkania. Gdzie on się podział? Jest! Namacała smycz, na której końcu dyndał zimny metalowy przedmiot. Z mocno bijącym sercem wsunęła go do zamka i przekręciła. Nacisnęła klamkę. Zbyt gwałtownie, bo bardzo chciała być już po drugiej stronie. Drzwi odskoczyły z impetem, więc wbiegła do środka, w ciszę, w której było słychać jedynie dźwięki z ulicy wpadające przez uchylone okno.
– Halo! Już jestem! – zawołała głośno, ale nie doczekała się odpowiedzi. – Ej, możecie wyjść... Gdzie jesteście?
Zdezorientowana, omiotła wzrokiem wnętrze, w którym od kilku lat mieszkała tylko z mamą. Było... puste. Zajrzała za kanapę, a potem nasłuchując, przyczaiła się pod drzwiami swojego pokoju. Otworzyła je znienacka i zrozumiała, że naprawdę jest sama.
Nagle jakby ktoś zdjął jej z nosa różowe okulary. Na co dzień starała się tego nie dostrzegać i nagle ujrzała to miejsce takim, jakie było od dawna. Kiedyś piękne i zadbane, dzisiaj pokryte kurzem, z brudnymi oknami i jaśniejszą plamą po fortepianie w miejscu, gdzie stał, nim został sprzedany, gdy zaczęło im się gorzej powodzić. Od lat niezmieniane meble były wytarte i wypłowiałe. Na największej ścianie salonu można było zobaczyć dziesiątki wycinków prasowych, map i zdjęć, setki pytań i tropów połączonych kolorowymi strzałkami. Całość przypominała dzieło detektywa opętanego myślą o rozwikłaniu skomplikowanej zagadki.
Adzie łzy napłynęły do oczu. Rozczarowanie było tak wielkie jak wcześniej jej oczekiwania. Nie! Ono było większe, znacznie większe. Wypełniło ją od stóp do głów, nie zostawiając miejsca na inne uczucia. Dziewczynka miała wrażenie, że się nim udławi, bo podchodziło do gardła i wzbierało w nim potężną, gorącą falą, której nie można było przełknąć.
Próbowała sobie z nim poradzić, gdy drzwi wejściowe otworzyły się i stanęła w nich Anna, mama Ady, ciemnowłosa, szczupła kobieta dobiegająca czterdziestki.
– Nie uwierzysz, co się stało! – zawołała na widok córki, nie zauważywszy jej łez.
– Dobrze wiem, co się stało! – krzyknęła Ada łamiącym się głosem, ale Anna była zbyt zaabsorbowana nowiną, którą przyniosła, by słuchać. Musiała się nią natychmiast podzielić.
– Wyobraź sobie – mówiła bardzo szybko – że udało mi się skontaktować z ekwadorskim dyplomatą, który znalazł trop w Gwatemali... Ada? Kochanie, co się stało?! – Z opóźnieniem dotarło do niej, że wybrała zły moment.
– Przestań go w końcu szukać, mamo!
Anna odruchowo spojrzała na kolaż w salonie. Wszystkie fotografie, wycinki z gazet, najkrótsze nawet doniesienia miały tego samego bohatera. Był nim ojciec Ady. Alex, a właściwie Aleksander Niezgódka. Podróżnik, dyplomata, negocjator, który zawsze zjawiał się tam, gdzie ludzie nie mogli się ze sobą porozumieć. Wystarczyło jedno jego słowo, by oddalić groźbę wojny i przywrócić pokój. Kto wie, ile ról odegrał w życiu... Obok zdjęć wyciętych z prasy na ścianie wisiały także prywatne: z małą Adą i ślubne z Anną, która uśmiechała się beztrosko do obiektywu. Duże, czarne tytuły krzyczały: „Niezgódka oświadczył się znanej bajkopisarce”, „Niezgódka godzi strony konfliktu”, „Niezgódka znowu dokonał niemożliwego”, „Mija sześć lat od zaginięcia Niezgódki”, „Alex Niezgódka zgłoszony do Pokojowej Nagrody Nobla”. Autorką tej kompozycji była Anna, która w bezsenne noce przyklejała nowe informacje, rysowała kolejne strzałki i dopisywała pytania, coraz więcej pytań, na które i tak nie znała odpowiedzi. Kiedyś piękna i radosna, zmieniła się w smutną kobietę, która gasła powoli, w miarę jak tęsknota i brak snu pozbawiały ją urody.
Z trudem oderwała wzrok od swojego dzieła i popatrzyła na córkę.
– Kochanie, przepraszam! – zawołała, zakrywając usta dłonią. – Zapomniałam o twoich urodzinach...
Tego było już za wiele. Czy Ada naprawdę oczekiwała zbyt dużo? Urodziny przypadały raz na trzysta sześćdziesiąt pięć dni, dlaczego mama nie mogła na ten jeden dzień przestać myśleć o tym, co obie straciły? Przecież robiła to na okrągło... Wyglądało na to, że w maminej głowie w dniu najważniejszych urodzin jej córki dla Ady zabrakło miejsca.
– Wystarczyło, żebyś działała według planu. Taty już nie ma, mamo, ale ja wciąż tutaj jestem! – wyrzuciła z siebie dziewczynka, czując ciężar każdego wypowiadanego słowa i nowy przypływ żalu. To było nie do zniesienia! Pobiegła do swojego pokoju i trzasnęła drzwiami, aż zadźwięczała szyba.
– Córeczko – usłyszała – wynagrodzę ci to, obiecuję.
Ciekawe jak? – pomyślała i rzuciła się na łóżko między poduszki. Czyżby mama potrafiła cofnąć czas?