- nowość
- promocja
Klepak. Gang z Wołomina - ebook
Klepak. Gang z Wołomina - ebook
Marian Klepacki – znany pod pseudonimami Klepak czy Maniek – przez lata swojej przestępczej działalności wolał pozostawać w cieniu. W przeciwieństwie do wielu innych bossów polskiej mafii nie zabiegał o medialną popularność, nie inwestował w przedsięwzięcia, które mogły go uczynić celebrytą. Nie pozował na gwiazdę kryminalnego półświatka, tylko odgrywał rolę człowieka interesu, który wykorzystał szansę, jaką dawały lata 90. Rzeczywiście, ostatnia dekada XX wieku stanowiła biznesowe eldorado, głównie jednak dla grup przestępczych, takich jak gang wołomiński kierowany przez Klepaka.
Przez długi czas Wołomin był równie potężny jak grupa pruszkowska, ale choć działał z nieco mniejszym rozmachem, do dziś stanowi synonim rodzimej mafii. Sukces ekipy Klepackiego był solą w oku innych grup przestępczych, które rozpoczęły z nim krwawą wojnę – ze starcia z ludźmi Jeremiasza „Baraniny” Barańskiego oraz gangsterami zza Buga Klepak wyszedł zwycięsko, ale w konfrontacji z dawnymi własnymi gangsterami, którzy opuścili szeregi Wołomina, poniósł klęskę. Spektakularna egzekucja, w której zginął, była relacjonowana na pierwszych stronach gazet i przeszła do historii polskiej kryminalistyki. Podobnie jak śmierć jego syna Jacka, który przejął po ojcu rządy w grupie i próbował go pomścić.
Artur Górski(ur. 1964) – dziennikarz, reporter wojenny, historyk, autor ponad 40 książek, zarówno z kategorii literatura faktu, jak i beletrystyka. Twórca i redaktor naczelny magazynu „Focus Śledczy”. Autor głośnej serii „Masa o polskiej mafii” (ponad półtora miliona sprzedanych egzemplarzy), wywiadu rzeki z byłym rezydentem rosyjskiej mafii w Polsce pt. „Ruska mafia” oraz napisanej wspólnie z Moniką Banasiak książki „Słowikowa o więzieniach dla kobiet”. Swoje przeżycia z czasu współpracy z byłymi gangsterami opisał – w nieco zbeletryzowanej wersji – w powieści „Spowiednik mafii”. Laureat nagrody Bestseller Empiku za 2014 rok. Autor książki „Za kratami”, poświęconej realiom polskich zakładów karnych. Duże zainteresowanie czytelników wzbudziła jego książka „Gangi Izraela”, omawiająca – w reporterskiej formie – działalność izraelskich grup mafijnych, a także książka „Grupa Wagnera i inne prywatne armie świata”. Jest ekspertem telewizyjnych programów „Interwencja” oraz „Miasto Gniewu”. Jest także autorem dwóch sezonów serialu audio „Dorwać gangstera”, napisanego dla Audioteki.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8391-577-7 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dlaczego akurat Klepak? Dlaczego drugi tom serii Polscy gangsterzy postanowiłem poświęcić twórcy i szefowi grupy wołomińskiej? Odpowiedź jest prosta: Marian Klepacki, choć kierował naprawdę potężną organizacją przestępczą i uważany był za bossa mającego wielki wpływ na całe polskie podziemie kryminalne, nigdy nie stał się tak sławny jak „gwiazdy” Pruszkowa, choćby Pershing i Słowik czy legenda Pomorza Nikoś.
Powodów takiego stanu rzeczy jest wiele, ale najbardziej przekonujący wydaje się argument, że Klepak nigdy o medialną sławę nie zabiegał. Przeciwnie – wychodził z założenia, że jadąc ciszej, zajedzie dalej – i pewnie ta zasada jakoś mu się sprawdzała, choć o wielu akcjach gangsterów z Wołomina było naprawdę głośno. Tak jak choćby o haraczowaniu restauratorów i sklepikarzy na warszawskiej Starówce w połowie lat 90.
Dlatego osoba Mariana Klepackiego wydała mi się kandydaturą idealną na jeden z pierwszych tomów serii; taką, której życiorys skrywa jeszcze wiele tajemnic i niedopowiedzeń, a jednocześnie taką, która wzbudza ciekawość czytelników interesujących się przestępczością tamtego okresu.
Klepak po prostu unikał mediów, a jeśli nawet zgodził się porozmawiać z jakimś ich przedstawicielem, ograniczał się do frazesów, które nie pogłębiały wiedzy ani o nim samym, ani o kierowanej przez niego grupie. Podczas gdy liderzy grupy z Ząbek – choćby Henryk Niewiadomski, znany jako Dziad – odwiedzali redakcje, wręcz domagając się publikacji na ich temat, a pruszkowscy gangsterzy w jednej ze stołecznych dyskotek bawili się wspólnie z dziennikarzami telewizyjnymi, Marian Klepacki koncentrował się na tym, na czym znał się najlepiej: na gangsterce. Na tym polu działał naprawdę z wielkim rozmachem, a jak wiadomo, sukces zawsze rodzi zawiść czy wręcz nienawiść.
Z biegiem czasu Klepak tracił sojuszników, a zyskiwał coraz to nowych wrogów, także wśród przestępców z innych krajów – w drugiej połowie lat 90. pojawił się w Polsce nawet przedstawiciel rosyjskiej mafii, który był zaangażowany w spisek przeciwko szefom grupy wołomińskiej.
Ale Klepacki z opresji wychodził raczej z tarczą, poza tym miał przy sobie ekipę, która gwarantowała mu – jak się okaże, do czasu – bezpieczeństwo.
A jednak śmierć miał ponieść z rąk swoich ludzi – jak wielu bossów (nie tylko polskich) zlekceważył sygnały świadczące o tym, że wielu jego gangsterów jest niezadowolonych ze stylu, w jakim zarządza grupą: że poniża swych podkomendnych i wręcz oszukuje ich na pieniądzach. Być może Klepak powinien wziąć sobie do serca przypadek Stefana Kolasińskiego, pseudonim Ksiądz, bossa grupy żoliborskiej (opisanej w poprzednim tomie), który został opuszczony przez własnych ludzi. Ale najwyraźniej nie dostrzegł podobieństwa między sobą a Księdzem, bo dalej prowokował swych „żołnierzy”. W końcu padł ich ofiarą – poniósł śmierć w bodaj najbardziej spektakularnej egzekucji w historii polskiej mafii. Stało się to w warszawskiej restauracji Gama 31 marca 1999 roku – razem z nim zginęło czterech innych wołomińskich gangsterów, w tym drugi boss Wołomina, Ludwik Adamski, pseudonim Lutek. Na marginesie – Księdza też zastrzelili byli współpracownicy niespełna rok później.
Ale tak naprawdę nie jest to książka wyłącznie o Marianie Klepackim. Trawestując tytuł pewnego rodzimego filmu, powinien to być tom pod tytułem Klepaków dwóch. Bo traktuje o obu Klepackich – starszym, czyli Marianie, i młodszym, czyli jego synu Jacku, który przejął po ojcu grupę. I trzeba przyznać, że w jej kierowaniu wykazał się wielką, choć brutalną sprawnością i być może uczyniłby ją ważnym graczem w kryminalnym podziemiu, gdyby nie to, że postanowił kontynuować wojnę ojca, czyli ścigać jego zabójców.
Choć stosunki ojca i syna dalekie były od idyllicznej doskonałości, Jacek Klepacki czuł obowiązek pomszczenia śmierci swego przodka. I na tym się koncentrował. Ale to jego wrogowie wygrali, zabijając Młodego Klepaka w spektakularnej egzekucji na Mazurach. To wyjątkowo ponura saga, w której nic nie kończy się dobrze. Ale czy w świecie mafii cokolwiek może się kończyć happy endem?PROLOG
Syn przeżył ojca nieco ponad trzy lata…
Ojciec zginął 31 marca 1999 roku w bodaj najgłośniejszej egzekucji mafijnej w Polsce. W okolicach południa Marian Klepacki, szef potężnej grupy z podwarszawskiego Wołomina, pojawił się w popularnej restauracji Gama na Woli. Wtedy to było samo centrum dzielnicy – między szpitalem zakaźnym a podupadającym Powszechnym Domem Towarowym, będącym niegdyś jedną z najważniejszych galerii handlowych stolicy. Przy restauracji stoją dwa obeliski: pierwszy upamiętnia rzeź Woli podczas powstania warszawskiego oraz poległych żołnierzy Trzeciego Obwodu Armii Krajowej; napis na drugim informuje, że w tym miejscu znajdował się słynny pałacyk Michla (a raczej: Michlera) – przedwojenna neogotycka rezydencja, której – w pierwszych dniach sierpnia 1944 roku – dzielnie bronili powstańcy z batalionu „Parasol”.
Klepackiemu towarzyszyły jeszcze cztery osoby: Ludwik Adamski, uważany za osobę numer dwa kryminalnego Wołomina, oraz trzech gangsterów reprezentujących młodsze pokolenie, opisanych – chyba nie do końca słusznie – przez media jako ochroniarze bossów: Olgierd D., Mariusz Ł. oraz Piotr Ś. Panowie dość często pojawiali się w Gamie, która z czasem stała się czymś w rodzaju ich lokalu operacyjnego czy biura; miejscem, w którym dyskutowali o biznesach i konfliktach, jakie toczyły rodzimą ośmiornicę. Dziś dziennikarze prześcigają się w spekulacjach, o czym rozmawiali feralnego dnia – być może o kolejnych sposobach na zarobienie pieniędzy, a być może o grupie Karola S., dawnego wołomińskiego gangstera, który wypowiedział im wojnę i z każdym dniem rósł w siłę. Bardzo prawdopodobne, że jednym z tematów spotkania była perspektywa zarobienia wielkich pieniędzy na nielegalnym handlu papierosami z polskich wytwórni – miały być sprzedawane Niemcom na zachodniej granicy. Projekt zakładał współpracę z kujawskimi grupami przestępczymi, przy czym najpierw należało „okiełznać” niektórych jej bossów, którzy nie zamierzali dzielić się zyskami z Wołominem. Czy rzeczywiście o tym rozmawiano w Gamie?
Tego się nie dowiemy, tak samo jak pewnie nigdy nie zostanie udowodnione, kto stał za egzekucją, do której doszło mniej więcej o godzinie trzynastej.
Kilerzy mieli wszystko doskonale zaplanowane, ale wcześniej w Gamie pojawił się ich zwiadowca, który dokładnie określił miejsce, w którym znajdują się przyszłe ofiary. Trzej egzekutorzy, ubrani w czarne kombinezony, wyposażeni w kilka sztuk broni, w tym pistolet maszynowy, wkroczyli do środka i rozpoczęli kanonadę. Piątka z Wołomina nie miała najmniejszych szans, żeby stawić opór – wszyscy zginęli na miejscu. Jedna z gazet wspomniała nawet o ofiarach wśród osób postronnych – zabłąkana kula miała przebić szybę i zabić przechodnia. Ale to raczej nieprawda. Choć w lokalu było sporo osób, oprócz wołomińskich gangsterów nikt nie został poszkodowany. Oczywiście fizycznie, bo wspomnienie tak brutalnej egzekucji pozostaje w człowieku do końca życia.
Prawdą jest natomiast to, że technicy kryminalistyczni, którzy przyjechali zabezpieczyć ślady na miejscu zdarzenia, mieli wyjątkowo trudne zadanie do wykonania – kule podziurawiły kaloryfery, z których popłynęła rdzawa woda, mieszając się z krwią.
Samochód, którym przyjechali zabójcy, policja znalazła kilka godzin później w lesie pod Otwockiem. Był doszczętnie spalony i jego oględziny w niczym nie mogły pomóc śledczym…
Marian Klepacki przeżył 52 lata, ale większość z nich była niezwykle burzliwa.
*
Syn zginął 17 sierpnia 2002 roku. Stało się to w Mikołajkach na Mazurach – w uzdrowisku niezwykle lubianym przez kryminalny półświatek. Od początku lat 90. bywali tam choćby szefowie grupy pruszkowskiej – początkowo wynajmowali pokoje w należącym do Polskiej Akademii Nauk domu pracy twórczej w pobliskiej Wierzbie, a potem przenieśli się do luksusowego hotelu Gołębiewski już w samych Mikołajkach. Dlatego Jacek Klepacki, który przejął po zabitym ojcu rządy w grupie wołomińskiej (a tak naprawdę stworzył ją niejako od nowa), również lubił relaksować się nad Jeziorem Mikołajskim, a nawet przemierzać je na pokładzie jachtu. Bo tak wypadało. Z drugiej strony była to w jakimś sensie delegacja służbowa – młody Klepacki doskonale wiedział, że po piętach depcze mu i policja, i wrogowie z grupy Karola S., więc często wyjeżdżał z Wołomina, żeby nie stać się łatwym celem. Wieczór 17 sierpnia postanowił spędzić wraz z kumplami w tawernie Okoń – modnej restauracji znajdującej się przy mikołajskim rynku. Zasłuchany w dźwięki muzyki granej przez zespół Projekt, Klepacki nie zauważył trzech mężczyzn w dresach, którzy weszli do tawerny i stanęli za jego plecami. Padło kilka strzałów ze skorpionów i koltów – boss młodego Wołomina, mający przy sobie dokumenty na nazwisko Robert Pióro, zginął na miejscu.
Kilerzy wybiegli z restauracji i podążyli w stronę pobliskiego wiszącego mostu, łączącego jeziora Mikołajskie i Tałty. Dwaj policjanci, którzy akurat patrolowali okolicę radiowozem, uznali, że cała ta sytuacja wygląda dość podejrzanie. Sierżant Marek Cekała wyskoczył z pojazdu i próbował dopaść uciekinierów. Krzyknął: „Stój, policja!”. Wtedy jeden z nich wyciągnął broń i dwa razy strzelił – pierwsza kula przeszła obok celu, ale druga trafiła funkcjonariusza w klatkę piersiową. „Gazeta Olsztyńska” relacjonowała: „Kobieta, która siedziała przed domem na trasie pościgu, usłyszała tylko jeden strzał. Kiedy wybiegła zobaczyć, co się dzieje, zobaczyła leżącego na ziemi mężczyznę. Jego telefon komórkowy dzwonił. Kobieta odebrała rozmowę i wtedy okazało się, że to dzwoni kolega Marka Cekały z patrolu. Chciał się dowiedzieć, co się dzieje. Gdy usłyszał, co się stało, wezwał karetkę. Ale karetka pojechała już do krwawiącego w barze Okoń gangstera. Trzeba było wołać drugą. Nim dojechała, policjant już nie żył”. Marek Cekała został pochowany z państwowymi honorami w obecności szefa policji i ministra spraw wewnętrznych.
Wyrok 25 lat więzienia za zabójstwo Jacka Klepackiego usłyszał Artur S., gangster powiązany rodzinnie ze wspomnianym Karolem S. Nie udało się jednak udowodnić mu zabójstwa sierżanta Marka Cekały. Burmistrz Mikołajek cofnął koncesję na sprzedaż alkoholu właścicielowi tawerny Okoń… Jakiś czas później restauracja przestała istnieć.
Czy to był definitywny koniec grupy wołomińskiej? Nie – tak potężnej struktury nie da się zlikwidować, jedynie eliminując jej bossów.ROZDZIAŁ 1
HARACZE NA STARÓWCE
Tak naprawdę o grupie wołomińskiej usłyszałem w 1994 roku – pracowałem wówczas w redakcji tygodnika „Wiadomości Kulturalne”, która mieściła się na ulicy Brzozowej, czyli w samym sercu warszawskiej Starówki.
To były czasy, kiedy dziennikarstwo nie rządziło się jeszcze prawami korporacyjnymi i redakcyjne kolegia odbywały się czasami w lokalach gastronomicznych, a na stole było coś więcej niż tylko woda sodowa czy kawa. Spotkania z „zewnętrznymi” autorami artykułów również organizowało się w kawiarnianych ogródkach, bo po prostu dyskusja nad tekstami przebiegała w bardziej twórczej atmosferze. Dziś taki luz wydaje się wręcz nieprawdopodobny, a dziennikarze, zwani obecnie dostarczycielami treści, siedzą zamknięci w szklanych biurowcach przez osiem godzin i nawet nie widzą świata, który opisują, kopiując z internetu artykuły, które też zostały wcześniej skopiowane. Tymczasem w latach 90. wychodzenie na miasto miało dla dziennikarza ten walor, że przy odrobinie szczęścia mógł on doświadczyć czegoś naprawdę fascynującego, czegoś, co – jak mawiano – nadawało się do prasy.
Taką sytuację przeżył (a potem opisał) choćby redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” Adam Michnik, który zaprosił na rozmowę do restauracji Flik na Mokotowie prominentnego polityka lewicy Dariusza Rosatiego (ten wkrótce miał zostać szefem dyplomacji). Podczas gdy panowie rozprawiali zapewne o miejscu Polski w świecie, do restauracji wkroczyło kilku osiłków, którzy zdemolowali lokal – prawdopodobnie chcieli skłonić jego właściciela do płacenia haraczu. Następnego dnia o tej demonstracji siły grupy mokotowskiej można było przeczytać na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej” w artykule pod rymowanym tytułem „Na oczach Michnika wkracza mafia do Flika”.
Reporter Bogdan Wróblewski napisał w nim: „Sześciu bandytów wkroczyło wczoraj do restauracji Flik i kawiarni Mozaika przy Puławskiej. Bez słowa wywracali stoliki, niszczyli wyposażenie. Świadkiem najścia był redaktor naczelny »Gazety«. Zdaniem restauratorów to ostrzeżenie mafii, która przyjdzie po haracz. Wczoraj w nocy uzgodnili sposoby współdziałania z policją”.
Gdybym wówczas nie zajmował się tematyką kulturalną, już rok wcześniej, bo w 1994 roku, mógłbym opisać podobne demonstracje, do jakich dochodziło latem na Starówce – lokale, w których spotykałem się z autorami, były bowiem nawiedzane przez „przypakowanych” młodych mężczyzn, którzy w imieniu grupy wołomińskiej oferowali ochronę w zamian za określone honorarium. Żeby było jasne – haracze nigdy nie były usługą działającą „w jedną stronę”, czyli wy nam płacicie, a my nie mamy wobec was żadnych obowiązków. Masa, z którym zajmowałem się tym tematem w naszej serii Masa o polskiej mafii, zawsze mnie przekonywał, że restauratorzy czy sklepikarze chętnie opłacali się gangsterom, bo haracze nie były przesadnie wysokie (powiedzmy w granicach równowartości 200 dolarów), a gwarantowały spokój. Przed kim przestępcy ochraniali biznesmenów? Głównie… przed samymi sobą, ale stanowili też skuteczną zaporę przeciw agresji ze strony innych gangów.
Będąc gościem staromiejskiej strefy gastronomicznej, trudno było nie zauważyć, że dzieje się coś nienormalnego. W okolice placu Zamkowego, gdzie rozpoczyna się zasadnicze Stare Miasto, podjeżdżały samochody, z których wysiadały grupy operacyjne i w sile kilkudziesięciu ludzi ruszały Piwną i Jezuicką na podbój tej części miasta. Oczywiście, to nie jest tak, że gangsterzy wymachiwali kijami bejsbolowymi czy strzelali na wiwat, ale tylko naiwni nie byli w stanie się zorientować, kim są ci ludzie w czarnych skórach.
Nie, nie byłem świadkiem negocjacji właścicieli restauracji czy sklepów z wołomińskimi, ale miałem okazję rozmawiać z tymi pierwszymi już po przejściu „tajfunu”. W przypływie szczerości wielu skłaniało się ku temu, że skoro jest kapitalizm, to musi być w wersji dla wilków i należy przestrzegać jego praw, ale generalnie trzymali fason i zapewniali, że nie poddadzą się naciskom. Jednak wkrótce jeden z właścicieli galerii ze starociami (pomińmy nazwisko i nazwę sklepu, to nie ma w tej historii żadnego znaczenia) postanowił się opłacać – przyznał, że na policję nie może liczyć, a ten biznes to całe jego życie. Zresztą nieco wcześniej doświadczył demolki w swoim sklepie, co z pewnością przyspieszyło decyzję o wywieszeniu białej flagi.
Inni potraktowali go jak czarną owcę, której nie warto podawać ręki, choć to on uważał się za wygranego: nie musiał się bać mafii. Jego adwersarze argumentowali, że niepotrzebnie się ugiął, bo prowadził jedynie średnich rozmiarów sklep, i to z antykami, i tak naprawdę na dłuższą metę niewiele mu groziło. Dużo bardziej ryzykowali właściciele restauracji – demonstracja siły przy gościach, którzy przyszli spożyć posiłek, miała, przynajmniej teoretycznie, znacznie większy wydźwięk. Tym bardziej że gangsterom zdarzało się kierować swą agresję także przeciwko nim. Rzecz w tym, że wspomniany biznesmen miał również popularną restaurację na ulicy Nowomiejskiej i chciał za wszelką cenę utrzymać jej działalność.
A jednak restauratorzy i sklepikarze nie dali się złamać – uznali, że wakacje to najlepszy czas na przeprowadzenie akcji protestacyjnej. W czasie, gdy przez Starówkę przemierzały największe tłumy turystów, także z zagranicy, zamknęli swe lokale. Sytuacja przypominała końcowe sceny z filmu W samo południe, gdy wobec zbliżającej się strzelaniny dobrego ze złymi miasteczko opustoszało, a wszystkie drzwi zostały zamknięte na głucho.
W popularnej popołudniówce „Express Wieczorny” ukazał się artykuł Zamknięte z powodu mafii. Czytamy w nim: „O dziwo, do strajku solidarnościowego przyłączyli się też malarze, wystawiający swoje prace na rynku Starego Miasta. W godzinach popołudniowych, w sobotę pracowała jedynie kawiarnia Literacka i kilku obnośnych sprzedawców pamiątek. Swój lokal zamknęła nawet Pizza Hut. Mieszkańcy Warszawy przychodzili na Stare Miasto tylko z ciekawości. Zwiedzających było niewielu. Wszyscy popierali akcję restauratorów i sklepikarzy. Nawet podróżni z Emiratów Arabskich, którzy zawitali do Warszawy, stwierdzili, że wiedzą, co było przyczyną zamknięcia lokali, bo ich prasa podawała to na pierwszych stronach”.
Wkrótce się okazało, że gangsterzy nie działali sami – wspierała ich agencja ochrony Escort z Wołomina. Jej pracownicy również zajmowali się haraczowaniem biznesu, a także (a może raczej – przy okazji) czymś, co prokurator określił jako działania przeciwko porządkowi publicznemu. W efekcie szef agencji Escort Dariusz B. stracił koncesję na prowadzenie firmy o takim profilu. Z drugiej strony trudno agencję kierowaną przez wołomińskiego gangstera uważać za firmę niepowiązaną z mafią. Wspomniany Dariusz B. to przecież nikt inny jak znany wołomiński Jogi vel Kunta – jeden z najbliższych współpracowników Mariana Klepackiego. Człowiek, który odpowiadał za akcję na Starym Mieście i dostał za nią wyrok siedmiu lat więzienia.
Do Jogiego będziemy jeszcze wracać – w tym miejscu chciałbym tylko przypomnieć pewną aferę, z którą wiązała go policja dziesięć lat później, czyli w 2004 roku (już po śmierci obu Klepackich). Otóż w lipcu tego roku skradziony został policyjny samochód marki Daewoo Nubira. Pewnie sprawa nie stałaby się głośna na cały kraj, gdyby nie to, że w należącym do sekcji kryminalnej policji w Płocku aucie znajdowało się… 16 tomów akt z prokuratorskiego śledztwa w sprawie porwania Krzysztofa Olewnika. Ten syn potentata branży mięsnej z mazowieckiego Drobina został uprowadzony w październiku 2001 roku, a jego ciało odnaleziono w październiku 2006 roku – wiadomo, że został zabity we wrześniu 2003 roku, a więc kilka miesięcy przed tym, jak skradziono nubirę.
Jako że przez pewien czas brano pod uwagę związek grupy wołomińskiej z porwaniem Olewnika, uznano, że kradzież zlecił pozostający na wolności Dariusz B. i wydelegował do tego swoich najlepszych złodziei samochodowych. Zresztą Jogi też kiedyś odpowiadał za uprowadzenie biznesmenów z województwa lubuskiego, więc wszystko pasowało do tej układanki. Jednak Jogi wyraził zdumienie, że ktoś go w ogóle podejrzewa o taki czyn, i zasugerował, że policja sama pozbyła się tych dokumentów, bo były w nich dowody na nieprawidłowości popełnione przez funkcjonariuszy w czasie śledztwa. I tak Jogi „wyślizgał się” z tego problemu, ale kilka miesięcy później, w styczniu 2005 roku, został zatrzymany pod zarzutem kierowania zabójstwem zbuntowanego członka grupy wołomińskiej, Adama Ch.
Ale to już były inne czasy – czasy, gdy haraczowanie ustąpiło miejsca „wyższej formie gangsterki”, czyli uprowadzeniom dla okupu.
Na razie jesteśmy na początku…
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI