-
promocja
Klepsydra Kremla - ebook
Klepsydra Kremla - ebook
Broń, która nigdy nie powinna powstać. Misja, która może zmienić bieg historii.
Lata siedemdziesiąte XX wieku. Profesor Kalewicz – generał, fizyk i wizjoner – prowadzi tajne badania nad fuzją jądrową. W zaciszu bieszczadzkich laboratoriów powstaje prototyp potężnej broni – projekt, który natychmiast przyciąga uwagę sowieckiego wywiadu…
Początek XXI wieku. W przeddzień rosyjskiej inwazji na Ukrainę polskie służby przechwytują niepokojące dokumenty. FSB planuje użycie zaginionej bomby w jednej z europejskich stolic, by pogrążyć kontynent w chaosie i rozbić jedność NATO.
Na polecenie najwyższych władz do akcji wkracza generał Władysław Orłowski. Wraz z doświadczonym zespołem rozpoczyna śledztwo, które prowadzi go przez zapomniane archiwa, zrujnowane laboratoria i mroczne kulisy najnowszej historii. Czasu jest coraz mniej.
A każdy dzień zwłoki może kosztować życie tysięcy ludzi.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Sensacja |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8423-032-9 |
| Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ministerstwo Nauki,
Szkolnictwa Wyższego i Techniki, Siedziba KC, Warszawa,
maj 1978 roku
Profesor generał Mieczysław Kalewicz siedział w swoim ministerialnym gabinecie, przeglądając dokumenty. Pierwszy sekretarz Edward Gierek razem z premierem Jaroszewiczem coraz mocniej w ostatnim czasie naciskali na przeprowadzenie próbnego wybuchu ładunku termojądrowego, co pozwoliłoby Polsce znaleźć się w grupie państw mających w swoim arsenale tego typu broń. Odkąd Kalewicz przeprowadził pięć lat temu udany eksperyment mikrosyntezy termojądrowej aktywowanej laserowo, Gierek nieustannie sugerował budowę ładunku bojowego. Sytuacja w kraju stawała się coraz trudniejsza. Okres prosperity z początku urzędowania pierwszego sekretarza mijał bezpowrotnie. Ojczyzna coraz gorzej radziła sobie ze spłatą długów zaciągniętych na modernizację kraju. Dzięki badaniom prowadzonym w Wojskowej Akademii Technicznej pod kierunkiem profesora Polska znalazła się na szóstym miejscu wśród krajów, które przeprowadziły eksperymenty kontrolowanej syntezy termojądrowej – po ZSRS, USA, Francji, Niemczech oraz Japonii. Gierek miał wielkie ambicje uczynić z Polski potęgę atomową i dziesiątą gospodarkę świata. To wymagało dużo energii, dlatego Pierwszy chciał budować elektrownie jądrowe i wybrano już lokalizację we wsi Kartoszyno dla siłowni Żarnowiec. Od początku lat siedemdziesiątych polski wywiad, zarówno cywilny, jak i wojskowy, wykradał technologię objętą embargiem nałożonym przez kraje NATO. Przed ministrem leżał raport przekazany z Departamentu I MSW zajmującego się wywiadem zagranicznym. Raport dotyczył zakupu przez młodego porucznika o kryptonimie „Orion” partii dwudziestu laserów średniej mocy wraz z dokumentacją techniczną od początkującego przedsiębiorstwa w Dolinie Krzemowej.
Gierek był informowany, że jego działania na arenie międzynarodowej, a szczególnie osłabianie więzi z Moskwą, były coraz bardziej źle widziane na Kremlu. Sam Breżniew musiał interweniować, kiedy nad Wisłą podjęto projekt zakupu ciężkiego tankowca w celu importowania ropy bezpośrednio z Zatoki Perskiej. Na polecenie Gierka Departament II znalazł sowieckiego uchola w Ministerstwie Finansów. Sowieci uplasowali tam agenta jeszcze końcem lat czterdziestych, po utworzeniu Ministerstwa Skarbu. Zginął w katastrofie samochodowej podczas wyjazdu na Mazury, oficjalnie uznanej za wypadek drogowy.
Sam generał był zaniepokojony ciekawością, z jaką Sowieci obserwowali prowadzone przez niego badania. Do 1975 roku wszystkie wyniki były publikowane w czasopismach naukowych o zasięgu międzynarodowym. Ale to się zmieniło, kiedy Gierek, dając zgodę na utworzenie Instytutu Fizyki Plazmy i Laserowej Mikrosyntezy, utajnił wszystkie badania przy jednoczesnym żądaniu budowy bomby.
Na biurku Kalewicza leżało również pięknie zdobione zaproszenie z Uniwersytetu im. Łomonosowa w Moskwie na święto Wydziału Fizyki przypadające na czwartego czerwca. Podpisali je sam rektor profesor Kosogorow wraz z dziekanem Pieleninem. Pielenin od dłuższego czasu prosił o szczegóły eksperymentu termojądrowego, których generał Kalewicz nie chciał przekazać. Razem z Kosogorowem wymyślili formę przekupstwa dla Polaka. W zamian za procedurę eksperymentu planowali mu nadać doktorat honoris causa, który miał być narzędziem nacisku. Generał był zadowolony, że ma przynajmniej ochronę kontrwywiadowczą. Sowieci, którzy w Polsce mogli wszystko, nie potrafili dostać się do szczelnego kręgu ludzi oddanych krajowi i Kalewiczowi. Profesor wiedział o zapędach tak radzieckich naukowców, jak i KGB czy GRU.
Obecnie urządzenie termojądrowe było gotowe. Pewien opór pracowników cywilnych był wyczuwalny na większości etapów budowy.
Tego dnia mieli zaprezentować możliwości gotowej bomby. Gierek zwołał tajną konferencję w gmachu Komitetu Centralnego, na której miało być kilku specjalistów od geologii, sejsmologii oraz fizyków specjalizujących się w ochronie antyradiacyjnej.
Profesor, przejrzawszy ostatni raz dokumentację, ułożył ją w odpowiedniej kolejności i spakował do teczki. Poinformował sekretarkę, że udaje się na WAT, na plenum, prosząc o podstawienie samochodu. Kiedy opuszczał gabinet, dwóch oficerów w randze porucznika ruszyło za nim w charakterze ochrony.
Na podjeździe czekały trzy jasnozielone fiaty 132 z zaciemnionymi szybami. Wsiadł do środkowego i wszystkie razem ruszyły na ulicę Nowy Świat 6/12, gdzie mieścił się tak zwany Biały Dom, będący od 1952 roku siedzibą Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Teoretycznie przejazd mógł zająć około pięciu minut, jednakże dla kamuflażu samochody rozdzielały się przy wyjeździe i eskortowane przez inne krążące po ulicy auta jechały w różnych kierunkach, aby wreszcie spotkać się po godzinie przed wjazdem do siedziby KC. Limuzyny zaparkowały przed wejściem. O tej godzinie w gmachu nie było zbyt wielu pracowników. Generał w towarzystwie oficerów ochrony szedł długim korytarzem, urządzonym, jak na warunki w PRL, nadzwyczaj luksusowo. Ściany były wyłożone boazerią, z sufitu zwisały okazałe żyrandole, a na podłodze rozwinięto bogato zdobione dywany. Dotarli wreszcie do gabinetu pierwszego sekretarza PZPR towarzysza Edwarda Gierka. Ochroniarze zostali na zewnątrz, a ochrona złożona z pracowników BOR-u wpuściła generała do środka.
Gierek ubrany w szary garnitur stał, rozmawiając z Jaroszewiczem ubranym w nienaganny czarny smoking. Zapewne gdzieś się wybierał tego wieczoru lub jego strój był elementem mistyfikacji. Gierek z typową dla siebie gestykulacją coś premierowi tłumaczył. Kiedy zobaczył Kalewicza, uśmiechnął się i ruszył w jego kierunku z rozłożonymi rękoma. Generał stanął na baczność.
– Towarzyszu pierwszy sekretarzu, melduje się generał… – Nie skończył, bo Gierek doszedł do niego.
– Dajcie spokój, towarzyszu generale, z tym cyrkiem – powiedział, a w tym samym czasie zbliżył się do nich Jaroszewicz. – Nie jesteśmy na wiecu – dodał.
– Towarzyszu… – zaczął jeszcze raz Kalewicz, ale Gierek przerwał mu gestem ręki.
– Powiedzcie nam, generale, mamy to?
– Tak jest, towarzyszu pierwszy sekretarzu – wyrecytował szef peerelowskiej nauki.
– Mówcie mi Edek – zaproponował Gierek i spojrzał wymownie na Jaroszewicza.
– Piotr – powiedział premier.
Zgodnie ze starą polską tradycją zaczęli się wszyscy całować i ściskać, wymieniając jeszcze raz swoje imiona.
– No dobra, chłopy, koniec tych czułości, bo deszcz zacznie padać – powiedział Gierek, po czym dodał: – Za chwilę, Mietek, przedstawisz ogólne założenia testu, a potem zapraszam na skromny poczęstunek.
– Oczywiście, Edwardzie…
– Wolę Edek – przerwał mu Gierek. – Prawda, Pietrek? – zwrócił się do premiera, na co ten skinął potakująco głową.
– Przepraszam… Oczywiście, Edek, ale czy masz pewność co do tych ludzi? – zapytał generał.
– Wszyscy zostali sprawdzeni przez oficerów kontrwywiadu gwardii i legii, ale pewności nigdy nie ma – powiedział Gierek. – Masz jakieś wątpliwości?
– Zasadniczo nie, ale dostałem zaproszenie do Moskwy od Pielenina, dziekana Wydziału Fizyki Uniwersytetu Łomonosowa…
– No i…? – Gierek znowu przerwał mu zniecierpliwiony.
– Pielenin już kilka razy namawiał mnie do przekazania procedury i wyników eksperymentu Focus, a teraz, przy wsparciu rektora Kosogorowa, w trybie więcej niż nadzwyczajnym chcą mi nadać tytuł doktora honoris causa…
– A to przebiegłe kagiebowskie psy… – Pierwszy sekretarz zaczynał chyba wpadać w furię. – I co z tym zrobisz, Mietek?
– To jeden z najlepszych uniwersytetów na świecie – zaczął Kalewicz. – Nie mogę odmówić, bo się obrażą, a wtedy przywalą nam z innej strony, na przykład wywalając naszych doktorantów…
– No tak, to kłopotliwe… – Gierek się zamyślił. Jaroszewicz chodził po gabinecie w tę i z powrotem, nie odzywając się wcale. – A ty, Pietrek, co tak chodzisz?
Jaroszewicz odwrócił się na te słowa, spojrzał na Gierka i zapytał:
– Mietek, kiedy masz do nich jechać?
– Początkiem przyszłego miesiąca… – odparł generał.
– Kiedy zrobimy próbę? – wtrącił Gierek.
– Urządzenie jest gotowe – zaczął Kalewicz. – Teraz kwestią jest miejsce i to, co powiedzą nasi dzisiejsi eksperci…
– Miejsce już wybraliśmy – stwierdził pierwszy sekretarz, a premier przytaknął. – Okolice Załuża w Bieszczadach… – powiedział, patrząc na Kalewicza. – Tam są stare bunkry, część dawnej linii Mołotowa.
– Dlaczego akurat tam? – zapytał generał.
– W jednym z tych bunkrów sowieccy zrobili studnię do zaopatrywania linii w wodę – referował Jaroszewicz. – Studnia ma głębokość pięćdziesięciu ośmiu metrów…
– Woda bardzo silnie pochłonie promieniowanie neutronowe wydzielone w trakcie eksplozji – zauważył Kalewicz.
– Nie pochłonie – odparł Jaroszewicz – studnia jest sucha… Podobno woda odpłynęła w związku z wydobyciem ropy po drugiej stronie granicy.
– Tej, co nam wcześniej zajebali, a potem zajebali dodatkowo węgiel na Zamojszczyźnie, dając w zamian nic niewartą ziemię… – skomentował rozsierdzony pierwszy sekretarz. – Jebani złodzieje – syknął.
– Panowie, już czas, musimy iść do sali konferencyjnej – zwrócił uwagę Jaroszewicz.
Kalewicz przycisnął mocniej teczkę do siebie, a Gierek zapraszającym gestem skierował ich ku wyjściu z gabinetu. Ochroniarze stali w tych samych miejscach co przedtem. Trzech peerelowskich notabli najwyższego szczebla ruszyło w stronę sali, w której na co dzień pierwszy sekretarz prowadził spotkania robocze z członkami politbiura, ministrami czy innymi pracownikami KC. Ochrona poruszała się w pewnej odległości za nimi. Przeszli cały korytarz wyłożony gruzińskimi dywanami, które położono tu jako hołd dla generalissimusa Iosifa Wissarionowicza Stalina. Zostały dostarczone na kilka dni przed sylwestrem 1952 roku i od tej pory zdobiły podłogi w budynku KC.
Doszli do dwuskrzydłowych drzwi, które otworzył jeden z ochroniarzy Gierka. W środku czekało na nich kilka osób. Aparycja wszystkich obecnych przywodziła na myśl archetypicznego naukowca w grubych okularach na nosie, z rozmierzwioną fryzurą i w powyciąganej marynarce. Wygląd niektórych uzupełniała schludnie przystrzyżona broda. Pięciu naukowców, siedząc za stołem konferencyjnym, wpatrywało się we wchodzących. Każdy był im dobrze znany, zaczynając od pierwszego sekretarza, przez premiera, na ministrze nauki i edukacji kończąc. Gierek stanął u szczytu stołu, a po jego bokach ustawili się Kalewicz z Jaroszewiczem.
– Dzień dobry, towarzysze – odezwał się Gierek swojskim tonem gospodarza. – Zebraliśmy panów tutaj, aby oprzeć się na waszej, jako ekspertów, opinii… – Zrobił pauzę. – Znacie, panowie, premiera Jaroszewicza oraz ministra generała Kalewicza. Towarzysz generał Kalewicz opracował razem ze swoim zespołem pewne urządzenie. Musimy to urządzenie przetestować… – W tej chwili zrobił kolejną pauzę i przesunął wzrokiem po zebranych.
Profesor Gradzikowski, dyrektor Instytutu Badań Jądrowych w Otwocku-Świerku, podniósł rękę, chcąc zadać pytanie. Gierek skinął głową, udzielając mu głosu.
– Proszę, towarzyszu profesorze – powiedział.
– Towarzyszu sekretarzu – zaczął oficjalnie Gradzikowski – towarzysz generał Kalewicz jest uznanym specjalistą w dziedzinie mechaniki, urządzeń laserowych i jako jeden z niewielu ludzi na świecie przeprowadził eksperyment kontrolowanej syntezy jądrowej. Znam prace profesora Kalewicza dotyczące mikrosyntezy. Czy mamy się domyślać, że chodzi o bombę atomową?
Na ostatnie słowa profesora pozostali naukowcy zwrócili się w jego stronę. Gradzikowski siedział wpatrzony w pierwszego sekretarza. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, a w końcu Gierek odwrócił się do Kalewicza.
– Może skomentujecie, towarzyszu generale? – zaproponował.
– Oczywiście, towarzyszu sekretarzu – powiedział Kalewicz i podszedł do rzutnika przezroczy. Wyciągnął z teczki kilka folii i położył pierwszą na rzutniku. Na ekranie pojawił się schemat czegoś, co wyglądało jak szafa narzędziowa. – Witam panów bardzo serdecznie. – Nabrał powietrza. – Profesor Gradzikowski słusznie zauważył, że chodzi o urządzenie bojowe, choć nie jest to bomba atomowa – rozpoczął swój wywód. – Mówiąc ściśle, będzie to „czysta” bomba termojądrowa…
Gradzikowski znowu podniósł rękę, prosząc o głos.
– Bardzo proszę, towarzyszu profesorze – powiedział Kalewicz.
– Towarzyszu profesorze, hmm, generale… hmmm… Nie wiem, jak wolicie? – zapytał Gradzikowski.
– Nie mam z tym problemu, towarzyszu profesorze, zwracajcie się, jak wam wygodniej – odparł Kalewicz.
– To w takim razie pójdę po linii nauki – zaczął szef Świerku. – Towarzyszu profesorze, co macie na myśli, mówiąc „czysta bomba”? Czy próbowaliście eksperymentów z odpadami radioaktywnymi?
– Nie, towarzyszu profesorze – odparł zdecydowanie Kalewicz – miałem na myśli brak jakiejkolwiek radioaktywności.
Na te słowa wszyscy obecni wyraźnie się zainteresowali, z Gierkiem na czele.
– Czyli twierdzi pan, przepraszam, towarzysz, że nie będzie szkodliwego promieniowania? – zapytał Gradzikowski.
– Nie będzie, towarzyszu profesorze – odparł zgodnie z prawdą generał Kalewicz. – Widzicie tu, towarzysze, pierwsze urządzenie, o wielkości małej szafy. W nim reakcja syntezy wywoływana jest za pomocą wyładowań elektrycznych oraz impulsów laserowych. – Przełożył kolejną folię. – Tutaj sześć laserów umieszczonych na trójwymiarowym układzie kartezjańskim oraz lampy wyładowcze mające za zadanie podgrzać deuter i tryt…
– Jeśli jest tryt, to mimo wszystko jest promieniowanie… – wtrącił Gradzikowski.
– Ale wiecie, że to tylko beta minus, a jest ono silnie pochłaniane przez materię… – Kalewicz zrobił pauzę. – Pod względem radiacyjnym urządzenie jest bezpieczne. Jest stosunkowo duże ze względu na zastosowane lasery i lampy wyładowcze…
– Mimo wszystko czuję się potrzebny – wtrącił Gradzikowski.
– A drugie? – zapytał Jaroszewicz wyraźnie zniecierpliwiony.
Kalewicz zatrzymał się na moment, zabrał ze stolika swoją teczkę, szukał przez chwilę, po czym położył odpowiednią folię. Na ekranie pojawił się schemat dwóch stożków złączonych ze sobą czubkami. Wyglądało to jak zabawkowa klepsydra.
– Stożki są wypełnione materiałem HBX, opartym głównie na heksogenie i pentrycie, co pozwala na osiągnięcie ciśnienia około czterdziestu milionów atmosfer – powiedział z dumą. – To wystarcza na przeprowadzenie reakcji termojądrowej…
– Czy zapalnik jest… – próbował wtrącić Gradzikowski.
– Przykro mi, towarzyszu profesorze, ale nie podamy tutaj szczegółów działania urządzenia – uciął Kalewicz. – Jesteście, towarzysze, specjalistami w swoich dziedzinach…
Gierek dał mu znak, że chce zabrać głos. Kalewicz zamilkł.
– Towarzysze, jeden z was wybrał miejsce w pewnej części Polski – zaczął Gierek. – Jakie są szanse, że o teście dowiedzą się nasi radzieccy sąsiedzi?
Naukowcy siedzieli w milczeniu. Nikt nie chciał się wyrwać z odpowiedzią. Wreszcie rękę podniósł Gradzikowski.
– Proszę was, towarzyszu profesorze – powiedział po gospodarsku Gierek.
– Jeśli pozwolicie, towarzyszu sekretarzu, z mojego punktu widzenia, jeśli nie będzie promieniowania, to wykrycie jest niemożliwe. Takiej techniki użyli Amerykanie, badając promieniowanie nad Oceanem Indyjskim. Dzięki niej dowiedzieli się o eksplozji w ZSRR w czterdziestym dziewiątym. Jednakże pozostaje problem choćby fali uderzeniowej, która rozniesie się we wszystkich kierunkach, i tu mogę powiedzieć, że zostanie wykryta na pewno… Nie tylko przez radzieckich towarzyszy – skończył swój wywód.
W tym momencie rękę podniósł profesor Jamrozik z Instytutu Geologii PAN. Gierek udzielił mu głosu.
– Towarzysze – zaczął Jamrozik – mój znakomity przedmówca ma oczywiście rację. Jednakże, towarzyszu profesorze – zwrócił się do Kalewicza – jaką energię przewidujecie podczas testu b… hmm, urządzenia?
– Z wyliczeń wyszło nam pięćdziesiąt kiloton dla ładunku bojowego w pierwszym urządzeniu i dwadzieścia trzy kilotony w mniejszym – odparł spokojnie Kalewicz.
– To nie muszę się długo zastanawiać i odpowiem w ten sposób – Jamrozik zrobił małą pauzę – towarzyszu sekretarzu… Wywołana eksplozją fala sejsmiczna okrąży Ziemię kilka razy… – Tu znowu na chwilę się zatrzymał. – Mogę tylko powiedzieć, że towarzysz Breżniew będzie wiedział maksymalnie pół godziny po próbie, natomiast pan Carter pięć minut później…
Wszyscy popatrzyli na jego śmiertelnie poważną minę. Gierek nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Wiedział jednak, że test musi się odbyć. Chciał, żeby Polska stała się drugim po Jugosławii krajem, który mimo ustroju socjalistycznego będzie niezależny od Moskwy i decyzji płynących z Kremla. Ceauşescu w Rumunii też od dłuższego czasu stawiał się otwarcie Moskwie, ale jego nikt nie traktował poważnie przez dziwne pomysły zarówno gospodarcze, jak i socjalne.
Spotkanie właściwie dobiegło końca. Gierek pożegnał się z naukowcami, skinął na Jaroszewicza i razem z Kalewiczem udali się we trójkę do gabinetu. Pierwszy sekretarz usiadł za biurkiem i gestem dłoni wskazał swoim kompanom fotele.
– Co robimy? – zapytał jakby w powietrze.
– Edek, co masz na myśli? Z czym co robimy? – zapytał Jaroszewicz.
– Kiedy sowieccy się zorientują, to użyją wszelkich środków, żeby urwać nam jaja – skwitował pierwszy sekretarz.
– Możemy zrobić jak Stalin w czterdziestym dziewiątym – wtrącił Kalewicz.
Gierek przeniósł na niego wzrok.
– To znaczy?
– Mamy dwa gotowe urządzenia – zaczął Kalewicz – przeprowadźmy próbę większego. Niech wiedzą… a kiedy zaczną skakać, damy im do zrozumienia, że za chwilę Kreml może być z powrotem nasz… po trzystu pięćdziesięciu latach.
– A co ma do tego Stalin? – zapytał Jaroszewicz.
– W czterdziestym dziewiątym do Stalina przyszedł Kurczatow i oznajmił, że mają gotową bombę. Stalin zapytał, czy jest możliwość podzielenia ładunku, żeby w razie nieprzyjacielskiego ataku można było się bronić. Kiedy Kurczatow zaprzeczył, a Stalin nakazał wyprodukowanie drugiej bomby, która ewentualnie odstraszy potencjalnego agresora…
– I co? – zapytał Gierek.
– I Kurczatow wyprodukował drugą bombę… – wyjaśnił Kalewicz. – My tego nie musimy robić. Jeśli ruscy zaczną fikać, możemy zdmuchnąć Kreml i co tylko zechcemy, nie obawiając się skażenia promieniowaniem.
– Towarzyszu generale – powiedział Gierek, wyraźnie zadowolony ze słów Kalewicza – gdyby słuchał was ten dziadyga Breżniew, to KGB wzorem NKWD zrobiłoby nam drugi Katyń w Palmirach.
Wspomnienie tych dwóch narodowych tragedii wywołało u Kalewicza niemiłe wspomnienia. Jego matka została rozstrzelana w Palmirach, natomiast jego wuj, major kawalerii Wojska Polskiego, był przetrzymywany w Kozielsku i przesłuchiwany przez samego Zarubina. W dalszym postępowaniu został skazany na śmierć i rozstrzelany w katyńskim lesie.
– Towarzyszu pierwszy sekretarzu, na KGB i Breżniewa bardzo dobrze działa argument pięści przy nosie… – oświadczył, po czym dodał: – A ja wam dzisiaj daję dwie takie pięści.
– W takim razie kiedy sparing? – wtrącił Jaroszewicz.
– Myślę, że dwa tygodnie po moim powrocie z Sojuza będziemy mogli zaczynać – odparł Kalewicz. – Zlecę moim ludziom przygotowania.
– Zatem początek lipca będzie najlepszym terminem – powiedział bardzo zadowolony Gierek. – To co, towarzysze, pomożecie?
– Pomożemy – odrzekli Jaroszewicz z Kalewiczem.2
Łubianka, Moskwa,
gabinet przewodniczącego
Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego ZSRS,
30 maja 1978 roku
Gabinet przewodniczącego KGB był sporych rozmiarów pomieszczeniem. Ściany miał wyłożone czarnym dębem, co potęgowało mroczność miejsca. W centralnym miejscu stało ogromne biurko w stylu imperialnym. Nad nim wisiała podobizna wodza rewolucji Lenina. Pod nią godło KGB, tarcza, która miała bronić Związek Sowiecki przed wrogami, i miecz, dzięki któremu Kraj Rad miał ich wszystkich zniszczyć. Od jedenastu lat urzędował w tym gabinecie generał armii Jurij Władimirowicz Andropow, dawny ambasador ZSRS na Węgrzech i Bohater Pracy Socjalistycznej. Andropow kochał władzę. Jako przewodniczący KGB był kimś w rodzaju pierwowzoru Karli Johna le Carré czy Starika Roberta Littella. Różnica polegała tylko na tym, że tamci nie tylko posiadali ogromną władzę, ale byli też arcyszpiegami, mistrzami w prowadzeniu skrytej wojny. Jurij Władimirowicz nawet się do nich nie umywał. Był urzędniczyną, karierowiczem, dla którego dowodzenie aparatem ucisku stanowiło sprężynę do przejęcia pełni władzy. Powoli zaczął ustawiać schorowanego genseka na możliwość wyprzedzającego ataku nuklearnego Ameryki. Zwieńczeniem tego miała być operacja RJAN, której szkice zredagował zespół trzech ludzi, starannie wybranych osobiście przez Andropowa. Miał dwa problemy. Jednym był rządzący w Stanach prezydent, który mimo zwiększenia budżetu wojskowego pod naciskiem opinii publicznej był człowiekiem nieskorym do eskalowania konfliktu. Z tego względu Andropow musiał poczekać na kogoś o bardziej wojowniczym charakterze. Drugim problemem był szef Głównego Zarządu Wywiadowczego (GRU), wszechwładny generał armii Piotr Iwanowicz Iwaszutin. Szef wywiadu wojskowego był człowiekiem służb specjalnych wywodzącym się jeszcze z samego NKWD. Potem służba w Smierszu, Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego (MGB), V Zarząd KGB, a wreszcie, w 1963 roku, objął fotel szefa GRU. Iwaszutin permanentnie torpedował KGB, które nie pozostawało dłużne GRU. Iwaszutin z Andropowem nie znosili się prywatnie. Służbowo musieli zachowywać minimum dobrych manier podczas spotkań na Kremlu. Andropow próbował wywierać presję na Iwaszutina poprzez ministra obrony ZSRS marszałka Ustinowa, z którym miał wspólne cele polityczne. Minister był pomocny, ale nie wszystko wykonywał całkiem tak, jak życzyłby sobie tego Andropow. Cała ta sytuacja przypominała grę w szachy, ale nie partię z matem w dwóch ruchach, tylko obliczoną na metodyczne osłabianie przeciwnika, który w GRU cieszył się ogromnym szacunkiem i wsparciem podwładnych. Wiedział, że w długiej grze wystarczy mu przewaga na pięćdziesiąt jeden procent, a co do tego Andropow miał pewność.
Na wielkim biurku Andropowa leżała otwarta teczka z raportem agenta o kryptonimie „Zorza”, którego zwerbował generał Sierow zaraz na początku 1945 roku. W powstaniu warszawskim Zorza walczył w stopniu podporucznika jako łącznik w rejonie Starówki, Śródmieścia i Czerniakowa. Sympatyzował z socjalistami, a po swojej akcji przepłynięcia we wrześniu 1944 roku Wisły dla poinformowania dowództwa Pierwszej Armii Wojska Polskiego o sytuacji w Warszawie został przydzielony do sztabu Berlinga, gdzie służył jako oficer prasowy. Z notatki Sierowa na temat Zorzy wynikało, że agent nie kieruje się specjalnie motywami ideologicznymi. Był najzwyklejszym w świecie konformistą, który dla kariery i korzyści materialnych był gotów współpracować z sowieckimi specsłużbami. Wykorzystywano go głównie w rozgrywkach partyjnych na szczytach władzy PRL. Wydatnie pomógł we wsadzeniu Gomułki do więzienia, a przy wsparciu KGB przyczynił się do odsunięcia go od władzy w grudniu 1970 roku. Masakrę na Wybrzeżu zorganizowano w Jasieniewie, a wykonanie zlecono agentom uplasowanym w polskim SB i wojsku. Łubianka i Kreml postawiły wtedy na Gierka, który wydawał się bezpiecznym i sterowalnym wyborem. Jednakże towarzysz Edward odsunął wszystkich, którzy mogli wpływać na jego decyzje po myśli Sowietów. Sam, mimo deklaracji o współpracy z ZSRS, podobnie zresztą jak Gomułka, uderzał w Kreml i jego politykę. Jego działania zmierzały do maksymalnego uwolnienia Polski od wpływów Kremla.
Zorza był uplasowany blisko szczytów polskiej władzy. To on dostarczył dokumenty świadczące o powolnej ucieczce Polski Ludowej spod wpływów Moskwy, co spowodowało, że warszawskie rezydentury KGB i GRU zostały znacząco wzmocnione. Jednakże żaden z oficerów kadrowych obu rezydentur nie dotarł do informacji o polskiej bombie termojądrowej, która to informacja została umieszczona w raporcie Zorzy. Polacy profesjonalnie zadbali o utrzymanie wszystkiego w tajemnicy, ściśle odseparowując wszystkich agentów uplasowanych w polskim wojsku i innych służbach. Zgodnie z przewidywaniami radzieckich naukowców z Instytutu Łomonosowa i Dubnej Polacy, po serii eksperymentów nad mikrosyntezą, opracowali ładunek bojowy, i to w dwóch wariantach. Testy miały się odbyć początkiem lipca gdzieś w południowo-wschodniej Polsce, ale pewnych wiadomości na ten temat agent nie był w stanie ustalić.
Andropow przeczytał w meldunku cytat wypowiedzi generała Kalewicza, który sugerował zniszczenie w razie konieczności moskiewskiego Kremla. Wiedział, że tę wiadomość musi przekazać szefowi GRU na zasadzie porozumienia o wymianie kluczowych informacji. Zresztą zdobycie tej wiadomości przez KGB mocno uderzało w wywiad wojskowy oraz samego Iwaszutina. Andropow wiedział, że nie może go lekceważyć, gdyż stary lis mógł mieć ukrytego asa w rękawie. Przewodniczący KGB pamiętał policzek, jaki wymierzył mu szef GRU trzeciego czerwca 1973, kiedy to podczas pokazu w Paryżu rozbił się sowiecki TU-144. W trakcie rozmowy telefonicznej Andropow poprosił o nagranie wideo momentu katastrofy, którego potrzebował na spotkanie politbiura. Iwaszutin z uśmiechem na ustach stwierdził, że jest w stanie przekazać do KGB wszystkie filmy nakręcone przez oficerów jego służby o godzinie dziesiątej rano, co doprowadziło Andropowa do ataku wściekłości, gdyż spotkanie było zaplanowane na dziewiątą.
Skończył czytać i zamknął teczkę. Poprawił okulary na nosie. Jego niebieskie oczy jeszcze chwilę trwały w bezruchu. Miał rekinie spojrzenie. Sięgnął po słuchawkę.
– Jekaterina – zaczął.
– Słucham was, towarzyszu przewodniczący – odezwała się sekretarka.
– Połączcie mnie z towarzyszem generałem Iwaszutinem z GRU – rozkazał.
– Tak jest, towarzyszu przewodniczący. Już łączę – powiedziała sekretarka.
Minęło kilka minut, nim interkom w gabinecie ponownie się odezwał. Andropow sięgnął po słuchawkę.
– Towarzyszu przewodniczący – zameldowała sekretarka – generał Iwaszutin na linii.
– Dziękuję ci, Jekaterino – powiedział Andropow i czekał, kiedy kobieta odłoży słuchawkę, co było sygnalizowane na konsolecie mrugającą zieloną kontrolką. Zapaliła się i błyskała z zadaną częstotliwością. – Witam was, towarzyszu generale – zaczął Andropow. – Włączcie szyfrowanie na pozycję… powiedzmy, ósmą – mówiąc to, przekręcił pokrętłem w położenie osiem – mam dla was, towarzyszu, bardzo ważną informację…
– Witajcie, towarzyszu przewodniczący, co słychać w bratniej służbie? – zapytał Iwaszutin w wyraźnie dobrym nastroju. Andropow pomyślał, że zaraz zdejmie ten durny, pyszałkowaty uśmiech z jego chłopsko-robotniczej twarzy.
– Słuchajcie, towarzyszu – zagaił enigmatycznie – mam dla was informację dotyczącą bezpieczeństwa państwa.
– Kto na nas nastaje, towarzyszu generale? – zapytał Iwaszutin.
– Polacy – odparł Andropow i usłyszał w słuchawce westchnienie rozmówcy. Był zdziwiony, że szef GRU pozwolił sobie na takie okazanie emocji.
– W jaki sposób polscy towarzysze są nam w stanie zagrozić?
– Słyszeliście o doświadczeniach Kalewicza?
– Słyszeliśmy. I doszedł do przełomu?
– Polacy mają gotowe dwie bomby różnego typu… a Kalewicz ma ochotę zmieść Kreml z powierzchni ziemi… – powiedział spokojnym, wręcz diabolicznym głosem Andropow.
– Najpierw muszą przeprowadzić ten swój test w Bieszczadach, o którym nie chcą, żebyśmy wiedzieli – odrzekł równie spokojnie Iwaszutin.
Andropowa sparaliżowała ta odpowiedź; a więc Iwaszutin wiedział i go nie poinformował. Szybko się opanował i spokojnym głosem powiedział do słuchawki:
– Dlaczego zatem mnie nie informujecie, towarzyszu generale?
– Miałem do was dzwonić, kiedy wasza sekretarka połączyła mnie z wami, towarzyszu przewodniczący…
– Skąd macie informacje o miejscu testu? – zapytał Andropow.
– A wy skąd macie wypowiedź Kalewicza? – odpowiedział pytaniem na pytanie Iwaszutin.
– Towarzyszu generale, te informacje są tajne. – Andropow starał się mówić spokojnie, ale coraz trudniej było mu powstrzymywać emocje.
– Wy pracujecie, my pracujemy… wszyscy służymy Związkowi Sowieckiemu…
– Macie rację, towarzyszu generale – przerwał mu szef KGB. – Teraz musimy coś zrobić z wynikami tej pracy… proponuję posprzątać…
– Rozumiem, że na mokro…
– Dobrze rozumiecie, towarzyszu generale – potwierdził Andropow.
– Zatem musimy się spotkać, towarzyszu przewodniczący.
– W takim razie do zobaczenia jutro u mnie o dziesiątej.
– Do zobaczenia – odrzekł Iwaszutin i się rozłączył.3
Instytut Łomonosowa,
Moskwa, ZSRS,
4 czerwca 1978 roku
Aula instytutu była wypełniona zaproszonymi gośćmi. Na środku stał sporych rozmiarów fotel, na którym miał usiąść ubrany w togę Kalewicz. Rektora nie było na sali. Zapewne w tym momencie ubierano go w czerwoną togę z kołnierzem z gronostajów. Największym problemem było założenie łańcuchów z godłem instytutu. Z reguły pomagały w tym dwie sekretarki, które dbały o możliwie jak najstaranniejsze ułożenie insygniów. Pielenin również przygotowywał się w pomieszczeniu obok, zakładając czarną togę i biret. Kalewicz nie znosił tego typu spędów, irytowały go ze względu na ogólny fałsz i wymuszoną uprzejmość. Jako człowiek czynu nie przywiązywał wagi do konwenansów. Wiedział, że to wszystko przedstawienie maskujące niekompetencję części obecnych. Kalewicz wyszedł z pomieszczenia ubrany w togę, z czarnym biretem na głowie, jak przystało na naukowca promowanego na najwyższą godność akademicką. Zauważył rektora, który zbliżał się do niego w towarzystwie Pielenina.
– Witajcie, towarzyszu profesorze – odezwał się Kosogorow do Kalewicza. – Czujecie tremę przed ceremonią?
– Witajcie, towarzyszu rektorze – odpowiedział Kalewicz głosem pewnego siebie człowieka. Komentarz rektora był bez sensu. Zapominał, że Kalewicz jest przede wszystkim żołnierzem, którego wyszkolono do radzenia sobie w różnych sytuacjach. Dla pseudonaukowca Kosogorowa, który zajmował się głównie piciem wódki z aparatczykami z KC i niszczeniem karier obiecującym naukowcom na polecenie partii, Kalewicz był kolejnym profesorem, z którym trzeba ubić interes. Generał zastanawiał się nawet, kiedy Kosogorow zwróci się z sugestią rewanżu w postaci doktoratu honoris causa jakiejś polskiej uczelni.
Przywitał się z Pieleninem, a obsługa ceremonii zaczęła ich ustawiać w orszaku. Zagrano hymn akademicki i weszli do auli.
Kalewicz był wyjątkowo znudzony, a cała obecna sytuacja przywołała mu wspomnienia z czasów, kiedy był rektorem WAT-u. Pamiętał, jak pewnego dnia został poinformowany przez sekretarkę o niespodziewanej kontroli z MON-u. Kilku ministerialnych klakierów wpadło na uczelnię w towarzystwie oficerów żandarmerii wojskowej, by przeprowadzić kontrolę wykładowców i studentów pod różnymi absurdalnymi pretekstami. Generał opuścił wtedy gabinet rektora w stanie ogromnego wzburzenia i wraz z prorektorem do spraw nauki, pułkownikiem Kotwiczem, ruszył na spotkanie z kontrolującymi oficerami. Dowodził nimi oficer polityczny Wrzeszczak, wówczas w randze majora – wzorcowy przykład typowego idioty. Prośby generała, żeby opuścił uczelnię, spełzły na niczym. Punktem zapalnym, który doprowadził Kalewicza do furii, była próba przeszukania pomieszczeń mieszkalnych studentów odbywających w tym czasie egzaminy. Kalewicz wściekł się, zadzwonił do ministra Jaruzelskiego i poprosił osobiście o odwołanie tych idiotów uniemożliwiających przeprowadzenie egzaminów. Jaruzelski natychmiast wysłał oficera dyżurnego z rozkazem odwołania kontrolerów.
Z zamyślenia wyrwało go trącenie w ramię. To był Pielenin, który wzrokiem sugerował mu zajęcie miejsca. Kalewicz, trochę zdezorientowany, ruszył w stronę fotela i usiadł naprzeciw widowni. Otrzymał od rektora dyplom i szarfę. Nastąpiło wręczanie kwiatów oraz gratulacje. Fotografowie uwieczniali te momenty na zdjęciach. Jednym z gratulujących był profesor Walerij Legasow, jeden z czołowych sowieckich atomistów.
Wreszcie wszyscy udali się na uroczysty bankiet, na którym serwowano najlepsze rosyjskie potrawy. Na stole można było znaleźć bliny, kawior, żytni chleb, kiszone ogórki, zupę szczi i barszcz. Wszędzie stały butelki wódki Stolicznaja. Kalewicz najbardziej lubił bliny, więc nałożył sobie kilka sztuk na talerz. Kiedy przegryzł pierwszego, przypomniało mu się, że od rana nic nie jadł. Bliny miały wyraźny smak, a jednocześnie ciasto było bardzo delikatne. Towarzystwo zaczęło się rozchodzić we wszystkie strony z kieliszkami pełnymi wódki. Kalewicz, nadal zajęty jedzeniem, został przy stole sam z Pieleninem. Po chwili dosiadł się Legasow z kieliszkiem w dłoni, co wyraźnie nie spodobało się Pieleninowi.
– Takie święto dziś macie, towarzyszu profesorze, i nie pijecie? – zapytał Legasow.
Kalewicz odłożył sztućce, czując, że jego głód został stłumiony, i podniósł kieliszek w stronę Legasowa, a po chwili w stronę Pielenina.
– Wasze zdrowie, towarzysze – powiedział, co Legasow skwitował cięciem ręką w powietrzu.
– Nie, towarzyszu doktorze honoris causa – podkreślił i dodał: – Wasze zdrowie, towarzyszu.
– Dziękuję wam – odrzekł na to Kalewicz i wypił połowę kieliszka.
– Nie ma tak, towarzyszu – powiedział Pielenin – pierwszy musicie wypić do końca.
Na to generał wychylił kieliszek szybkim haustem, tak że naczynie w ułamku sekundy stało się puste. Legasow zareagował gromkim śmiechem.
– No, teraz pijecie jak prawdziwy Słowianin – stwierdził, rechocząc.
W pewnym momencie spojrzał na Pielenina, któremu ewidentnie nie pasowało jego towarzystwo.
– Gratuluję wam jeszcze raz, towarzyszu profesorze – zaczął Legasow, wstając, a dwaj pozostali zrobili to samo. Wziął prawą rękę Kalewicza w obie dłonie i mówił, jednocześnie wykonując jednym palcem ruchy po wnętrzu jego nadgarstka. – Życzę wam dalszych sukcesów, rozwoju naukowego, kolejnych prestiżowych nagród, i zdrowia wam życzę, żebyście mieli na to wszystko siłę, żeby wam życie pozwoliło. – To ostatnie wypowiedział, kreśląc na ręce Kalewicza znaki przypominające literę K oraz cyfry siedem i sześć. Generał poczuł złowrogą atmosferę. – Do zobaczenia, towarzyszu profesorze, zostawiam was, towarzysze.
Z Pieleninem nie uścisnęli sobie dłoni, wymienili tylko skinienia głowy. Kalewicz odprowadził wzrokiem Legasowa, a w głowie miał ciągle K76. Usiedli z Pieleninem z powrotem przy stole. Ten nalał jeszcze raz wódki do kieliszków.
– Wypijmy, towarzyszu profesorze, generale, ministrze – zaczął, ciągnąc pijacko-koleżeński ton. Kalewicz nie znosił alkoholu; od czasu do czasu zdarzało mu się napić wina. Polska armia miała narzucony styl sowiecki, czyli picie na umór. Niektórym oficerom i żołnierzom zdarzało się nie używać alkoholu, ale było to źle widziane wśród pozostałej kadry. – Wypijmy, towarzyszu – powiedział jeszcze raz Pielenin. Kalewicz podniósł kieliszek i stuknął w szkło Pielenina, wypełnione po brzegi wódką. Ten podniósł je i wychylił do końca. Kalewicz lekko umoczył usta.
– Co wy, towarzyszu profesorze? Pijecie, jakbyście nie chcieli…
– Nie przepadam za alkoholem – odparł Kalewicz.
– Jak to, towarzyszu, nie przepadacie za alkoholem? Wy? Generał ludowego wojska?
– No widzicie, towarzyszu profesorze, nie przepadam – odparł spokojnie Kalewicz.
– To co lubicie?
– Naukę – odparł beznamiętnie generał, a Pielenin przybrał minę wiejskiego idioty. – A wy nie?
– Oczywiście, towarzyszu – Rosjanin się ożywił – ale funkcja oddzieliła mnie od laboratorium i muszę polegać na asystentach. A wy czym się teraz zajmujecie?
– Teraz to już tylko administracją – powiedział Kalewicz. – Wiecie, jestem ministrem, a to wiąże się z ciągłym załatwianiem spraw…
– To na badania nie macie czasu?
– Nie mam… tak samo jak wy – uciął Kalewicz. – Ministerialna praca bardzo absorbuje…
– To zmęczeni jesteście…
– Czasem nawet bardzo…
– To powinniście odpocząć, towarzyszu. Teraz wakacje, to lipiec i sierpień możecie mieć wolny. Zaplanowaliście coś na lipiec?
Ton Pielenina wskazywał, że dąży do czegoś. Wskazanie lipca nie zrobiło na Kalewiczu najmniejszego wrażenia.
– Pewnie żona coś wymyśli, żebym mógł naładować baterie…
– Ha, ha, ha – zaśmiał się Pielenin. – Wy, generał, profesor i minister, a rządzi wami kobieta?
– No widzicie, towarzyszu dziekanie, tak się złożyło – odparł Kalewicz. – A wy w domu też rządzicie tak jak na wydziale?
– Zostawmy kobiety w spokoju – uciął Pielenin. – A czym zajmuje się teraz ten wasz Instytut Plazmy?
– Nie jest mój…
– Ale wy jako minister możecie mówić, że wasz – odbił piłkę Rosjanin. – Odkryją coś, co dorówna waszemu eksperymentowi mikrosyntezy?
– Na pewno – odrzekł Kalewicz – pracuje tam kilku wybitnych naukowców. A u was nad czym pracujecie?
– No, mikrosyntezę mamy opanowaną, ale to wiecie, poza tym staramy się odkryć, jak wykorzystać reakcję syntezy do produkcji energii…
– I jak wam idzie? – Kalewicz wyraźnie się zaciekawił.
– Jak mówiłem, mam podobnie jak wy – uderzył w te same tony Pielenin. – Funkcja dziekana zabiera mi cały czas. Do tego wieczne problemy z pracownikami i studentami… narady partyjne… no, wiecie, jak jest… A towarzysze na Kremlu są bardzo zainteresowani produkcją energii na taką skalę… – Tu zrobił pauzę. – A wy nie chcecie?
– Czego? – odpowiedział pytaniem na pytanie Kalewicz.
– Zbudować reaktora termojądrowego…
– Nie mamy zwykłego nawet…
– Nie kokietujcie, towarzyszu profesorze. Przecież macie kupić od nas jeden RBMK. – Pielenin wyraźnie coś wiedział. – Sam pisałem opinię, że dobrze go wykorzystacie…
– W takim razie, jeśli to prawda, to dziękuję wam, towarzyszu profesorze, za przychylność…
– Za co mi dziękujecie? Lepiej dopilnujcie, towarzyszu, żeby za pomocą tego reaktora nie zbudowano bomby, która mogłaby zmieść Kreml z powierzchni ziemi…
– Mieliście chyba Kapitol na myśli, towarzyszu.
– Nie, towarzyszu, Kreml… – powtórzył Pielenin. – Podobno macie w Polsce takich, którzy chętnie zniszczyliby nasz Kreml i towarzysza Breżniewa…
– Nie sądzę, żebym znał takich ludzi…
– Oj, znacie, towarzyszu, znacie… – ciągnął Rosjanin, patrząc na mijających ich ludzi. – Podobno trwają prace nad rozwijaniem waszego wynalazku, towarzyszu. – Tu uciął i spojrzał na Kalewicza, który siedział z pokerową miną, po czym chwycił do ręki dwa kieliszki. Jeden postawił denkiem do góry na białym obrusie, a drugi na nim w taki sposób, że ich podstawy się stykały. Przez ułamek sekundy w oczach Polaka dało się zauważyć błysk przerażenia, co Pielenin natychmiast wychwycił. W tym momencie na ramieniu generała spoczęła czyjaś dłoń, tak że Kalewicz lekko się wystraszył.
– Nie bójcie się, towarzyszu profesorze. – Kalewicz poznał głos Kosogorowa. – To tylko ja.
Pielenin chwycił butelkę wódki w ten sposób, że konstrukcja z kieliszków się rozleciała.
– Pielenin, nie pijcie tyle, bo już macie problem z koordynacją ruchową – zauważył Kosogorow. – W poniedziałek wasi pracownicy znowu będą się skarżyć, że chodzicie najebani do pracy – dodał, po czym zwrócił się do Kalewicza: – I jak się czujecie, towarzyszu profesorze?
Generał natychmiast się uspokoił.
– Dziękuję wam, towarzyszu rektorze, za tak uroczyste podjęcie mnie na waszej uczelni – podziękował po raz kolejny. – A teraz wybaczcie, towarzysze, ale muszę się odświeżyć. – Mówiąc to, wstał od stołu i ruszył w stronę toalet.
Sanitariaty były w korytarzu, niedaleko wejścia do sali bankietowej. Kalewicz wszedł do kabiny, żeby przez chwilę znaleźć się poza zasięgiem kamer ukrytych za lustrami. Wiedział, że w kabinie na pewno są mikrofony, ale czy były kamery, tego mógł tylko się domyślać. KGB montowało podsłuchy wszędzie. Generał usiadł na zamkniętej muszli i starał się opanować, oddychając głęboko. Spojrzał na napis cyrylicą, który miał na wysokości wzroku. W tej chwili doznał przebłysku myśli. Czyżby Legasow nie napisał na jego ręce palcem K76, tylko КГБ, co po polsku oznaczało KGB? Czy profesor chciał go przestrzec przed Pieleninem, który najprawdopodobniej był agentem Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego Związku Sowieckiego? Zachowanie Pielenina potwierdzało takie przypuszczenie. Rosjanin dużo wiedział, choćby o wyglądzie jednego z ładunków oraz lipcowym terminie testu. Cała ta rozmowa nabrała teraz dla Kalewicza zupełnie innego charakteru. Sowiecki wywiad przeniknął do zamkniętego kręgu ludzi odpowiedzialnych za budowę polskiej bomby termojądrowej. Generał miał świadomość, że nie może spędzić zbyt wiele czasu w toalecie. W Sojuzie wszystko było monitorowane i każde, nawet najmniejsze odstępstwo od jakiejkolwiek normy stawało się powodem reakcji służb wszelkiej maści. Wyszedł z kabiny i podszedł do umywalek. W tej chwili otworzyły się drzwi i stanął w nich Legasow. Spojrzał na Kalewicza i wszedł do środka.
– Za dużo wódki, profesorze? – spytał, zbliżając się do generała.
– Trochę za mocna – odpowiedział Kalewicz.
– Musicie zagryzać mięsem i chlebem – poradził Legasow. – My, Rosjanie, tak robimy i dla nas wódka niestraszna…
– Będę musiał trochę odpocząć – stwierdził Kalewicz, przemywając twarz wodą. – Myślicie, towarzyszu profesorze, że rektor i dziekan nie będą mieli mi za złe?
– Myślę, że zostaniecie w pełni zrozumiani, towarzyszu profesorze – odpowiedział Legasow. – Umyjcie ręce dokładnie, borek potasowo-germanowy to bardzo niebezpieczna substancja.
Kalewicz wytarł ręce i twarz w papier toaletowy, gdyż nigdzie nie było ręczników. Uwagę Legasowa puścił mimo uszu, choć zwrócił na nią uwagę. Sowiecki naukowiec mówił enigmatycznie drugi raz dzisiejszego dnia. Na pożegnanie skinął Legasowowi głową i opuszczając toaletę, usłyszał jego słowa, wypowiedziane przyciszonym głosem przy akompaniamencie wypływającej z kranu wody:
– Uważajcie na siebie, profesorze…
Szedł korytarzem w stronę sali bankietowej, myśląc o słowach Legasowa. „Borek potasowo-germanowy – powtarzał w myślach. Potas – K, german – Ge i bor – B”. Teraz miał pewność. Radziecki uczony ostrzegał go przed KGB. Wtedy usłyszał prowadzoną półgłosem rozmowę dwóch kobiet za uchylonymi drzwiami pakamery. Zatrzymał się i zerknął do środka. Jedna z sekretarek Kosogorowa nakładała jedzenie z talerzy do foliowych toreb i podawała drugiej, stojącej przy otwartym oknie. Tamta podawała je komuś będącemu na zewnątrz. Cała operacja trwała maksymalnie pięć minut, a została zwieńczona wykradzeniem trzech butelek gruzińskiego wina oraz dwóch butelek wódki. Jedna kobieta spostrzegła generała i się przeraziła. W tym momencie Kalewicz zatrzasnął drzwi i ruszył korytarzem. Wystraszone sekretarki wybiegły z pakamery, próbując się zorientować, kim był człowiek, który je nakrył.
Generał wrócił do stolika, przy którym nadal siedzieli Kosogorow z Pieleninem. Kosogorow podniósł wzrok na Kalewicza.
– Coś z wami niedobrze, towarzyszu profesorze? – zapytał.
– Przepraszam was, towarzysze, ale będę musiał się pożegnać – zaczął Kalewicz. – Żołądek mi dokucza, będę zmuszony wrócić do hotelu…
Pielenin skrzywił się w pierwszej chwili, po czym przybrał minę przejętego kolegi.
– Może coś wam zaszkodziło? – zapytał, udając troskę.
– Możliwe – odpowiedział Kalewicz. – Chciałbym się z wami pożegnać, towarzysze. – Mówiąc to, podszedł do Kosogorowa i wyciągnął rękę na pożegnanie. Rektor wstał i uścisnął mu dłoń. Po chwili to samo zrobił Pielenin.
Generał skłonił się jeszcze raz Kosogorowowi i w towarzystwie Pielenina opuścili salę bankietową. Kiedy szli korytarzem, minęli Legasowa. Polak się zatrzymał i uścisnęli sobie dłonie na pożegnanie, wymieniając standardowe formułki. Na zewnątrz czekało dwóch asystentów Kalewicza, z których jeden w rzeczywistości stanowił jego osobistą ochronę. Podjechała biała wołga na numerach dyplomatycznych. Samochód stanowił własność ambasady, a jego kierowca był oficerem BOR-u, oddelegowanym do dyspozycji generała na czas moskiewskiej wizyty. Generał z asystentem zajęli miejsca na tylnej kanapie, a drugi mężczyzna usiadł z przodu.
– Wszystko w porządku, panie profesorze? – zapytał asystent, widząc minę szefa.
– Tak, jedźmy do ambasady – odpowiedział Kalewicz z wyczuwalnym opóźnieniem.
– A apartament w hotelu Ukraina? – zapytał asystent.
– Zostaniemy w ambasadzie do rana, a jutro lecimy do Warszawy – odparł pewnym, żołnierskim tonem generał.Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazały się również:
ASY ŚWIATOWYCH WYWIADÓW W POGONI ZA SKARBEM NAZISTÓW
As polskiego wywiadu, pułkownik Władysław Orłowski, zostaje przywrócony do służby i otrzymuje niebagatelne zadanie: ma przyjrzeć się sprawie wraku MS Gustloff, wokół którego skupiają się zakrojone na coraz szerszą skalę działania obcych służb specjalnych.
Jaka zagadka kryje się za największą w dziejach ludzkości tragedią morską? Czy poza uciekinierami z terenów, na które wkraczała armia sowiecka, statek przewoził coś jeszcze?
Mijają lata, a służby specjalne z całego świata wciąż natykają się na tropy, które prowadzą do Gustloffa. Polscy oficerowie z Orłowskim na czele przemierzają Europę w celu odkrycia tajemnicy. Czy uda im się dotrzeć do prawdy, nim zrobią to Rosjanie?