- W empik go
Klęska - ebook
Klęska - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 723 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozłożono się obozem w odległości dwóch kilometrów od Miluzy w kierunku Renu, pośrodku żyznej równiny, U schyłku owego sierpniowego dnia, pod niebem mętnym, po którym snuły się ciężkie chmury, ciągnęły się sznurem namioty, połyskiwała broń ustawiona w kozły w regularnych odstępach wzdłuż linii frontu; strzegły ich uzbrojone straże, nieruchome, wpatrzone w daleki horyzont zasnuty sinawymi mgłami wznoszącymi się z szerokiej rzeki.
Oddział przybył z Belfortu około godziny piątej. O ósmej dopiero żołnierze otrzymali prowiant. Lecz wozy z drzewem opałowym musiały gdzieś zabłądzić, tak iż nie można go było wydać oddziałom. Niepodobna więc było rozniecić ognia i uwarzyć zupy. Wypadło zadowolić się sucharami, przeplatając kęsy potężnymi łykami wódki, co do reszty podcięło ludziom znużone pochodem nogi. Mimo to, w głębi, za kozłami broni w pobliżu kantyny, dwaj żołnierze usiłowali rozpalić stos świeżo narąbanych szablami gałęzi, które uporczywie odmawiały posłuszeństwa. Gęsty dym czarnymi kłębami wsączał się powoli w bezbrzeżną melancholię wieczoru.
Było tam zaledwie dwanaście tysięcy żołnierza – wszystko, co z siódmego korpusu armii miał do rozporządzenia generał Feliks Douay. Pierwsza dywizja, wezwana w przeddzień, wyruszyła do Froeschwiller; trzecia znajdowała się jeszcze w Lyonie; generał zdecydował się tedy opuścić Belfort i posunąć się naprzód z samą tylko drugą dywizją, z artylerią odwodową oraz z niepełną dywizją konnicy. W Lorrach zauważono ogniska, a podprefekt Schlettstadtu donosił depeszą, że Prusacy gotują się do przekroczenia Renu pod Markolsheim. Czając się nazbyt odosobniony na skraju prawego skrzydła innych korpusów, przy tym pozbawiony łączności z nimi, Douay tym spieszniej wymaszerował w kierunku granicy, że poprzedniego dnia dotarła do nich wieść o niespodziewanej porażce pod Wissemburgiem. Lada godzina mógł sam się natknąć na nieprzyjaciela albo zostać wezwany do wspomożenia pierwszego korpusu. Owego dnia, brzemiennego niepokojem i burzą, tej soboty 6 sierpnia, musiały się gdzieś w okolicy Froeschwiller toczyć walki: mówiło o tym ponure niebo, gwałtowne wstrząsy, nagłe podmuchy wiatru naładowane trwogą. Od dwóch dni żołnierze dywizji sądzili, że idą na bój, oczekiwali zetknięcia się z Prusakami – u kresu tego forsownego marszu z Belfortu do Miluzy.
Dzień miał się ku schyłkowi; z oddalonego kąta obozu rozległ się capstrzyk – warkot bębnów, sygnały trąbek, słabe jeszcze, ginące w przestrzeni. Jan Macquart, który był zajęty umocowaniem namiotu wbijając głębiej kołki, wyprostował się. Na pierwszą wieść o wojnie opuścił Rognes – z sercem krwawiącym po niedawno przeżytej tragedii, w której stracił żonę, Franciszkę, oraz grunt wniesiony mu przez nią w posagu; zaciągnął się powtórnie do szeregów mając trzydzieści dziewięć lat. Przywrócono mu, naszywki kaprala i wcielono do sto szóstego pułku liniowego, którego kadry uzupełniano; niekiedy sam się dziwił, że oto ma na sobie mundur, który po bitwie pod Solferino tak skwapliwie zrzucił, zadowolony, że skończy z pobrzękiwaniem szablą i zabijaniem ludzi. Ale cóż robić, kiedy się nie ma już warsztatu pracy, gdy się straciło żonę i wszelkie dobra, a serce w piersi szarpie się z bólu i wściekłości? Najlepiej tłuc nieprzyjaciół, jeśli się nam naprzykrzają. I przypomniał sobie swoje desperackie postanowienie: ha, do licha! Skoro już nie może jej uprawiać, będzie bronił starej ziemi francuskiej!
Powstawszy Jan rozejrzał się po obozie, w którym na odgłos capstrzyku zapanowało poruszenie. Jedni, poderwawszy się, biegli, inni, już drzemiący, przeciągali się z wyrazem gniewnego znużenia. On cierpliwie oczekiwał apelu, pełen pogody i rozsądnej równowagi, dzięki której był wybornym żołnierzem. Koledzy powiadali, że gdyby posiadał wykształcenie, mógłby zajść wysoko. Umiejąc zaledwie czytać i pisać nie marzył nawet o stopniu sierżanta. Gdy się kto urodził chłopem, chłopem pozostaje.
Ale zaciekawił go widok ognia z zielonych jeszcze gałązek, dymiącego wciąż szkaradnie, dokoła którego mozolili się dwaj ludzie z jego sekcji: Loubet i Lapoulle.
– Dajcież temu spokój! Podusicie nas! – zawołał ku nim. Szczupły i ruchliwy, o wyglądzie figlarza, Loubet odrzekł ze śmiechem:
– Zaraz się zajmie, panie kapralu, ręczę… Nuże, dmuchaj, ty tam!
I popychał Lapoulle'a, olbrzyma, który, natężając wszystkie siły, z wzdętych jak banie policzków wyrzucał istny huragan; twarz miał nabiegłą krwią, oczy poczerwieniałe i załzawione.
Dwaj inni żołnierze z tej samej sekcji, Chouteau i Pache – pierwszy wyciągnięty brzuchem do góry, w pozie nieroba-wygodnisia, drugi – siedzący w kucki i pochłonięty starannym zaszywaniem dziury w spodniach – wybuchnęli śmiechem, rozbawieni okropną miną tego bydlaka Lapoulle'a.
– Odwróć się i podmuchaj drugą stroną, to pójdzie lepiej! – zawołał Chouteau.
Jan nie przeszkadzał tym żartom. Może nie tak prędko nadarzy się nowa sposobność do śmiechu; on sam zresztą, przy swym poważnym wyglądzie, z twarzą pełną i regularną, nie był bynajmniej skłonny do melancholii i – przymykał oczy, kiedy jego podkomendni się weselili. Ale zajęła go inna grupa: jeszcze jeden żołnierz z jego sekcji, Maurycy Levasseur, od godziny bez mała rozmawiający z jakimś cywilem – rudym panem lat około trzydziestu sześciu, o twarzy dobrodusznej, rozjaśnionej parą niebieskich, wyłupiastych oczu, oczu krótkowidza, którym zawdzięczał zwolnienie z wojska. Przyłączył się do nich wachmistrz artylerii z miną zadzierzystą i zuchwałą, z ciemnymi wąsami i bródką; wszyscy trzej rozmawiali swobodnie jak u siebie w domu.
Z życzliwości, aby oszczędzić mu połajanek ze strony przełożonych, Jan zwrócił się do nich:
– Lepiej będzie, jeżeli pan już sobie pójdzie. Trąbią na apel i gdyby pana zobaczył porucznik…
Maurycy nie dał mu dokończyć:
– Zostań, Weiss, zostań! – rzekł. Po czym zwracając się do kaprala dorzucił sucho: – Ten pan jest moim szwagrem. Ma pozwolenie od pułkownika, którego zna osobiście.
Do czego się wtrąca ten cham o rękach jeszcze cuchnących gnojem? On, Levasseur, wciągnięty zeszłej jesieni na listę adwokacką, wstąpił do wojska jako ochotnik i za protekcją pułkownika został wcielony do sto szóstego pułku, bez uprzedniego pobytu w kadrze; zgadzał się nosić tornister, ale od samego początku poczuł odrazę, jakiś głuchy bunt w stosunku do tego nieuka, tego prostaka, który miał prawo rozkazywać mu.
– Dobrze – odparł Jan swym spokojnym tonem. – Niech was przyłapią, nic mnie to nie obchodzi.
Po czym odwrócił się. Wiedział, że Maurycy nie kłamie, gdyż w tej właśnie chwili przechodził pułkownik, pan de Vineuil – wyniosła, arystokratyczna postać, żółte oblicze przecięte gęstym, białym wąsem. Pułkownik pozdrowił Weissa i żołnierza przyjaznym uśmiechem. Szedł spiesznie ku folwarkowi widniejącemu po prawej stronie pośród śliw, w odległości dwustu lub trzystu kroków; sztab zajął na noc ten budynek. Nie wiedziano, czy znajduje się tam dowódca siódmego korpusu, pogrążony w ciężkiej żałobie po śmierci brata poległego pod Wissemburgiem. Ale na pewno był tam komendant pułku sto szóstego, generał brygady Bourgain-Desfeuilles, jak zazwyczaj mocno krzykliwy, na kusych nogach toczący opasłe cielsko, z czerwoną twarzą hulaki nie przejmującego się swym skąpym ładunkiem rozumu. Dokoła dworku panował wzrastający ruch; co… chwila przybywały i odchodziły sztafety, gorączkowo oczekiwano meldunków zawsze zbyt powolnych, dotyczących tej wielkiej bitwy, której bliskość i fatalny przebieg wyczuwał każdy już od rana. Gdzie się toczy i jakie są dotychczasowe jej wyniki? W miarę jak noc zapadała, zdawało się, że na sad, na stogi rozsiane śród zabudowań pada trwoga, że je zalewa jezioro cieni. Mówiono, że schwytano właśnie pruskiego szpiega włóczącego się koło obozu i przyprowadzono na folwark, gdzie miał go przesłuchać generał. Może pułkownik de Vineuil otrzymał jaką wiadomość, i dlatego tak śpieszy?
Tymczasem Maurycy podjął na nowo rozmowę ze swym szwagrem Weissem i kuzynem Honoriuszem Fouchard, wachmistrzem. Capstrzyk zbliżając się z daleka, coraz głośniejszy, przesunął się obok, mącąc trąbieniem i bębnieniem melancholijny spokój zmierzchu; lecz oni zdawali się nawet go nie słyszeć. Młodzieniec, wnuk bohatera Wielkiej Armii, urodził się w Ghene-Populeux. Ojciec, usunąwszy się z drogi chwały, pełnił mizerny urząd poborcy podatkowego. Matka, chłopka, umarła wydając na świat parę bliźniąt – jego i siostrę Henriettę. Ona to wychowała Maurycego. A znalazł się tu, w wojsku, jako ochotnik wskutek niemałych grzechów, następstw słabego i pobudliwego charakteru. Trwonił pieniądze na grę, na kobiety, na niedorzeczne szaleństwa w zachłannym Paryżu, dokąd przybył na studia prawnicze, utrzymywany przez rodzinę, która wypruwała z siebie żyły, aby go wykierować na pana. Ojciec umarł ze zmartwienia, siostra, doprowadzona do ruiny, na szczęście znalazła męża, owego poczciwego Weissa, Alzatczyka z Miluzy, długoletniego buchaltera rafinerii w Chene-Populeux, obecnie zaś zatrudnionego u pana Delaherche, jednego ze znaczniejszych fabrykantów sukna w Sedanie. I zdawało się Maurycemu, że się gruntownie poprawił; tak sądził w swej nadmiernej nerwowości skorej zarówno do nadziei, jak i do zniechęcenia. Ten człowiek szlachetny, pełen entuzjazmu, ale pozbawiony wytrwałości, ulegał wszelkim przelotnym impulsom. Był to niski blondyn o szerokim czole, drobnych rysach i ściągłej twarzy; oczy miał szare, wejrzenie łagodne, czasami trochę niesamowite.
Weiss pośpieszył do Miluzy w przeddzień rozpoczęcia działań wojennych, zapragnąwszy nagle załatwić pewną sprawę rodzinną; otrzymał zaś potrzebne zezwolenie od pułkownika de Vineuil dzięki okoliczności, iż ten był wujem młodej pani Delaherche, przystojnej wdówki poślubionej przed rokiem fabrykantowi, a którą Maurycy i Henrietta znali od dziecka, mieszkając podówczas w bliskim z nią sąsiedztwie. Zresztą, oprócz pułkownika również i dowódca kompanii Maurycego, kapitan Beaudoin, okazał się znajomym Gilberty, młodej pani Delaherche, jak powiadano – znajomym nader bliskim, z czasów gdy przebywała w Mézières jako pani Maginot, żona inspektora leśnego.
– Ucałuj serdecznie ode mnie Henriettę – powtarzał Weissowi młodzieniec, gorąco przywiązany do siostry. – Powiedz jej, że teraz będzie zadowolona, że chcę, aby nareszcie mogła się mną chlubić.
Oczy zaszły mu łzami na wspomnienie swych szaleństw. Szwagier, również wzruszony, przerwał ten dialog zwracając się do artylerzysty Honoriusza Fouchard.
– A jak tylko będę w Remilly, wstąpię do wujaszka Fouchard, aby mu powiedzieć, żem pana widział i że jest pan zdrów.
Wujaszek Fouchard, chłop posiadający kawał gruntu i zajmujący się dostawami mięsa, był bratem matki Henrietty i Maurycego. Mieszkał w Remilly na wzgórzu, sześć kilometrów od Sedanu.
– Dobra! – odrzekł spokojnie Honoriusz. – Staruszek o to nie dba… ale niech pan jednak wstąpi, jeśli ma pan ochotę.
W tym momencie wzmogło się ożywienie koło dworku; ujrzano wychodzącego owego łazika oskarżonego o szpiegostwo. Szedł swobodny w towarzystwie jednego tylko oficera. Zapewne okazał swe dokumenty, zmyślił jaką bajeczkę, gdyż jedynie wyrzucono go z obozu. Z oddalenia, wśród wzrastającego mroku znaczył się niewyraźnie – ogromny, kwadratowy, z ryżawą głową. Lecz nagle Maurycy wykrzyknął:
– Honoriuszu, spójrz no… Przysiągłbym, że to ten Prusak, wiesz, Goliat!
Na dźwięk tego imienia artylerzysta drgnął. Wytrzeszczył swe błyszczące oczy. Goliat Steinberg – ów parobek, człowiek, który go poróżnił z ojcem, odbił mu Sylwinę… przypomniała mu się cała ta wstrętna historia, te wszystkie brudy i bolesne przeżycia, skutkiem których wciąż jeszcze cierpiał! Chciał pobiec za nim, udusić go. Ale tamten już był poza linią namiotów, oddalał się, ginął w ciemnościach.
– Ależ skąd? Goliat? – mruknął. –- To niemożliwe! On jest tam, razem z innymi… Ha! Jeśli go kiedy spotkam…
I groźnym ruchem wskazał objęty mrokiem horyzont, cały ten sinawy wschód, który uważał za Prusy. Zapanowało milczenie; usłyszano znowu capstrzyk, ale bardzo odległy, ginący na drugim krańcu obozu: łagodne dźwięki zamierające wśród niewyraźnych już konturów.
–-Do licha! – zawołał Honoriusz. – Mogę dostać się do paki, jeżeli się nie stawię na apel… Dobranoc, żegnam wszystkich!
I uściskawszy oburącz po raz ostatni dłonie Weissa pomknął żywo ku wzgórzu, gdzie stała artyleria odwodowa; oddalił się nie wspomniawszy ani słówkiem o ojcu, nie przekazawszy nic dla Sylwiny, której imię paliło mu wargi.
– Upłynęło jeszcze kilka minut, po czym z lewa, od strony drugiej brygady, zabrzmiał głos trąbki zwołującej do apelu. Bliżej odpowiedziała druga. Potem trzecia odezwała się gdzieś daleko. Jakiś czas grały razem, aż Gaude, trębacz kompanii, zdecydował się zagrzmieć całą chmarą dźwięcznych tonów. Był to wysoki, smukły chłopak o chorowitym wyglądzie, bez włoska zarostu, stale milczący, który jednak wyrzucał swe sygnały z huraganową siłą.
Wtedy, sierżant Sapin, drobny człeczyna, oschły, o dużych oczach bez wyrazu, rozpoczął apel. Głosem piskliwym wywoływał nazwiska, a skupieni dokoła żołnierze odpowiadali całą gamą tonów, od wiolonczeli do fletu. Lecz nagle nastąpiła przerwa.
– Lapoulle! – powtórzył bardzo głośno sierżant.
Nadal nikt się nie odzywał. I dopiero Jan musiał popędzić w stronę kupy zielonych gałęzi, które fizylier Lapoulle, podniecany przez kolegów, usiłował koniecznie rozpalić. W tej chwili leżał na brzuchu, z czerwoną okopconą twarzą, i rozdmuchiwał tuż nad ziemią dym sączący się z czerniejącego drzewa.
– Hej tam, do stu piorunów, rzućcie to nareszcie! –. krzyknął Jan. – Odpowiedz na apel!
Ogłupiały Lapoulle podniósł się i zrozumiawszy, o co chodzi, wrzasnął: „Obecny!” tak dzikim głosem, że Loubet aż przysiadł od śmiechu. Pache, który właśnie skończył szycie, odpowiedział ledwo słyszalnie jakimś modlitewnym mamrotem. Chouteau odezwał się niedbale, nie racząc nawet wstać, po czym jeszcze swobodniej rozciągnął się na ziemi.
Tymczasem oficer dyżurny, porucznik Rochas, stał bez ruchu i czekał o kilka kroków opodal. Kiedy po skończonym apelu sierżant Sapin zameldował mu, że nie brak nikogo, warknął coś pod nosem i wskazując podbródkiem Weissa, wciąż jeszcze rozmawiającego z Maurycym, dodał:
– Jest nawet o jednego za dużo. Co też tu robi ten osobnik?
– Ma pozwolenie od pułkownika, panie poruczniku – uznał za wskazane wyjaśnić Jan, który dosłyszał pytanie.
Rochas ze złością wzruszył ramionami i nie rzekłszy słowa począł znów kroczyć wzdłuż linii namiotów czekając zagaszenia ognisk. Jan tymczasem, znużony całodziennym marszem, przysiadł o kilka kroków w pobliżu Maurycego, którego słowa docierały do jego uszu zrazu niby brzęczenie; nie słuchał ich pochłonięty własnymi myślami, niewyraźnymi, zaledwie kształtującymi się w głębi tępawego i powoli pracującego mózgu.
Maurycy był zwolennikiem wojny, uważał ją za rzecz nieuniknioną, potrzebną do samego istnienia narodów. Pogląd ten nasuwał mu się, odkąd się zapoznał z prądami ewolucjonizmu, z całą tą teorią, którą entuzjazmowała się ówczesna wykształcona młodzież. Czyliż życie nie jest nieustanną wojną? Czyż podstawową zasadą natury nie jest ustawiczna walka, zwycięstwo godniejszego, siła utrzymywana i odnawiana przez działanie, wiecznie młode życie odradzające się na mogile? I przypominał sobie ów wielki poryw, jaki nim owładnął, gdy dla odkupienia swych win postanowił zostać żołnierzem i bić się nad granicą. Być może, obecna Francja, z okresu plebiscytu, choć oddana całkowicie cesarzowi, nie chciała wojny. On sam jeszcze przed tygodniem uważał ją za zło i niedorzeczność. Dyskutowano nad ową kandydaturą niemieckiego księcia do tronu hiszpańskiego; w zamęcie, jaki stopniowo zapanował, nikt – zdało się – nie miał słuszności; tak iż w końcu nie wiadomo już było, skąd wyszło pierwsze wyzwanie; i, rzekłbyś, trwało już tylko samo fatum, nieuchronne prawo, co w godzinie przeznaczenia rzuca jeden naród przeciw drugiemu. Ale wielki dreszcz wstrząsnął Paryżem: Maurycy wspominał ów płomienny wieczór, bulwary z przewalającym się tłumem, gromady ludzi z pochodniami wołających: „Do Berlina! Do Berlina!” Przed ratuszem (zdawało mu się, że ją jeszcze słyszy) piękna kobieta, wyniosła, o monarszym profilu, stanąwszy na koźle dorożki i owinąwszy się sztandarem, śpiewała Marsyliankę. Czyżby więc to było fałszem, czy serce Paryża nie zabiło? A potem, jak zawsze u niego, po nerwowym uniesieniu nastąpiły godziny okropnych zwątpień i niesmaku: wspomnienia przybycia do koszar, oficera, który go przyjmował, sierżanta, który mu wydał umundurowanie; plugawa i cuchnąca izba, ordynarna poufałość nowych towarzyszy, mechaniczne ćwiczenia ścinające z nóg i przytępiające mózg. W ciągu jednak niespełna tygodnia przywykł pozbywając się odrazy. A gdy pułk wyruszył w kierunku Belfortu, powrócił mu dawny zapał.
Od samego początku Maurycy miał zupełną pewność zwycięstwa. Dla niego plan cesarza był jasny: rzucić czterysta tysięcy ludzi nad Ren, przebyć rzekę, zanim Prusacy przygotują się, szybkim manewrem odciąć Niemcy północne od południowych, po czym, w wyniku jakiegoś wspaniałego zwycięstwa, zmusić natychmiast Austrię i Włochy, by stanęły po stronie Francji. Toż rozeszła się nawet pogłoska, że ów siódmy korpus, do którego należał jego pułk, miał być załadowany na okręty w Breście i przewieziony do Danii, aby tara dokonać operacji dywersyjnej, która by zmusiła Prusy do unieruchomienia jednej ze swych armii. Prusy miały być zaskoczone, rażone ze wszystkich stron, zgniecione w kilka tygodni. Ot, zwykła przechadzka wojskowa ze Strasburga do Berlina. Ale odkąd stanęli w Belforcie, poczęły go dręczyć wątpliwości. Siódmy korpus, mający patrolować wyłom Szwarcwaldu, przybył na miejsce w opłakanym stanie; był mocno zdekompletowany, panował w nim nieopisany nieład, wszystkiego było brak. Oczekiwano nadejścia z Włoch trzeciej dywizji; druga brygada kawalerii musiała pozostać w Lyonie, gdyż obawiano się zamieszek wśród ludności; a trzy baterie zaginęły w drodze nie wiadomo gdzie. Do tego – niebywałe ogołocenie: składy w Belforcie, które miały wszystkiego dostarczyć, okazały się próżne: ani namiotów, ani kotłów, ani flanelowych owijaczy, ani aptek polowych, ani kuźni, ani pęt na konie. Ani jednego sanitariusza, ani jednego pracownika administracji. W ostatniej chwili zauważono brak trzydziestu tysięcy części zamiennych do karabinów i trzeba było wysłać do Paryża oficera, któremu z największym trudem udało się zdobyć zaledwie pięć tysięcy. Ponadto Maurycego dręczyła bezczynność. Dlaczego nie maszerowano naprzód już od dwóch tygodni? Czuł dobrze, iż każdy dzień zwłoki jest błędem nie do naprawienia, zmniejsza widoki zwycięstwa.
I wymarzonym planom przeciwstawiała się rzeczywistość, o czym miał… się z czasem dowiedzieć, a czego posiadał wówczas niejasną i niepokojącą świadomość. Siedem korpusów armii, rozstawionych, rozproszonych wzdłuż granicy od Metzu do Bitche i od Bitche do Belfortu; stan liczebny wszędzie niepełny: zamiast czterystu trzydziestu tysięcy żołnierza było najwyżej dwieście trzydzieści tysięcy; generałowie, zazdroszczący sobie wzajemnie, mający na uwadze jedynie zdobycie buławy marszałkowskiej, pozostawiający innych bez pomocy; kary – godny brak przezorności, mobilizacja i koncentracja sił przeprowadzone za jednym zamachem gwoli zyskaniu na czasie, co wywołało niemożliwy do opanowania chaos; wreszcie stopniowy bezwład poczynający się od góry, od cesarza – chorego, niezdolnego do powzięcia szybkiej decyzji; bezwład, który ogarniał całą armię, dezorganizował, niszczył i rzucał ją – bezbronną – na łup najcięższym klęskom. A jednak ponad głuchą gorączką oczekiwania, w instynktownym dreszczu przeczucia tego, co nastąpi, trwała pewność zwycięstwa.
Nagle, 3 sierpnia, wystrzeliła wieść o wygranej poprzedniego dnia bitwie pod Saarbrücken. O rozmiarach tego zwycięstwa nie wiedziano jeszcze. Ale gazety wrzały zapałem: było to wtargnięcie na terytorium Niemiec, pierwszy krok chwalebnego pochodu; wtedy rozpoczęła żywot legenda o następcy tronu zbierającym kule na pobojowisku. A potem, w dwa dni później, gdy się ze zdumieniem dowiedziano o porażce pod Wissemburgiem, ze wszystkich piersi wyrwał się krzyk wściekłości. Pięć tysięcy ludzi wciągniętych w zasadzkę i przez dziesięć godzin opierających się trzydziestu pięciu tysiącom Prusaków – ta podła rzeź wręcz wołała o pomstę! Niewątpliwie zawinili tu dowódcy, że się niedostatecznie zabezpieczyli i nic nie przewidzieli. Ale wszystko to się naprawi; Mac-Mahon wezwał pierwszą dywizję siódmego korpusu; pierwszy korpus będzie osłaniany przez piąty; w tej chwili Prusacy pod naporem bagnetów naszych piechurów z pewnością wycofują się z powrotem za Ren. I myśl o owym zażartym boju, wzrastająca gorączka oczekiwania wieści, całe to niespokojne napięcie roztaczało się coraz szerzej pod bledniejącym niebem.
Maurycy powtarzał Weissowi:
– Ha! Dzisiaj z pewnością dano im tęgie lanie!
Weiss nie odpowiedział i pokiwał głową frasobliwie. On także patrzał w stronę Renu, ku temu wschodowi, gdzie noc już zapadła zupełna – czarna ściana groźnie tajemnicza. Odkąd zamilkły ostatnie sygnały apelu, drzemiący obóz zalegała głęboka cisza przerywana jedynie krokami i głosami kilku zapóźnionych żołnierzy. W izbie folwarcznej, jak mrugająca gwiazda, zapłonęło światełko, przy którym czuwający oficerowie sztabu odczytywali otrzymywane co godzina meldunki niejasnej wciąż jeszcze treści. A z porzuconego nareszcie ogniska dobywał się nadal gęsty, smętny dym i unoszony lekkim wietrzykiem zasnuwał swą czernią pierwsze występujące na niebie gwiazdy.
– Lanie – powtórzył wreszcie Weiss. – Daj to, Boże! Siedzący wciąż opodal Jan nadstawiał ucha, a porucznik Rochas usłyszawszy to zaprawione wątpliwością życzenie przystanął i jął słuchać.
– Jak to? – obruszył się Maurycy. – Nie masz pełnego zaufania, dopuszczasz możliwość porażki?!
Szwagier uczynił gest rozpaczliwy; ręce mu drżały, na dobrodusznej twarzy, nagle pobladłej, malowało się silne wzruszenie.
– Porażki? Niechże Bóg broni! Wiesz, ja pochodzę z tych stron, moi dziadkowie zostali w roku 1814 zamordowani przez Kozaków; i gdy pomyślę o najeździe, pięści mi się zaciskają i gotów bym, tak jak jestem, w surducie, ruszyć do ataku jak prosty żołnierz! Porażka? Och, nie, nie! Nie chcę wierzyć w jej możliwość! – Uspokoił się, ale jego opuszczone ramiona świadczyły o przygnębieniu. – Tylko, cóż? Jestem niespokojny… Znam dobrze tę moją Alzację dopiero co, jadąc za interesami, przebyłem ją całą… Widzieliśmy różne rzeczy, co się rzucają w oczy, a których generałowie nie chcą dostrzegać. Ha! Wojna z Prusami! Pragnęliśmy jej, od dawna wyczekiwaliśmy spokojnie chwili załatwienia starego sporu. Lecz to wcale nie przeszkadzało nam żyć w dobrych stosunkach sąsiedzkich z Badenią, i z Bawarią, gdzie wszyscy mamy po tamtej stronie Renu krewnych albo przyjaciół. Sądziliśmy, że – jak i my – marzą o przytarciu rogów nieznośnej pruskiej bucie… No i nas, tak spokojnych, tak zdecydowanych, od dwóch tygodni ogarnia niepokój i zniecierpliwienie, gdy widzimy, że wszystko idzie coraz gorzej. Od chwili wypowiedzenia wojny pozwolono nieprzyjacielskim kawalerzystom siać grozę po wsiach, badać teren, przecinać druty telegraficzne. Badenia i Bawaria chwytają za broń, ogromne ruchy wojsk odbywają się w Palatynacie; wieści zewsząd zebrane – z targowisk, z jarmarków – wskazują nam, że granica jest zagrożona; a kiedy mieszkańcy i wójtowie gmin, wreszcie przerażeni tym wszystkim, z alarmem przybiegają do przejeżdżających oficerów, ci wzruszają ramionami: to są halucynacje, przywidzenia tchórzów, nieprzyjaciel daleko… Ba! Właśnie wtedy, kiedy nie wolno stracić jednej godziny, oni marnują dni za dniami! Na cóż jeszcze czekać? Aż całe Niemcy spadną nam na kark!
Mówił głosem ściszonym, złamanym, jakby powtarzając sobie samemu te prawdy – wyniki długich rozmyślań.
– Ach, Niemcy, znam je także; i straszne jest właśnie, że wy wszyscy macie o nich takie pojęcie jak o Chinach… Pamiętasz, Maurycy, mego krewniaka Gunthera, co to zeszłej wiosny przybył do Sedanu, aby się ze mną zobaczyć. Jesteśmy skuzynowani przez kobiety: jego matka, siostra mojej, wyszła za mąż w Berlinie; a on już jest całkiem tamtejszy, nienawidzi Francji. Dziś służy w randze kapitana w pruskiej gwardii… Przypominam sobie, jak owego wieczora, kiedy go odprowadzałem na dworzec, oświadczył mi swym szorstkim tonem: „Jeżeli Francja wypowie nam wojnę, zostanie pobita.”
W tym momencie porucznik Rochas, który dotychczas zachowywał spokój, postąpił ku nim z groźną miną. Był to wysoki, chudy człek lat około pięćdziesięciu, o podłużnej, ciemnej, pobrużdżonej twarzy. Ogromny garbaty nos zwisał ku szerokim poczciwym ustom, nad którymi jeżyły się szorstkie, szpakowate wąsy.
– Cóż pan tam plecie, do diabła? – zagrzmiał z irytacją. – Siejesz popłoch wśród moich ludzi!
Jan, choć nie mieszał się do sprzeczki, w duchu przyznawał mu słuszność. I on, chociaż zaczynało go już dziwie to zwlekanie i nieporządekj nigdy nie wątpił, że Prusacy dostaną tęgo po skórze. To było pewne, skoro przecie po to tylko tu przyszli.
– Ależ, poruczniku – odparł zaskoczony Weiss – ja nikogo nie myślę zniechęcać… przeciwnie, chciałbym, aby wszyscy wiedzieli to, co ja wiem, gdyż tylko wtedy można przewidywać i zapobiegać… A przy tym, widzi pan, te Niemcy…
I mówił dalej, rozsądnie wyjaśniając motywy swych obaw: Prusy spotężniałe od czasu Sadowy; ruch narodowy wysuwający je na czoło państw niemieckich; całe to rozległe cesarstwo w stadium powstawania, odmłodzone, zasobne w zapał i wielki rozpęd zbiorowej pasji podbojów; system przymusowej służby wojskowej trzymający w pogotowiu naród uzbrojony, wyćwiczony, karny, zaopatrzony bogato w sprzęt, zahartowany w wielkiej wojnie, sycący się swym piorunującym triumfem nad Austrią; inteligencja, siła moralna tej armii dowodzonej przez samych prawie młodych oficerów posłusznych generalissimusowi, który, zdawało się, miał zreformować sztukę wojenną i obdarzony był idealną przezornością oraz przenikliwością i był zdumiewająco szybki w orientacji. Przeciwstawiając ją tak opisanym Niemcom, Weiss scharakteryzował Francję jako cesarstwo postarzałe, wprawdzie jeszcze triumfujące w głosowaniu powszechnym, ale spróchniałe u podstaw; przez zdeptanie wolności osłabiło ideę ojczyzny, zbyt późno i ku własnej zgubie powróciło na drogę liberalizmu, gotowe runąć, skoro tylko przestanie zaspokajać żądzę użycia swych obywateli; armia – niewątpliwie – pełna wspaniałej rasowej brawury, uwieńczona wawrzynami kampanii krymskiej i włoskiej, ale zepsuta przez stosowanie płatnych zastępstw, obrosła rutyną szkoły afrykańskiej, zbyt pewna zwycięstwa, aby zdobyć się na wielki wysiłek przyswojenia sobie nowoczesnych metod; wreszcie – generałowie przeważnie mierni, trawieni żądzą współzawodnictwa, niektórzy zdumiewająco ograniczeni, a na ich czele – cesarz, chory i niezdecydowany, oszukiwany i sam siebie oszukujący w przededniu straszliwej awantury, w którą wszyscy rzucali się na oślep, bez poważniejszej zaprawy, w przerażeniu i bezładzie, niby stado prowadzonego na rzeź bydła.
Rochas słuchał z rozwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczyma, marszcząc swój groźny nos. Po czym z nagła parsknął głośno śmiechem, krzywiąc się szkaradnie.
– Go pan tam plecie? Cóż mają znaczyć te głupstwa? Ależ to nie ma żadnego sensu, to jest zbyt niedorzeczne, nie warto sobie nad tym łamać głowy… Opowiadajcie to rekrutom, ale nie mnie, mnie, który mam dwadzieścia siedem lat służby!
I pięścią bił się w pierś. Syn mularza przybyłego z Limousin, Rochas urodził się w Paryżu; gardząc zawodem ojca zaciągnął się do wojska mając osiemnaście lat. Wyruszył na front jako szeregowiec, w Afryce zdobył naszywki kaprala, pod Sewastopolem otrzymał stopień sierżanta, po bitwie pod Solferino został mianowany porucznikiem, poświęciwszy piętnaście lat surowej i pełnej bohaterskiej brawury egzystencji dla osiągnięcia tej szarży, bez możliwości dalszego awansu z powodu braku wykształcenia.
– Ale, mój panie, co niby wszystko wiesz; jednego nie wiesz… Otóż w Mazagranie – miałem wtedy zaledwie dziewiętnaście lat, a było nas wszystkiego dwudziestu trzech ludzi, ani jednego więcej – przez trzy dni opierałem się dwunastu tysiącom Arabów. O tak!-Całymi latami tam w Afryce, w Mascarze, w Biskrze, w Dellys, później w Wielkiej Kabylii, wreszcie w Laghouat, gdyby pan był wtedy z nami, widziałbyś tych podłych czarnuchów zmykających jak zające, ledwieśmy się pokazali… A pod Sewastopolem, do kroćset! Ha! Proszę pana, nie można powiedzieć, żeby to była zabawka. Burze, co człowiekowi kłaki ze łba wyrywały, zimno sobacze, ustawiczne alarmy, wreszcie te dzikusy, które w końcu wszystko wysadziły w powietrze! Co nie przeszkodziło, żeśmy ich samych z kolei upiekli we własnym sosie. A pod Solferino? Ha, pana tam nie było, czemuż więc pan o tym gada? Tak, pod Solferino, gdzie było tak gorąco, chociaż tego dnia spadła ulewa, jakiej może nigdy pan w życiu nie zobaczy! Pod Solferino, gdzie sprawiliśmy takie lanie Austriakom; trzeba ich było widzieć, jak umykali przed naszymi bagnetami, koziołkując, jak gdyby mieli ogień w portkach.
Promieniał zadowoleniem, wszystka wesołość starego żołnierza francuskiego dźwięczała w jego triumfalnym śmiechu. Odzywała się dawna legenda: wojak francuski przebiegający świat ze swą dziewczyną u jednego boku, a flaszką zacnego wina u drugiego, podbój ziemi dokonywany z ucieszną piosenką na ustach. Kapral z czterema żołnierzami… a tam całe armie gryzły piasek.
Nagle wykrzyknął:
– Pobita? Francja pobita? Te pruskie świnie miałyby nas pobić? Nas?!
Podszedł do Weissa i schwycił go za klapę surduta. Cała jego wysoka, chuda postać błędnego rycerza wyrażała zupełną pogardę dla wroga, wszystko jedno jakiego, niezależnie od czasu i miejsca.
– Niech no pan posłucha… Jeżeli Prusacy ośmielą się tu przyjść, odprowadzimy ich do domu kopniakami w tyłek..-. Słyszy pan: kopniakami w tyłek, aż do samego Berlina!
I uczynił gest wspaniały z iście dziecięcą niefrasobliwością, ze szczerym przekonaniem niewiniątka, co nic nie wie, i niczego się nie lęka.
– Tak to, mój panie, tak, nie inaczej!
Weiss, oszołomiony, nieomal przekonany, pośpieszył oświadczyć, że sam tego tylko pragnie. Maurycy zaś, dotychczas milczący z obawy wtrącenia się do rozmowy w obecności zwierzchnika, w końcu wraz z nim wybuchnął śmiechem: ten morowiec, którego zresztą uważał za głupca, wlewał mu otuchę do serca. Podobnie i Jan skinieniem głowy potwierdzał każde słowo porucznika. On także był pod Solferino, gdzie napadało tyle deszczu. To rozumiem! Gdyby wszyscy dowódcy tak przemawiali, nikt by się nie przejmował brakiem kotłów i flanelowych owijaczy!
Noc już od dawna zapadła, a Rochas wciąż wymachiwał w ciemności swymi długimi ramionami. Przesylabizował jedną tylko książkę z opisem zwycięstw Napoleona, nabytą niegdyś od wędrownego przekupnia. I nie mógł się uspokoić, dopóki w gwałtownym okrzyku nie wystrzelił całego zasobu swej wiedzy:
– Austrię spraliśmy pod Castiglione, pod Marengo, pod Austerlitz, pod Wagram! Prusy spraliśmy pod Eylau, pod Jeną, pod Lützen! Rosję spraliśmy pod Friedlandem, pod Smoleńskiem, nad rzeką Moskwą! Hiszpanię, Anglię spraliśmy wszędzie! Wszystkie kraje na ziemi praliśmy od góry do dołu, wzdłuż i wszerz!… I dziś nas miano by sprać? Dlaczego? Jak? Czyżby się świat odmienił?
Wyprostował się i wzniósł ramię jak drzewce sztandaru.
– Proszę! Dzisiaj tam była bitwa, oczekuje się wiadomości. Otóż wiadomości te ja wam mogę podać. Wyłojono skórę Prusakom, ale to tak, że ledwo dyszą, rozbiliśmy ich na miazgę!
W tym momencie pod mrocznym niebem rozległ się krzyk pełen bólu. Byłaż to skarga nocnego ptaka? Czy też głos tajemnicy, przybyły z daleka, nabrzmiały łzami? Wszystek obóz pogrążony w pomroce zadrżał, a trwoga, z jaką oczekiwano tak wolno nadchodzących meldunków, wzrosła jeszcze i zaostrzyła się. W oddali, na folwarku, płomień świecy, przy której pełni niepokoju czuwali sztabowcy, wydłużył się i widniał wyprostowany i nieruchomy jak płomień gromnicy.
Była już jednak dziesiąta; Gaude wynurzył się z czarnego rowu, gdzie był zniknął, i pierwszy otrąbił gaszenie ogni. Odpowiedziały inne trąbki, po czym milkły powoli zamierającą fanfarą, jak gdyby już ogarniętą snem. Weiss począł zbierać się do odejścia; pożegnał czule Maurycego dodając mu otuchy: uściska od niego Henriettę, wstąpi do wuja Fouchard. A gdy już wreszcie odchodził, powstał szum, jakieś gorączkowe podniecenie. Była to wiadomość o wielkim zwycięstwie odniesionym właśnie przez marszałka Mac-Mahon; pruski następca tronu wzięty do niewoli z dwudziestoma pięcioma tysiącami ludzi, armia nieprzyjacielska odparta, rozbita, pozostawiła nam swe działa i tabory.
– Ba! – zagrzmiał Rochas. I idąc za śpieszącym do Miluzy Weissem, rozpromieniony krzyknął: – Kopniakami w tyłek, łaskawy panie, kopniakami w tyłek! Aż do Berlina!
W kwadrans później następny meldunek donosił, że armia została zmuszona do opuszczenia Woerth i cofa się. Och, co za noc! Zmorzony snem Rochas otulił się płaszczem i wyciągnął wprost na ziemi, jak mu się to nieraz zdarzało; Maurycy i Jan wśliznęli się do namiotu, gdzie z głowami na tornistrach leżeli już stłoczeni Loubet, Chouteau, Pache i Lapoulle. Można było się tam pomieścić w sześciu, lecz trzeba było podkurczyć nogi. Loubet przede wszystkim podniecił ich wiadomością, przyrzekając Lapoulle'owi, że nazajutrz rano będą wydawane kurczaki; ale rychło zachrapali wszyscy: byli zanadto znużeni, nie dbali już o nic. Przez chwilę Jan trwał nieruchomo, przyciśnięty do Maurycego; mimo ogromnego zmęczenia nie mógł zasnąć; wszystko, co ów pan mówił, wirowało mu w głowie; widział Niemcy pod bronią, olbrzymie, niszczące. I czuł doskonale, że jego towarzysz również nie śpi i rozmyśla o tym samym. Nagle tamten szarpnął się jakby z niecierpliwością i Jan zrozumiał, że mu przeszkadza. Instynktowna, wzajemna niechęć chłopa i inteligenta, różnica sfery i wykształcenia stwarzały jak gdyby fizyczną odrazę. Pierwszy czuł z tego powodu zawstydzenie i smutek, starał się zajmować jak najmniej miejsca usuwając się z kręgu tej wzgardliwej wrogości, jaką wyczuwał w tamtym. Jakkolwiek noc była chłodna, w namiocie śród natłoku ciał było tak duszno, że Maurycy, rozgorączkowany, gwałtownie wybiegł i rozciągnął się o kilka kroków opodal. Jan, strapiony, pogrążył się w ciężki półsen, w którym żal, że jest nielubiony, splatał się z obawą straszliwego nieszczęścia, które pędzi ku niemu; zdało mu się, że słyszy jego tętent z głębi nieznanego losu.
Upłynęło kilka godzin, wszystek obóz, czarny, nieruchomy, jak gdyby niknął pod nawisem ponurej nocy, w której ważyło się coś przerażającego, a jeszcze bezimiennego. Z morza ciemności dochodziły jakieś wstrząsy, nagłe rzężenie wydobywało się z głębi niewidzialnego namiotu. Potem rozlegały się hałasy, których nie sposób było rozeznać: parskanie konia, stuk szabli, pośpieszne kroki zapóźnionego łazika; wszystkie te tak zwykłe odgłosy miały jakiś groźny wydźwięk. Lecz oto nagle w pobliżu kantyny zajaśniało silne światło oblewając blaskiem czoło pozycji: widać było szeregi karabinów ustawionych w kozły, połyskujące lufy pocętkowane czerwonymi lśnieniami podobnymi do świeżej krwi; a w tym nagłym pożarze ukazały się ciemne i sztywne sylwety wartowników. Czyżby to nieprzyjaciel, zapowiadany już od dwóch dni przez dowódców, a na którego spotkanie oddziały francuskie wymaszerowały z Belfortu do Miluzy? Nagle, wystrzeliwszy pióropuszem iskier, płomień zagasł. Był to ów stos wilgotnego drzewa tak uporczywie rozniecany przez Lapoulle'a: żarząc się w ciągu długich godzin wreszcie buchnął płomieniem jak wiązka słomy.
Spłoszony tym blaskiem Jan z kolei wyszedł pośpiesznie z namiotu i omal nie potknął się o Maurycego, który wsparty na łokciu patrzał przed siebie. Ciemności dokoła zapadły już na nowo; obydwaj żołnierze pozostali rozciągnięci na ziemi w odległości kilku kroków od siebie. Na tle gęstego mroku mieli teraz przed sobą jedynie okno folwarcznego dworku oświetlone samotną świecą płonącą jak gdyby przy umarłym. Któraż to mogła być godzina? Druga, może trzecia. Sztabowcy wciąż czuwali. Słychać było krzykliwy głos generała Bourgain-Desfeuilles rozdrażnionego bezsenną nocą, podczas której podtrzymywał się tylko grogiem i cygarami. Nadeszły nowe meldunki; sprawy musiały się psuć, widać było niewyraźnie cienie cwałujących sztafet. Rozległy się jakieś tupoty, przekleństwa, jakby krzyk przedśmiertny – po czym nagle zapadła przerażająca cisza. Cóż to? Czyżby to był koniec? Nad obozem, pogrążonym w śnie i trwodze, przeleciał mroźny wiew.
Wtedy to Jan i Maurycy w przemykającej pośpiesznie wysokiej szczupłej postaci rozpoznali pułkownika de Vineuil. Szedł pewno z majorem Bouroche, grubasem o lwiej głowie. Wymieniali słowa bezładne, wyrzucali strzępy zdań, jakie słyszy się w przykrych snach.
– Nadeszła z Bazylei… Nasza pierwsza dywizja rozbita… Dwanaście godzin boju, cała armia w odwrocie…
Cień pułkownika zatrzymał się i przywołał inny cień, który podbiegł żwawo, w nienagannej postawie.
– To wy, Beaudoin?
– Tak jest, panie pułkowniku.
– Och, przyjacielu! Mac-Mahon pobity został pod Froeschwiller, Frossard.– pod Spickeren, de Failly unieruchomiony, bezużyteczny teraz między nimi… Pod Froeschwiller jeden korpus stawiał czoło całej armii, dokazywali cudów. I wszystko na nic; ucieczka, pani – ka, droga do Francji otwarta!
Łzy go dławiły, dalsze sława przepadły, trzy cienie zniknęły wsiąkając w mrok.
Drżąc na całym ciele Maurycy powstał. – Mój Boże! – wyjąkał.
I nie mógł słowa więcej powiedzieć, podczas gdy Jan ze ściśniętym sercem szeptał:
– Och, przeklęty los! Tamten pan, pański krewniak, miał jednak rację, kiedy mówił, że oni są mocniejsi od nas.
Rozwścieczony Maurycy omal go nie zadusił. Prusacy mocniejsi od Francuzów! Od tej zniewagi krwawiła jego duma. A chłop tymczasem ciągnął ze spokojnym uporem:
– To, uważa pan, nic nie szkodzi. Że się dostało klapsa, to jeszcze nie powód, by rezygnować… Trzeba będzie zabrać, się do młocki…
W tym momencie wyrosła przed nimi długa sylweta. Był to Rochas, jeszcze okutany swym płaszczem; musiały go zbudzić z twardego snu dookolne szmery, być może ów powiew klęski. Począł się wypytywać, chciał wiedzieć.
Kiedy – z wielkim trudem – zrozumiał, w jego dziecięcych oczach odmalowało się zdumienie.
Co najmniej z dziesięć razy powtórzył:
– Pobici? Jak to, pobici? Dlaczego pobici?
Teraz na wschodzie szarzał dzień, dzień mętny, niewymownie smutny, zazierając do namiotów. W jednym z nich można było rozróżnić cztery ziemiste twarze; byli to Loubet, Lapoulle, Chouteau i Pache, którzy chrapali zawzięcie, z otwartymi ustami. Żałobna zorza wstawała pośród mgieł o barwie sadzy unoszących się, hen, sponad dalekiej rzeki.