Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Klęska - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Klęska - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 723 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Roz­ło­żo­no się obo­zem w od­le­gło­ści dwóch ki­lo­me­trów od Mi­lu­zy w kie­run­ku Renu, po­środ­ku ży­znej rów­ni­ny, U schył­ku owe­go sierp­nio­we­go dnia, pod nie­bem męt­nym, po któ­rym snu­ły się cięż­kie chmu­ry, cią­gnę­ły się sznu­rem na­mio­ty, po­ły­ski­wa­ła broń usta­wio­na w ko­zły w re­gu­lar­nych od­stę­pach wzdłuż li­nii fron­tu; strze­gły ich uzbro­jo­ne stra­że, nie­ru­cho­me, wpa­trzo­ne w da­le­ki ho­ry­zont za­snu­ty si­na­wy­mi mgła­mi wzno­szą­cy­mi się z sze­ro­kiej rze­ki.

Od­dział przy­był z Bel­for­tu oko­ło go­dzi­ny pią­tej. O ósmej do­pie­ro żoł­nie­rze otrzy­ma­li pro­wiant. Lecz wozy z drze­wem opa­ło­wym mu­sia­ły gdzieś za­błą­dzić, tak iż nie moż­na go było wy­dać od­dzia­łom. Nie­po­dob­na więc było roz­nie­cić ognia i uwa­rzyć zupy. Wy­pa­dło za­do­wo­lić się su­cha­ra­mi, prze­pla­ta­jąc kęsy po­tęż­ny­mi ły­ka­mi wód­ki, co do resz­ty pod­cię­ło lu­dziom znu­żo­ne po­cho­dem nogi. Mimo to, w głę­bi, za ko­zła­mi bro­ni w po­bli­żu kan­ty­ny, dwaj żoł­nie­rze usi­ło­wa­li roz­pa­lić stos świe­żo na­rą­ba­nych sza­bla­mi ga­łę­zi, któ­re upo­rczy­wie od­ma­wia­ły po­słu­szeń­stwa. Gę­sty dym czar­ny­mi kłę­ba­mi wsą­czał się po­wo­li w bez­brzeż­ną me­lan­cho­lię wie­czo­ru.

Było tam za­le­d­wie dwa­na­ście ty­się­cy żoł­nie­rza – wszyst­ko, co z siód­me­go kor­pu­su ar­mii miał do roz­po­rzą­dze­nia ge­ne­rał Fe­liks Do­uay. Pierw­sza dy­wi­zja, we­zwa­na w przed­dzień, wy­ru­szy­ła do Fro­eschwil­ler; trze­cia znaj­do­wa­ła się jesz­cze w Lyonie; ge­ne­rał zde­cy­do­wał się tedy opu­ścić Bel­fort i po­su­nąć się na­przód z samą tyl­ko dru­gą dy­wi­zją, z ar­ty­le­rią od­wo­do­wą oraz z nie­peł­ną dy­wi­zją kon­ni­cy. W Lor­rach za­uwa­żo­no ogni­ska, a pod­pre­fekt Schlet­t­stad­tu do­no­sił de­pe­szą, że Pru­sa­cy go­tu­ją się do prze­kro­cze­nia Renu pod Mar­kol­she­im. Cza­jąc się na­zbyt od­osob­nio­ny na skra­ju pra­we­go skrzy­dła in­nych kor­pu­sów, przy tym po­zba­wio­ny łącz­no­ści z nimi, Do­uay tym spiesz­niej wy­ma­sze­ro­wał w kie­run­ku gra­ni­cy, że po­przed­nie­go dnia do­tar­ła do nich wieść o nie­spo­dzie­wa­nej po­raż­ce pod Wis­sem­bur­giem. Lada go­dzi­na mógł sam się na­tknąć na nie­przy­ja­cie­la albo zo­stać we­zwa­ny do wspo­mo­że­nia pierw­sze­go kor­pu­su. Owe­go dnia, brze­mien­ne­go nie­po­ko­jem i bu­rzą, tej so­bo­ty 6 sierp­nia, mu­sia­ły się gdzieś w oko­li­cy Fro­eschwil­ler to­czyć wal­ki: mó­wi­ło o tym po­nu­re nie­bo, gwał­tow­ne wstrzą­sy, na­głe po­dmu­chy wia­tru na­ła­do­wa­ne trwo­gą. Od dwóch dni żoł­nie­rze dy­wi­zji są­dzi­li, że idą na bój, ocze­ki­wa­li ze­tknię­cia się z Pru­sa­ka­mi – u kre­su tego for­sow­ne­go mar­szu z Bel­for­tu do Mi­lu­zy.

Dzień miał się ku schył­ko­wi; z od­da­lo­ne­go kąta obo­zu roz­legł się cap­strzyk – war­kot bęb­nów, sy­gna­ły trą­bek, sła­be jesz­cze, gi­ną­ce w prze­strze­ni. Jan Ma­cqu­art, któ­ry był za­ję­ty umo­co­wa­niem na­mio­tu wbi­ja­jąc głę­biej koł­ki, wy­pro­sto­wał się. Na pierw­szą wieść o woj­nie opu­ścił Ro­gnes – z ser­cem krwa­wią­cym po nie­daw­no prze­ży­tej tra­ge­dii, w któ­rej stra­cił żonę, Fran­cisz­kę, oraz grunt wnie­sio­ny mu przez nią w po­sa­gu; za­cią­gnął się po­wtór­nie do sze­re­gów ma­jąc trzy­dzie­ści dzie­więć lat. Przy­wró­co­no mu, na­szyw­ki ka­pra­la i wcie­lo­no do sto szó­ste­go puł­ku li­nio­we­go, któ­re­go ka­dry uzu­peł­nia­no; nie­kie­dy sam się dzi­wił, że oto ma na so­bie mun­dur, któ­ry po bi­twie pod Sol­fe­ri­no tak skwa­pli­wie zrzu­cił, za­do­wo­lo­ny, że skoń­czy z po­brzę­ki­wa­niem sza­blą i za­bi­ja­niem lu­dzi. Ale cóż ro­bić, kie­dy się nie ma już warsz­ta­tu pra­cy, gdy się stra­ci­ło żonę i wszel­kie do­bra, a ser­ce w pier­si szar­pie się z bólu i wście­kło­ści? Naj­le­piej tłuc nie­przy­ja­ciół, je­śli się nam na­przy­krza­ją. I przy­po­mniał so­bie swo­je de­spe­rac­kie po­sta­no­wie­nie: ha, do li­cha! Sko­ro już nie może jej upra­wiać, bę­dzie bro­nił sta­rej zie­mi fran­cu­skiej!

Po­wstaw­szy Jan ro­zej­rzał się po obo­zie, w któ­rym na od­głos cap­strzy­ku za­pa­no­wa­ło po­ru­sze­nie. Jed­ni, po­de­rwaw­szy się, bie­gli, inni, już drze­mią­cy, prze­cią­ga­li się z wy­ra­zem gniew­ne­go znu­że­nia. On cier­pli­wie ocze­ki­wał ape­lu, pe­łen po­go­dy i roz­sąd­nej rów­no­wa­gi, dzię­ki któ­rej był wy­bor­nym żoł­nie­rzem. Ko­le­dzy po­wia­da­li, że gdy­by po­sia­dał wy­kształ­ce­nie, mógł­by zajść wy­so­ko. Umie­jąc za­le­d­wie czy­tać i pi­sać nie ma­rzył na­wet o stop­niu sier­żan­ta. Gdy się kto uro­dził chło­pem, chło­pem po­zo­sta­je.

Ale za­cie­ka­wił go wi­dok ognia z zie­lo­nych jesz­cze ga­łą­zek, dy­mią­ce­go wciąż szka­rad­nie, do­ko­ła któ­re­go mo­zo­li­li się dwaj lu­dzie z jego sek­cji: Lo­ubet i La­po­ul­le.

– Daj­cież temu spo­kój! Po­du­si­cie nas! – za­wo­łał ku nim. Szczu­pły i ru­chli­wy, o wy­glą­dzie fi­gla­rza, Lo­ubet od­rzekł ze śmie­chem:

– Za­raz się zaj­mie, pa­nie ka­pra­lu, rę­czę… Nuże, dmu­chaj, ty tam!

I po­py­chał La­po­ul­le'a, ol­brzy­ma, któ­ry, na­tę­ża­jąc wszyst­kie siły, z wzdę­tych jak ba­nie po­licz­ków wy­rzu­cał ist­ny hu­ra­gan; twarz miał na­bie­głą krwią, oczy po­czer­wie­nia­łe i za­łza­wio­ne.

Dwaj inni żoł­nie­rze z tej sa­mej sek­cji, Cho­ute­au i Pa­che – pierw­szy wy­cią­gnię­ty brzu­chem do góry, w po­zie nie­ro­ba-wy­god­ni­sia, dru­gi – sie­dzą­cy w kuc­ki i po­chło­nię­ty sta­ran­nym za­szy­wa­niem dziu­ry w spodniach – wy­buch­nę­li śmie­chem, roz­ba­wie­ni okrop­ną miną tego by­dla­ka La­po­ul­le'a.

– Od­wróć się i po­dmu­chaj dru­gą stro­ną, to pój­dzie le­piej! – za­wo­łał Cho­ute­au.

Jan nie prze­szka­dzał tym żar­tom. Może nie tak pręd­ko nada­rzy się nowa spo­sob­ność do śmie­chu; on sam zresz­tą, przy swym po­waż­nym wy­glą­dzie, z twa­rzą peł­ną i re­gu­lar­ną, nie był by­najm­niej skłon­ny do me­lan­cho­lii i – przy­my­kał oczy, kie­dy jego pod­ko­mend­ni się we­se­li­li. Ale za­ję­ła go inna gru­pa: jesz­cze je­den żoł­nierz z jego sek­cji, Mau­ry­cy Le­vas­seur, od go­dzi­ny bez mała roz­ma­wia­ją­cy z ja­kimś cy­wi­lem – ru­dym pa­nem lat oko­ło trzy­dzie­stu sze­ściu, o twa­rzy do­bro­dusz­nej, roz­ja­śnio­nej parą nie­bie­skich, wy­łu­pia­stych oczu, oczu krót­ko­wi­dza, któ­rym za­wdzię­czał zwol­nie­nie z woj­ska. Przy­łą­czył się do nich wach­mistrz ar­ty­le­rii z miną za­dzie­rzy­stą i zu­chwa­łą, z ciem­ny­mi wą­sa­mi i bród­ką; wszy­scy trzej roz­ma­wia­li swo­bod­nie jak u sie­bie w domu.

Z życz­li­wo­ści, aby oszczę­dzić mu po­ła­ja­nek ze stro­ny prze­ło­żo­nych, Jan zwró­cił się do nich:

– Le­piej bę­dzie, je­że­li pan już so­bie pój­dzie. Trą­bią na apel i gdy­by pana zo­ba­czył po­rucz­nik…

Mau­ry­cy nie dał mu do­koń­czyć:

– Zo­stań, We­iss, zo­stań! – rzekł. Po czym zwra­ca­jąc się do ka­pra­la do­rzu­cił su­cho: – Ten pan jest moim szwa­grem. Ma po­zwo­le­nie od puł­kow­ni­ka, któ­re­go zna oso­bi­ście.

Do cze­go się wtrą­ca ten cham o rę­kach jesz­cze cuch­ną­cych gno­jem? On, Le­vas­seur, wcią­gnię­ty ze­szłej je­sie­ni na li­stę ad­wo­kac­ką, wstą­pił do woj­ska jako ochot­nik i za pro­tek­cją puł­kow­ni­ka zo­stał wcie­lo­ny do sto szó­ste­go puł­ku, bez uprzed­nie­go po­by­tu w ka­drze; zga­dzał się no­sić tor­ni­ster, ale od sa­me­go po­cząt­ku po­czuł od­ra­zę, ja­kiś głu­chy bunt w sto­sun­ku do tego nie­uka, tego pro­sta­ka, któ­ry miał pra­wo roz­ka­zy­wać mu.

– Do­brze – od­parł Jan swym spo­koj­nym to­nem. – Niech was przy­ła­pią, nic mnie to nie ob­cho­dzi.

Po czym od­wró­cił się. Wie­dział, że Mau­ry­cy nie kła­mie, gdyż w tej wła­śnie chwi­li prze­cho­dził puł­kow­nik, pan de Vi­neu­il – wy­nio­sła, ary­sto­kra­tycz­na po­stać, żół­te ob­li­cze prze­cię­te gę­stym, bia­łym wą­sem. Puł­kow­nik po­zdro­wił We­is­sa i żoł­nie­rza przy­ja­znym uśmie­chem. Szedł spiesz­nie ku fol­war­ko­wi wid­nie­ją­ce­mu po pra­wej stro­nie po­śród śliw, w od­le­gło­ści dwu­stu lub trzy­stu kro­ków; sztab za­jął na noc ten bu­dy­nek. Nie wie­dzia­no, czy znaj­du­je się tam do­wód­ca siód­me­go kor­pu­su, po­grą­żo­ny w cięż­kiej ża­ło­bie po śmier­ci bra­ta po­le­głe­go pod Wis­sem­bur­giem. Ale na pew­no był tam ko­men­dant puł­ku sto szó­ste­go, ge­ne­rał bry­ga­dy Bo­ur­ga­in-Des­feu­il­les, jak za­zwy­czaj moc­no krzy­kli­wy, na ku­sych no­gach to­czą­cy opa­słe ciel­sko, z czer­wo­ną twa­rzą hu­la­ki nie przej­mu­ją­ce­go się swym ską­pym ła­dun­kiem ro­zu­mu. Do­ko­ła dwor­ku pa­no­wał wzra­sta­ją­cy ruch; co… chwi­la przy­by­wa­ły i od­cho­dzi­ły szta­fe­ty, go­rącz­ko­wo ocze­ki­wa­no mel­dun­ków za­wsze zbyt po­wol­nych, do­ty­czą­cych tej wiel­kiej bi­twy, któ­rej bli­skość i fa­tal­ny prze­bieg wy­czu­wał każ­dy już od rana. Gdzie się to­czy i ja­kie są do­tych­cza­so­we jej wy­ni­ki? W mia­rę jak noc za­pa­da­ła, zda­wa­ło się, że na sad, na sto­gi roz­sia­ne śród za­bu­do­wań pada trwo­ga, że je za­le­wa je­zio­ro cie­ni. Mó­wio­no, że schwy­ta­no wła­śnie pru­skie­go szpie­ga włó­czą­ce­go się koło obo­zu i przy­pro­wa­dzo­no na fol­wark, gdzie miał go prze­słu­chać ge­ne­rał. Może puł­kow­nik de Vi­neu­il otrzy­mał jaką wia­do­mość, i dla­te­go tak śpie­szy?

Tym­cza­sem Mau­ry­cy pod­jął na nowo roz­mo­wę ze swym szwa­grem We­is­sem i ku­zy­nem Ho­no­riu­szem Fo­uchard, wach­mi­strzem. Cap­strzyk zbli­ża­jąc się z da­le­ka, co­raz gło­śniej­szy, prze­su­nął się obok, mą­cąc trą­bie­niem i bęb­nie­niem me­lan­cho­lij­ny spo­kój zmierz­chu; lecz oni zda­wa­li się na­wet go nie sły­szeć. Mło­dzie­niec, wnuk bo­ha­te­ra Wiel­kiej Ar­mii, uro­dził się w Ghe­ne-Po­pu­leux. Oj­ciec, usu­nąw­szy się z dro­gi chwa­ły, peł­nił mi­zer­ny urząd po­bor­cy po­dat­ko­we­go. Mat­ka, chłop­ka, umar­ła wy­da­jąc na świat parę bliź­niąt – jego i sio­strę Hen­riet­tę. Ona to wy­cho­wa­ła Mau­ry­ce­go. A zna­lazł się tu, w woj­sku, jako ochot­nik wsku­tek nie­ma­łych grze­chów, na­stępstw sła­be­go i po­bu­dli­we­go cha­rak­te­ru. Trwo­nił pie­nią­dze na grę, na ko­bie­ty, na nie­do­rzecz­ne sza­leń­stwa w za­chłan­nym Pa­ry­żu, do­kąd przy­był na stu­dia praw­ni­cze, utrzy­my­wa­ny przez ro­dzi­nę, któ­ra wy­pru­wa­ła z sie­bie żyły, aby go wy­kie­ro­wać na pana. Oj­ciec umarł ze zmar­twie­nia, sio­stra, do­pro­wa­dzo­na do ru­iny, na szczę­ście zna­la­zła męża, owe­go po­czci­we­go We­is­sa, Al­zat­czy­ka z Mi­lu­zy, dłu­go­let­nie­go bu­chal­te­ra ra­fi­ne­rii w Che­ne-Po­pu­leux, obec­nie zaś za­trud­nio­ne­go u pana De­la­her­che, jed­ne­go ze znacz­niej­szych fa­bry­kan­tów suk­na w Se­da­nie. I zda­wa­ło się Mau­ry­ce­mu, że się grun­tow­nie po­pra­wił; tak są­dził w swej nad­mier­nej ner­wo­wo­ści sko­rej za­rów­no do na­dziei, jak i do znie­chę­ce­nia. Ten czło­wiek szla­chet­ny, pe­łen en­tu­zja­zmu, ale po­zba­wio­ny wy­trwa­ło­ści, ule­gał wszel­kim prze­lot­nym im­pul­som. Był to ni­ski blon­dyn o sze­ro­kim czo­le, drob­nych ry­sach i ścią­głej twa­rzy; oczy miał sza­re, wej­rze­nie ła­god­ne, cza­sa­mi tro­chę nie­sa­mo­wi­te.

We­iss po­śpie­szył do Mi­lu­zy w przed­dzień roz­po­czę­cia dzia­łań wo­jen­nych, za­pra­gnąw­szy na­gle za­ła­twić pew­ną spra­wę ro­dzin­ną; otrzy­mał zaś po­trzeb­ne ze­zwo­le­nie od puł­kow­ni­ka de Vi­neu­il dzię­ki oko­licz­no­ści, iż ten był wu­jem mło­dej pani De­la­her­che, przy­stoj­nej wdów­ki po­ślu­bio­nej przed ro­kiem fa­bry­kan­to­wi, a któ­rą Mau­ry­cy i Hen­riet­ta zna­li od dziec­ka, miesz­ka­jąc pod­ów­czas w bli­skim z nią są­siedz­twie. Zresz­tą, oprócz puł­kow­ni­ka rów­nież i do­wód­ca kom­pa­nii Mau­ry­ce­go, ka­pi­tan Be­au­do­in, oka­zał się zna­jo­mym Gil­ber­ty, mło­dej pani De­la­her­che, jak po­wia­da­no – zna­jo­mym na­der bli­skim, z cza­sów gdy prze­by­wa­ła w Mézi­ères jako pani Ma­gi­not, żona in­spek­to­ra le­śne­go.

– Uca­łuj ser­decz­nie ode mnie Hen­riet­tę – po­wta­rzał We­is­so­wi mło­dzie­niec, go­rą­co przy­wią­za­ny do sio­stry. – Po­wiedz jej, że te­raz bę­dzie za­do­wo­lo­na, że chcę, aby na­resz­cie mo­gła się mną chlu­bić.

Oczy za­szły mu łza­mi na wspo­mnie­nie swych sza­leństw. Szwa­gier, rów­nież wzru­szo­ny, prze­rwał ten dia­log zwra­ca­jąc się do ar­ty­le­rzy­sty Ho­no­riu­sza Fo­uchard.

– A jak tyl­ko będę w Re­mil­ly, wstą­pię do wu­jasz­ka Fo­uchard, aby mu po­wie­dzieć, żem pana wi­dział i że jest pan zdrów.

Wu­ja­szek Fo­uchard, chłop po­sia­da­ją­cy ka­wał grun­tu i zaj­mu­ją­cy się do­sta­wa­mi mię­sa, był bra­tem mat­ki Hen­riet­ty i Mau­ry­ce­go. Miesz­kał w Re­mil­ly na wzgó­rzu, sześć ki­lo­me­trów od Se­da­nu.

– Do­bra! – od­rzekł spo­koj­nie Ho­no­riusz. – Sta­ru­szek o to nie dba… ale niech pan jed­nak wstą­pi, je­śli ma pan ocho­tę.

W tym mo­men­cie wzmo­gło się oży­wie­nie koło dwor­ku; uj­rza­no wy­cho­dzą­ce­go owe­go ła­zi­ka oskar­żo­ne­go o szpie­go­stwo. Szedł swo­bod­ny w to­wa­rzy­stwie jed­ne­go tyl­ko ofi­ce­ra. Za­pew­ne oka­zał swe do­ku­men­ty, zmy­ślił jaką ba­jecz­kę, gdyż je­dy­nie wy­rzu­co­no go z obo­zu. Z od­da­le­nia, wśród wzra­sta­ją­ce­go mro­ku zna­czył się nie­wy­raź­nie – ogrom­ny, kwa­dra­to­wy, z ry­ża­wą gło­wą. Lecz na­gle Mau­ry­cy wy­krzyk­nął:

– Ho­no­riu­szu, spójrz no… Przy­siągł­bym, że to ten Pru­sak, wiesz, Go­liat!

Na dźwięk tego imie­nia ar­ty­le­rzy­sta drgnął. Wy­trzesz­czył swe błysz­czą­ce oczy. Go­liat Ste­in­berg – ów pa­ro­bek, czło­wiek, któ­ry go po­róż­nił z oj­cem, od­bił mu Syl­wi­nę… przy­po­mnia­ła mu się cała ta wstręt­na hi­sto­ria, te wszyst­kie bru­dy i bo­le­sne prze­ży­cia, skut­kiem któ­rych wciąż jesz­cze cier­piał! Chciał po­biec za nim, udu­sić go. Ale tam­ten już był poza li­nią na­mio­tów, od­da­lał się, gi­nął w ciem­no­ściach.

– Ależ skąd? Go­liat? – mruk­nął. –- To nie­moż­li­we! On jest tam, ra­zem z in­ny­mi… Ha! Je­śli go kie­dy spo­tkam…

I groź­nym ru­chem wska­zał ob­ję­ty mro­kiem ho­ry­zont, cały ten si­na­wy wschód, któ­ry uwa­żał za Pru­sy. Za­pa­no­wa­ło mil­cze­nie; usły­sza­no zno­wu cap­strzyk, ale bar­dzo od­le­gły, gi­ną­cy na dru­gim krań­cu obo­zu: ła­god­ne dźwię­ki za­mie­ra­ją­ce wśród nie­wy­raź­nych już kon­tu­rów.

–-Do li­cha! – za­wo­łał Ho­no­riusz. – Mogę do­stać się do paki, je­że­li się nie sta­wię na apel… Do­bra­noc, że­gnam wszyst­kich!

I uści­skaw­szy obu­rącz po raz ostat­ni dło­nie We­is­sa po­mknął żywo ku wzgó­rzu, gdzie sta­ła ar­ty­le­ria od­wo­do­wa; od­da­lił się nie wspo­mniaw­szy ani słów­kiem o ojcu, nie prze­ka­zaw­szy nic dla Syl­wi­ny, któ­rej imię pa­li­ło mu war­gi.

– Upły­nę­ło jesz­cze kil­ka mi­nut, po czym z lewa, od stro­ny dru­giej bry­ga­dy, za­brzmiał głos trąb­ki zwo­łu­ją­cej do ape­lu. Bli­żej od­po­wie­dzia­ła dru­ga. Po­tem trze­cia ode­zwa­ła się gdzieś da­le­ko. Ja­kiś czas gra­ły ra­zem, aż Gau­de, trę­bacz kom­pa­nii, zde­cy­do­wał się za­grzmieć całą chma­rą dźwięcz­nych to­nów. Był to wy­so­ki, smu­kły chło­pak o cho­ro­wi­tym wy­glą­dzie, bez wło­ska za­ro­stu, sta­le mil­czą­cy, któ­ry jed­nak wy­rzu­cał swe sy­gna­ły z hu­ra­ga­no­wą siłą.

Wte­dy, sier­żant Sa­pin, drob­ny człe­czy­na, oschły, o du­żych oczach bez wy­ra­zu, roz­po­czął apel. Gło­sem pi­skli­wym wy­wo­ły­wał na­zwi­ska, a sku­pie­ni do­ko­ła żoł­nie­rze od­po­wia­da­li całą gamą to­nów, od wio­lon­cze­li do fle­tu. Lecz na­gle na­stą­pi­ła prze­rwa.

– La­po­ul­le! – po­wtó­rzył bar­dzo gło­śno sier­żant.

Nadal nikt się nie od­zy­wał. I do­pie­ro Jan mu­siał po­pę­dzić w stro­nę kupy zie­lo­nych ga­łę­zi, któ­re fi­zy­lier La­po­ul­le, pod­nie­ca­ny przez ko­le­gów, usi­ło­wał ko­niecz­nie roz­pa­lić. W tej chwi­li le­żał na brzu­chu, z czer­wo­ną okop­co­ną twa­rzą, i roz­dmu­chi­wał tuż nad zie­mią dym są­czą­cy się z czer­nie­ją­ce­go drze­wa.

– Hej tam, do stu pio­ru­nów, rzuć­cie to na­resz­cie! –. krzyk­nął Jan. – Od­po­wiedz na apel!

Ogłu­pia­ły La­po­ul­le pod­niósł się i zro­zu­miaw­szy, o co cho­dzi, wrza­snął: „Obec­ny!” tak dzi­kim gło­sem, że Lo­ubet aż przy­siadł od śmie­chu. Pa­che, któ­ry wła­śnie skoń­czył szy­cie, od­po­wie­dział le­d­wo sły­szal­nie ja­kimś mo­dli­tew­nym mam­ro­tem. Cho­ute­au ode­zwał się nie­dba­le, nie ra­cząc na­wet wstać, po czym jesz­cze swo­bod­niej roz­cią­gnął się na zie­mi.

Tym­cza­sem ofi­cer dy­żur­ny, po­rucz­nik Ro­chas, stał bez ru­chu i cze­kał o kil­ka kro­ków opo­dal. Kie­dy po skoń­czo­nym ape­lu sier­żant Sa­pin za­mel­do­wał mu, że nie brak ni­ko­go, wark­nął coś pod no­sem i wska­zu­jąc pod­bród­kiem We­is­sa, wciąż jesz­cze roz­ma­wia­ją­ce­go z Mau­ry­cym, do­dał:

– Jest na­wet o jed­ne­go za dużo. Co też tu robi ten osob­nik?

– Ma po­zwo­le­nie od puł­kow­ni­ka, pa­nie po­rucz­ni­ku – uznał za wska­za­ne wy­ja­śnić Jan, któ­ry do­sły­szał py­ta­nie.

Ro­chas ze zło­ścią wzru­szył ra­mio­na­mi i nie rze­kł­szy sło­wa po­czął znów kro­czyć wzdłuż li­nii na­mio­tów cze­ka­jąc za­ga­sze­nia ognisk. Jan tym­cza­sem, znu­żo­ny ca­ło­dzien­nym mar­szem, przy­siadł o kil­ka kro­ków w po­bli­żu Mau­ry­ce­go, któ­re­go sło­wa do­cie­ra­ły do jego uszu zra­zu niby brzę­cze­nie; nie słu­chał ich po­chło­nię­ty wła­sny­mi my­śla­mi, nie­wy­raź­ny­mi, za­le­d­wie kształ­tu­ją­cy­mi się w głę­bi tę­pa­we­go i po­wo­li pra­cu­ją­ce­go mó­zgu.

Mau­ry­cy był zwo­len­ni­kiem woj­ny, uwa­żał ją za rzecz nie­unik­nio­ną, po­trzeb­ną do sa­me­go ist­nie­nia na­ro­dów. Po­gląd ten na­su­wał mu się, od­kąd się za­po­znał z prą­da­mi ewo­lu­cjo­ni­zmu, z całą tą teo­rią, któ­rą en­tu­zja­zmo­wa­ła się ów­cze­sna wy­kształ­co­na mło­dzież. Czy­liż ży­cie nie jest nie­ustan­ną woj­ną? Czyż pod­sta­wo­wą za­sa­dą na­tu­ry nie jest usta­wicz­na wal­ka, zwy­cię­stwo god­niej­sze­go, siła utrzy­my­wa­na i od­na­wia­na przez dzia­ła­nie, wiecz­nie mło­de ży­cie od­ra­dza­ją­ce się na mo­gi­le? I przy­po­mi­nał so­bie ów wiel­ki po­ryw, jaki nim owład­nął, gdy dla od­ku­pie­nia swych win po­sta­no­wił zo­stać żoł­nie­rzem i bić się nad gra­ni­cą. Być może, obec­na Fran­cja, z okre­su ple­bi­scy­tu, choć od­da­na cał­ko­wi­cie ce­sa­rzo­wi, nie chcia­ła woj­ny. On sam jesz­cze przed ty­go­dniem uwa­żał ją za zło i nie­do­rzecz­ność. Dys­ku­to­wa­no nad ową kan­dy­da­tu­rą nie­miec­kie­go księ­cia do tro­nu hisz­pań­skie­go; w za­mę­cie, jaki stop­nio­wo za­pa­no­wał, nikt – zda­ło się – nie miał słusz­no­ści; tak iż w koń­cu nie wia­do­mo już było, skąd wy­szło pierw­sze wy­zwa­nie; i, rzekł­byś, trwa­ło już tyl­ko samo fa­tum, nie­uchron­ne pra­wo, co w go­dzi­nie prze­zna­cze­nia rzu­ca je­den na­ród prze­ciw dru­gie­mu. Ale wiel­ki dreszcz wstrzą­snął Pa­ry­żem: Mau­ry­cy wspo­mi­nał ów pło­mien­ny wie­czór, bul­wa­ry z prze­wa­la­ją­cym się tłu­mem, gro­ma­dy lu­dzi z po­chod­nia­mi wo­ła­ją­cych: „Do Ber­li­na! Do Ber­li­na!” Przed ra­tu­szem (zda­wa­ło mu się, że ją jesz­cze sły­szy) pięk­na ko­bie­ta, wy­nio­sła, o mo­nar­szym pro­fi­lu, sta­nąw­szy na koź­le do­roż­ki i owi­nąw­szy się sztan­da­rem, śpie­wa­ła Mar­sy­lian­kę. Czyż­by więc to było fał­szem, czy ser­ce Pa­ry­ża nie za­bi­ło? A po­tem, jak za­wsze u nie­go, po ner­wo­wym unie­sie­niu na­stą­pi­ły go­dzi­ny okrop­nych zwąt­pień i nie­sma­ku: wspo­mnie­nia przy­by­cia do ko­szar, ofi­ce­ra, któ­ry go przyj­mo­wał, sier­żan­ta, któ­ry mu wy­dał umun­du­ro­wa­nie; plu­ga­wa i cuch­ną­ca izba, or­dy­nar­na po­ufa­łość no­wych to­wa­rzy­szy, me­cha­nicz­ne ćwi­cze­nia ści­na­ją­ce z nóg i przy­tę­pia­ją­ce mózg. W cią­gu jed­nak nie­speł­na ty­go­dnia przy­wykł po­zby­wa­jąc się od­ra­zy. A gdy pułk wy­ru­szył w kie­run­ku Bel­for­tu, po­wró­cił mu daw­ny za­pał.

Od sa­me­go po­cząt­ku Mau­ry­cy miał zu­peł­ną pew­ność zwy­cię­stwa. Dla nie­go plan ce­sa­rza był ja­sny: rzu­cić czte­ry­sta ty­się­cy lu­dzi nad Ren, prze­być rze­kę, za­nim Pru­sa­cy przy­go­tu­ją się, szyb­kim ma­new­rem od­ciąć Niem­cy pół­noc­ne od po­łu­dnio­wych, po czym, w wy­ni­ku ja­kie­goś wspa­nia­łe­go zwy­cię­stwa, zmu­sić na­tych­miast Au­strię i Wło­chy, by sta­nę­ły po stro­nie Fran­cji. Toż ro­ze­szła się na­wet po­gło­ska, że ów siód­my kor­pus, do któ­re­go na­le­żał jego pułk, miał być za­ła­do­wa­ny na okrę­ty w Bre­ście i prze­wie­zio­ny do Da­nii, aby tara do­ko­nać ope­ra­cji dy­wer­syj­nej, któ­ra by zmu­si­ła Pru­sy do unie­ru­cho­mie­nia jed­nej ze swych ar­mii. Pru­sy mia­ły być za­sko­czo­ne, ra­żo­ne ze wszyst­kich stron, zgnie­cio­ne w kil­ka ty­go­dni. Ot, zwy­kła prze­chadz­ka woj­sko­wa ze Stras­bur­ga do Ber­li­na. Ale od­kąd sta­nę­li w Bel­for­cie, po­czę­ły go drę­czyć wąt­pli­wo­ści. Siód­my kor­pus, ma­ją­cy pa­tro­lo­wać wy­łom Szwar­cwal­du, przy­był na miej­sce w opła­ka­nym sta­nie; był moc­no zde­kom­ple­to­wa­ny, pa­no­wał w nim nie­opi­sa­ny nie­ład, wszyst­kie­go było brak. Ocze­ki­wa­no na­dej­ścia z Włoch trze­ciej dy­wi­zji; dru­ga bry­ga­da ka­wa­le­rii mu­sia­ła po­zo­stać w Lyonie, gdyż oba­wia­no się za­mie­szek wśród lud­no­ści; a trzy ba­te­rie za­gi­nę­ły w dro­dze nie wia­do­mo gdzie. Do tego – nie­by­wa­łe ogo­ło­ce­nie: skła­dy w Bel­for­cie, któ­re mia­ły wszyst­kie­go do­star­czyć, oka­za­ły się próż­ne: ani na­mio­tów, ani ko­tłów, ani fla­ne­lo­wych owi­ja­czy, ani ap­tek po­lo­wych, ani kuź­ni, ani pęt na ko­nie. Ani jed­ne­go sa­ni­ta­riu­sza, ani jed­ne­go pra­cow­ni­ka ad­mi­ni­stra­cji. W ostat­niej chwi­li za­uwa­żo­no brak trzy­dzie­stu ty­się­cy czę­ści za­mien­nych do ka­ra­bi­nów i trze­ba było wy­słać do Pa­ry­ża ofi­ce­ra, któ­re­mu z naj­więk­szym tru­dem uda­ło się zdo­być za­le­d­wie pięć ty­się­cy. Po­nad­to Mau­ry­ce­go drę­czy­ła bez­czyn­ność. Dla­cze­go nie ma­sze­ro­wa­no na­przód już od dwóch ty­go­dni? Czuł do­brze, iż każ­dy dzień zwło­ki jest błę­dem nie do na­pra­wie­nia, zmniej­sza wi­do­ki zwy­cię­stwa.

I wy­ma­rzo­nym pla­nom prze­ciw­sta­wia­ła się rze­czy­wi­stość, o czym miał… się z cza­sem do­wie­dzieć, a cze­go po­sia­dał wów­czas nie­ja­sną i nie­po­ko­ją­cą świa­do­mość. Sie­dem kor­pu­sów ar­mii, roz­sta­wio­nych, roz­pro­szo­nych wzdłuż gra­ni­cy od Met­zu do Bit­che i od Bit­che do Bel­for­tu; stan li­czeb­ny wszę­dzie nie­peł­ny: za­miast czte­ry­stu trzy­dzie­stu ty­się­cy żoł­nie­rza było naj­wy­żej dwie­ście trzy­dzie­ści ty­się­cy; ge­ne­ra­ło­wie, za­zdrosz­czą­cy so­bie wza­jem­nie, ma­ją­cy na uwa­dze je­dy­nie zdo­by­cie bu­ła­wy mar­szał­kow­skiej, po­zo­sta­wia­ją­cy in­nych bez po­mo­cy; kary – god­ny brak prze­zor­no­ści, mo­bi­li­za­cja i kon­cen­tra­cja sił prze­pro­wa­dzo­ne za jed­nym za­ma­chem gwo­li zy­ska­niu na cza­sie, co wy­wo­ła­ło nie­moż­li­wy do opa­no­wa­nia cha­os; wresz­cie stop­nio­wy bez­wład po­czy­na­ją­cy się od góry, od ce­sa­rza – cho­re­go, nie­zdol­ne­go do po­wzię­cia szyb­kiej de­cy­zji; bez­wład, któ­ry ogar­niał całą ar­mię, dez­or­ga­ni­zo­wał, nisz­czył i rzu­cał ją – bez­bron­ną – na łup naj­cięż­szym klę­skom. A jed­nak po­nad głu­chą go­rącz­ką ocze­ki­wa­nia, w in­stynk­tow­nym dresz­czu prze­czu­cia tego, co na­stą­pi, trwa­ła pew­ność zwy­cię­stwa.

Na­gle, 3 sierp­nia, wy­strze­li­ła wieść o wy­gra­nej po­przed­nie­go dnia bi­twie pod Sa­ar­brüc­ken. O roz­mia­rach tego zwy­cię­stwa nie wie­dzia­no jesz­cze. Ale ga­ze­ty wrza­ły za­pa­łem: było to wtar­gnię­cie na te­ry­to­rium Nie­miec, pierw­szy krok chwa­leb­ne­go po­cho­du; wte­dy roz­po­czę­ła ży­wot le­gen­da o na­stęp­cy tro­nu zbie­ra­ją­cym kule na po­bo­jo­wi­sku. A po­tem, w dwa dni póź­niej, gdy się ze zdu­mie­niem do­wie­dzia­no o po­raż­ce pod Wis­sem­bur­giem, ze wszyst­kich pier­si wy­rwał się krzyk wście­kło­ści. Pięć ty­się­cy lu­dzi wcią­gnię­tych w za­sadz­kę i przez dzie­sięć go­dzin opie­ra­ją­cych się trzy­dzie­stu pię­ciu ty­siąc­om Pru­sa­ków – ta pod­ła rzeź wręcz wo­ła­ła o po­mstę! Nie­wąt­pli­wie za­wi­ni­li tu do­wód­cy, że się nie­do­sta­tecz­nie za­bez­pie­czy­li i nic nie prze­wi­dzie­li. Ale wszyst­ko to się na­pra­wi; Mac-Ma­hon we­zwał pierw­szą dy­wi­zję siód­me­go kor­pu­su; pierw­szy kor­pus bę­dzie osła­nia­ny przez pią­ty; w tej chwi­li Pru­sa­cy pod na­po­rem ba­gne­tów na­szych pie­chu­rów z pew­no­ścią wy­co­fu­ją się z po­wro­tem za Ren. I myśl o owym za­żar­tym boju, wzra­sta­ją­ca go­rącz­ka ocze­ki­wa­nia wie­ści, całe to nie­spo­koj­ne na­pię­cie roz­ta­cza­ło się co­raz sze­rzej pod bled­nie­ją­cym nie­bem.

Mau­ry­cy po­wta­rzał We­is­so­wi:

– Ha! Dzi­siaj z pew­no­ścią dano im tę­gie la­nie!

We­iss nie od­po­wie­dział i po­ki­wał gło­wą fra­so­bli­wie. On tak­że pa­trzał w stro­nę Renu, ku temu wscho­do­wi, gdzie noc już za­pa­dła zu­peł­na – czar­na ścia­na groź­nie ta­jem­ni­cza. Od­kąd za­mil­kły ostat­nie sy­gna­ły ape­lu, drze­mią­cy obóz za­le­ga­ła głę­bo­ka ci­sza prze­ry­wa­na je­dy­nie kro­ka­mi i gło­sa­mi kil­ku za­póź­nio­nych żoł­nie­rzy. W izbie fol­warcz­nej, jak mru­ga­ją­ca gwiaz­da, za­pło­nę­ło świa­teł­ko, przy któ­rym czu­wa­ją­cy ofi­ce­ro­wie szta­bu od­czy­ty­wa­li otrzy­my­wa­ne co go­dzi­na mel­dun­ki nie­ja­snej wciąż jesz­cze tre­ści. A z po­rzu­co­ne­go na­resz­cie ogni­ska do­by­wał się nadal gę­sty, smęt­ny dym i uno­szo­ny lek­kim wie­trzy­kiem za­snu­wał swą czer­nią pierw­sze wy­stę­pu­ją­ce na nie­bie gwiaz­dy.

– La­nie – po­wtó­rzył wresz­cie We­iss. – Daj to, Boże! Sie­dzą­cy wciąż opo­dal Jan nad­sta­wiał ucha, a po­rucz­nik Ro­chas usły­szaw­szy to za­pra­wio­ne wąt­pli­wo­ścią ży­cze­nie przy­sta­nął i jął słu­chać.

– Jak to? – ob­ru­szył się Mau­ry­cy. – Nie masz peł­ne­go za­ufa­nia, do­pusz­czasz moż­li­wość po­raż­ki?!

Szwa­gier uczy­nił gest roz­pacz­li­wy; ręce mu drża­ły, na do­bro­dusz­nej twa­rzy, na­gle po­bla­dłej, ma­lo­wa­ło się sil­ne wzru­sze­nie.

– Po­raż­ki? Nie­chże Bóg bro­ni! Wiesz, ja po­cho­dzę z tych stron, moi dziad­ko­wie zo­sta­li w roku 1814 za­mor­do­wa­ni przez Ko­za­ków; i gdy po­my­ślę o na­jeź­dzie, pię­ści mi się za­ci­ska­ją i go­tów bym, tak jak je­stem, w sur­du­cie, ru­szyć do ata­ku jak pro­sty żoł­nierz! Po­raż­ka? Och, nie, nie! Nie chcę wie­rzyć w jej moż­li­wość! – Uspo­ko­ił się, ale jego opusz­czo­ne ra­mio­na świad­czy­ły o przy­gnę­bie­niu. – Tyl­ko, cóż? Je­stem nie­spo­koj­ny… Znam do­brze tę moją Al­za­cję do­pie­ro co, ja­dąc za in­te­re­sa­mi, prze­by­łem ją całą… Wi­dzie­li­śmy róż­ne rze­czy, co się rzu­ca­ją w oczy, a któ­rych ge­ne­ra­ło­wie nie chcą do­strze­gać. Ha! Woj­na z Pru­sa­mi! Pra­gnę­li­śmy jej, od daw­na wy­cze­ki­wa­li­śmy spo­koj­nie chwi­li za­ła­twie­nia sta­re­go spo­ru. Lecz to wca­le nie prze­szka­dza­ło nam żyć w do­brych sto­sun­kach są­siedz­kich z Ba­de­nią, i z Ba­wa­rią, gdzie wszy­scy mamy po tam­tej stro­nie Renu krew­nych albo przy­ja­ciół. Są­dzi­li­śmy, że – jak i my – ma­rzą o przy­tar­ciu ro­gów nie­zno­śnej pru­skiej bu­cie… No i nas, tak spo­koj­nych, tak zde­cy­do­wa­nych, od dwóch ty­go­dni ogar­nia nie­po­kój i znie­cier­pli­wie­nie, gdy wi­dzi­my, że wszyst­ko idzie co­raz go­rzej. Od chwi­li wy­po­wie­dze­nia woj­ny po­zwo­lo­no nie­przy­ja­ciel­skim ka­wa­le­rzy­stom siać gro­zę po wsiach, ba­dać te­ren, prze­ci­nać dru­ty te­le­gra­ficz­ne. Ba­de­nia i Ba­wa­ria chwy­ta­ją za broń, ogrom­ne ru­chy wojsk od­by­wa­ją się w Pa­la­ty­na­cie; wie­ści ze­wsząd ze­bra­ne – z tar­go­wisk, z jar­mar­ków – wska­zu­ją nam, że gra­ni­ca jest za­gro­żo­na; a kie­dy miesz­kań­cy i wój­to­wie gmin, wresz­cie prze­ra­że­ni tym wszyst­kim, z alar­mem przy­bie­ga­ją do prze­jeż­dża­ją­cych ofi­ce­rów, ci wzru­sza­ją ra­mio­na­mi: to są ha­lu­cy­na­cje, przy­wi­dze­nia tchó­rzów, nie­przy­ja­ciel da­le­ko… Ba! Wła­śnie wte­dy, kie­dy nie wol­no stra­cić jed­nej go­dzi­ny, oni mar­nu­ją dni za dnia­mi! Na cóż jesz­cze cze­kać? Aż całe Niem­cy spad­ną nam na kark!

Mó­wił gło­sem ści­szo­nym, zła­ma­nym, jak­by po­wta­rza­jąc so­bie sa­me­mu te praw­dy – wy­ni­ki dłu­gich roz­my­ślań.

– Ach, Niem­cy, znam je tak­że; i strasz­ne jest wła­śnie, że wy wszy­scy ma­cie o nich ta­kie po­ję­cie jak o Chi­nach… Pa­mię­tasz, Mau­ry­cy, mego krew­nia­ka Gun­the­ra, co to ze­szłej wio­sny przy­był do Se­da­nu, aby się ze mną zo­ba­czyć. Je­ste­śmy sku­zy­no­wa­ni przez ko­bie­ty: jego mat­ka, sio­stra mo­jej, wy­szła za mąż w Ber­li­nie; a on już jest cał­kiem tam­tej­szy, nie­na­wi­dzi Fran­cji. Dziś słu­ży w ran­dze ka­pi­ta­na w pru­skiej gwar­dii… Przy­po­mi­nam so­bie, jak owe­go wie­czo­ra, kie­dy go od­pro­wa­dza­łem na dwo­rzec, oświad­czył mi swym szorst­kim to­nem: „Je­że­li Fran­cja wy­po­wie nam woj­nę, zo­sta­nie po­bi­ta.”

W tym mo­men­cie po­rucz­nik Ro­chas, któ­ry do­tych­czas za­cho­wy­wał spo­kój, po­stą­pił ku nim z groź­ną miną. Był to wy­so­ki, chu­dy człek lat oko­ło pięć­dzie­się­ciu, o po­dłuż­nej, ciem­nej, po­bruż­dżo­nej twa­rzy. Ogrom­ny gar­ba­ty nos zwi­sał ku sze­ro­kim po­czci­wym ustom, nad któ­ry­mi je­ży­ły się szorst­kie, szpa­ko­wa­te wąsy.

– Cóż pan tam ple­cie, do dia­bła? – za­grzmiał z iry­ta­cją. – Sie­jesz po­płoch wśród mo­ich lu­dzi!

Jan, choć nie mie­szał się do sprzecz­ki, w du­chu przy­zna­wał mu słusz­ność. I on, cho­ciaż za­czy­na­ło go już dzi­wie to zwle­ka­nie i nie­po­rzą­dekj nig­dy nie wąt­pił, że Pru­sa­cy do­sta­ną tęgo po skó­rze. To było pew­ne, sko­ro prze­cie po to tyl­ko tu przy­szli.

– Ależ, po­rucz­ni­ku – od­parł za­sko­czo­ny We­iss – ja ni­ko­go nie my­ślę znie­chę­cać… prze­ciw­nie, chciał­bym, aby wszy­scy wie­dzie­li to, co ja wiem, gdyż tyl­ko wte­dy moż­na prze­wi­dy­wać i za­po­bie­gać… A przy tym, wi­dzi pan, te Niem­cy…

I mó­wił da­lej, roz­sąd­nie wy­ja­śnia­jąc mo­ty­wy swych obaw: Pru­sy spo­tęż­nia­łe od cza­su Sa­do­wy; ruch na­ro­do­wy wy­su­wa­ją­cy je na czo­ło państw nie­miec­kich; całe to roz­le­głe ce­sar­stwo w sta­dium po­wsta­wa­nia, od­mło­dzo­ne, za­sob­ne w za­pał i wiel­ki roz­pęd zbio­ro­wej pa­sji pod­bo­jów; sys­tem przy­mu­so­wej służ­by woj­sko­wej trzy­ma­ją­cy w po­go­to­wiu na­ród uzbro­jo­ny, wy­ćwi­czo­ny, kar­ny, za­opa­trzo­ny bo­ga­to w sprzęt, za­har­to­wa­ny w wiel­kiej woj­nie, sy­cą­cy się swym pio­ru­nu­ją­cym trium­fem nad Au­strią; in­te­li­gen­cja, siła mo­ral­na tej ar­mii do­wo­dzo­nej przez sa­mych pra­wie mło­dych ofi­ce­rów po­słusz­nych ge­ne­ra­lis­si­mu­so­wi, któ­ry, zda­wa­ło się, miał zre­for­mo­wać sztu­kę wo­jen­ną i ob­da­rzo­ny był ide­al­ną prze­zor­no­ścią oraz prze­ni­kli­wo­ścią i był zdu­mie­wa­ją­co szyb­ki w orien­ta­cji. Prze­ciw­sta­wia­jąc ją tak opi­sa­nym Niem­com, We­iss scha­rak­te­ry­zo­wał Fran­cję jako ce­sar­stwo po­sta­rza­łe, wpraw­dzie jesz­cze trium­fu­ją­ce w gło­so­wa­niu po­wszech­nym, ale spróch­nia­łe u pod­staw; przez zdep­ta­nie wol­no­ści osła­bi­ło ideę oj­czy­zny, zbyt póź­no i ku wła­snej zgu­bie po­wró­ci­ło na dro­gę li­be­ra­li­zmu, go­to­we ru­nąć, sko­ro tyl­ko prze­sta­nie za­spo­ka­jać żą­dzę uży­cia swych oby­wa­te­li; ar­mia – nie­wąt­pli­wie – peł­na wspa­nia­łej ra­so­wej bra­wu­ry, uwień­czo­na waw­rzy­na­mi kam­pa­nii krym­skiej i wło­skiej, ale ze­psu­ta przez sto­so­wa­nie płat­nych za­stępstw, ob­ro­sła ru­ty­ną szko­ły afry­kań­skiej, zbyt pew­na zwy­cię­stwa, aby zdo­być się na wiel­ki wy­si­łek przy­swo­je­nia so­bie no­wo­cze­snych me­tod; wresz­cie – ge­ne­ra­ło­wie prze­waż­nie mier­ni, tra­wie­ni żą­dzą współ­za­wod­nic­twa, nie­któ­rzy zdu­mie­wa­ją­co ogra­ni­cze­ni, a na ich cze­le – ce­sarz, cho­ry i nie­zde­cy­do­wa­ny, oszu­ki­wa­ny i sam sie­bie oszu­ku­ją­cy w przeded­niu strasz­li­wej awan­tu­ry, w któ­rą wszy­scy rzu­ca­li się na oślep, bez po­waż­niej­szej za­pra­wy, w prze­ra­że­niu i bez­ła­dzie, niby sta­do pro­wa­dzo­ne­go na rzeź by­dła.

Ro­chas słu­chał z roz­war­ty­mi usta­mi i wy­trzesz­czo­ny­mi oczy­ma, marsz­cząc swój groź­ny nos. Po czym z na­gła par­sk­nął gło­śno śmie­chem, krzy­wiąc się szka­rad­nie.

– Go pan tam ple­cie? Cóż mają zna­czyć te głup­stwa? Ależ to nie ma żad­ne­go sen­su, to jest zbyt nie­do­rzecz­ne, nie war­to so­bie nad tym ła­mać gło­wy… Opo­wia­daj­cie to re­kru­tom, ale nie mnie, mnie, któ­ry mam dwa­dzie­ścia sie­dem lat służ­by!

I pię­ścią bił się w pierś. Syn mu­la­rza przy­by­łe­go z Li­mo­usin, Ro­chas uro­dził się w Pa­ry­żu; gar­dząc za­wo­dem ojca za­cią­gnął się do woj­ska ma­jąc osiem­na­ście lat. Wy­ru­szył na front jako sze­re­go­wiec, w Afry­ce zdo­był na­szyw­ki ka­pra­la, pod Se­wa­sto­po­lem otrzy­mał sto­pień sier­żan­ta, po bi­twie pod Sol­fe­ri­no zo­stał mia­no­wa­ny po­rucz­ni­kiem, po­świę­ciw­szy pięt­na­ście lat su­ro­wej i peł­nej bo­ha­ter­skiej bra­wu­ry eg­zy­sten­cji dla osią­gnię­cia tej szar­ży, bez moż­li­wo­ści dal­sze­go awan­su z po­wo­du bra­ku wy­kształ­ce­nia.

– Ale, mój pa­nie, co niby wszyst­ko wiesz; jed­ne­go nie wiesz… Otóż w Ma­za­gra­nie – mia­łem wte­dy za­le­d­wie dzie­więt­na­ście lat, a było nas wszyst­kie­go dwu­dzie­stu trzech lu­dzi, ani jed­ne­go wię­cej – przez trzy dni opie­ra­łem się dwu­na­stu ty­siąc­om Ara­bów. O tak!-Ca­ły­mi la­ta­mi tam w Afry­ce, w Ma­sca­rze, w Bi­skrze, w Del­lys, póź­niej w Wiel­kiej Ka­by­lii, wresz­cie w La­gho­uat, gdy­by pan był wte­dy z nami, wi­dział­byś tych pod­łych czar­nu­chów zmy­ka­ją­cych jak za­ją­ce, le­d­wie­śmy się po­ka­za­li… A pod Se­wa­sto­po­lem, do kroć­set! Ha! Pro­szę pana, nie moż­na po­wie­dzieć, żeby to była za­baw­ka. Bu­rze, co czło­wie­ko­wi kła­ki ze łba wy­ry­wa­ły, zim­no so­ba­cze, usta­wicz­ne alar­my, wresz­cie te dzi­ku­sy, któ­re w koń­cu wszyst­ko wy­sa­dzi­ły w po­wie­trze! Co nie prze­szko­dzi­ło, że­śmy ich sa­mych z ko­lei upie­kli we wła­snym so­sie. A pod Sol­fe­ri­no? Ha, pana tam nie było, cze­muż więc pan o tym gada? Tak, pod Sol­fe­ri­no, gdzie było tak go­rą­co, cho­ciaż tego dnia spa­dła ule­wa, ja­kiej może nig­dy pan w ży­ciu nie zo­ba­czy! Pod Sol­fe­ri­no, gdzie spra­wi­li­śmy ta­kie la­nie Au­stria­kom; trze­ba ich było wi­dzieć, jak umy­ka­li przed na­szy­mi ba­gne­ta­mi, ko­zioł­ku­jąc, jak gdy­by mie­li ogień w por­t­kach.

Pro­mie­niał za­do­wo­le­niem, wszyst­ka we­so­łość sta­re­go żoł­nie­rza fran­cu­skie­go dźwię­cza­ła w jego trium­fal­nym śmie­chu. Od­zy­wa­ła się daw­na le­gen­da: wo­jak fran­cu­ski prze­bie­ga­ją­cy świat ze swą dziew­czy­ną u jed­ne­go boku, a flasz­ką za­cne­go wina u dru­gie­go, pod­bój zie­mi do­ko­ny­wa­ny z uciesz­ną pio­sen­ką na ustach. Ka­pral z czte­re­ma żoł­nie­rza­mi… a tam całe ar­mie gry­zły pia­sek.

Na­gle wy­krzyk­nął:

– Po­bi­ta? Fran­cja po­bi­ta? Te pru­skie świ­nie mia­ły­by nas po­bić? Nas?!

Pod­szedł do We­is­sa i schwy­cił go za kla­pę sur­du­ta. Cała jego wy­so­ka, chu­da po­stać błęd­ne­go ry­ce­rza wy­ra­ża­ła zu­peł­ną po­gar­dę dla wro­ga, wszyst­ko jed­no ja­kie­go, nie­za­leż­nie od cza­su i miej­sca.

– Niech no pan po­słu­cha… Je­że­li Pru­sa­cy ośmie­lą się tu przyjść, od­pro­wa­dzi­my ich do domu kop­nia­ka­mi w ty­łek..-. Sły­szy pan: kop­nia­ka­mi w ty­łek, aż do sa­me­go Ber­li­na!

I uczy­nił gest wspa­nia­ły z iście dzie­cię­cą nie­fra­so­bli­wo­ścią, ze szcze­rym prze­ko­na­niem nie­wi­niąt­ka, co nic nie wie, i ni­cze­go się nie lęka.

– Tak to, mój pa­nie, tak, nie in­a­czej!

We­iss, oszo­ło­mio­ny, nie­omal prze­ko­na­ny, po­śpie­szył oświad­czyć, że sam tego tyl­ko pra­gnie. Mau­ry­cy zaś, do­tych­czas mil­czą­cy z oba­wy wtrą­ce­nia się do roz­mo­wy w obec­no­ści zwierzch­ni­ka, w koń­cu wraz z nim wy­buch­nął śmie­chem: ten mo­ro­wiec, któ­re­go zresz­tą uwa­żał za głup­ca, wle­wał mu otu­chę do ser­ca. Po­dob­nie i Jan ski­nie­niem gło­wy po­twier­dzał każ­de sło­wo po­rucz­ni­ka. On tak­że był pod Sol­fe­ri­no, gdzie na­pa­da­ło tyle desz­czu. To ro­zu­miem! Gdy­by wszy­scy do­wód­cy tak prze­ma­wia­li, nikt by się nie przej­mo­wał bra­kiem ko­tłów i fla­ne­lo­wych owi­ja­czy!

Noc już od daw­na za­pa­dła, a Ro­chas wciąż wy­ma­chi­wał w ciem­no­ści swy­mi dłu­gi­mi ra­mio­na­mi. Prze­sy­la­bi­zo­wał jed­ną tyl­ko książ­kę z opi­sem zwy­cięstw Na­po­le­ona, na­by­tą nie­gdyś od wę­drow­ne­go prze­kup­nia. I nie mógł się uspo­ko­ić, do­pó­ki w gwał­tow­nym okrzy­ku nie wy­strze­lił ca­łe­go za­so­bu swej wie­dzy:

– Au­strię spra­li­śmy pod Ca­sti­glio­ne, pod Ma­ren­go, pod Au­ster­litz, pod Wa­gram! Pru­sy spra­li­śmy pod Ey­lau, pod Jeną, pod Lüt­zen! Ro­sję spra­li­śmy pod Frie­dlan­dem, pod Smo­leń­skiem, nad rze­ką Mo­skwą! Hisz­pa­nię, An­glię spra­li­śmy wszę­dzie! Wszyst­kie kra­je na zie­mi pra­li­śmy od góry do dołu, wzdłuż i wszerz!… I dziś nas mia­no by sprać? Dla­cze­go? Jak? Czyż­by się świat od­mie­nił?

Wy­pro­sto­wał się i wzniósł ra­mię jak drzew­ce sztan­da­ru.

– Pro­szę! Dzi­siaj tam była bi­twa, ocze­ku­je się wia­do­mo­ści. Otóż wia­do­mo­ści te ja wam mogę po­dać. Wy­ło­jo­no skó­rę Pru­sa­kom, ale to tak, że le­d­wo dy­szą, roz­bi­li­śmy ich na mia­zgę!

W tym mo­men­cie pod mrocz­nym nie­bem roz­legł się krzyk pe­łen bólu. By­łaż to skar­ga noc­ne­go pta­ka? Czy też głos ta­jem­ni­cy, przy­by­ły z da­le­ka, na­brzmia­ły łza­mi? Wszy­stek obóz po­grą­żo­ny w po­mro­ce za­drżał, a trwo­ga, z jaką ocze­ki­wa­no tak wol­no nad­cho­dzą­cych mel­dun­ków, wzro­sła jesz­cze i za­ostrzy­ła się. W od­da­li, na fol­war­ku, pło­mień świe­cy, przy któ­rej peł­ni nie­po­ko­ju czu­wa­li szta­bow­cy, wy­dłu­żył się i wid­niał wy­pro­sto­wa­ny i nie­ru­cho­my jak pło­mień grom­ni­cy.

Była już jed­nak dzie­sią­ta; Gau­de wy­nu­rzył się z czar­ne­go rowu, gdzie był znik­nął, i pierw­szy otrą­bił ga­sze­nie ogni. Od­po­wie­dzia­ły inne trąb­ki, po czym mil­kły po­wo­li za­mie­ra­ją­cą fan­fa­rą, jak gdy­by już ogar­nię­tą snem. We­iss po­czął zbie­rać się do odej­ścia; po­że­gnał czu­le Mau­ry­ce­go do­da­jąc mu otu­chy: uści­ska od nie­go Hen­riet­tę, wstą­pi do wuja Fo­uchard. A gdy już wresz­cie od­cho­dził, po­wstał szum, ja­kieś go­rącz­ko­we pod­nie­ce­nie. Była to wia­do­mość o wiel­kim zwy­cię­stwie od­nie­sio­nym wła­śnie przez mar­szał­ka Mac-Ma­hon; pru­ski na­stęp­ca tro­nu wzię­ty do nie­wo­li z dwu­dzie­sto­ma pię­cio­ma ty­sią­ca­mi lu­dzi, ar­mia nie­przy­ja­ciel­ska od­par­ta, roz­bi­ta, po­zo­sta­wi­ła nam swe dzia­ła i ta­bo­ry.

– Ba! – za­grzmiał Ro­chas. I idąc za śpie­szą­cym do Mi­lu­zy We­is­sem, roz­pro­mie­nio­ny krzyk­nął: – Kop­nia­ka­mi w ty­łek, ła­ska­wy pa­nie, kop­nia­ka­mi w ty­łek! Aż do Ber­li­na!

W kwa­drans póź­niej na­stęp­ny mel­du­nek do­no­sił, że ar­mia zo­sta­ła zmu­szo­na do opusz­cze­nia Wo­erth i cofa się. Och, co za noc! Zmo­rzo­ny snem Ro­chas otu­lił się płasz­czem i wy­cią­gnął wprost na zie­mi, jak mu się to nie­raz zda­rza­ło; Mau­ry­cy i Jan wśli­znę­li się do na­mio­tu, gdzie z gło­wa­mi na tor­ni­strach le­że­li już stło­cze­ni Lo­ubet, Cho­ute­au, Pa­che i La­po­ul­le. Moż­na było się tam po­mie­ścić w sze­ściu, lecz trze­ba było pod­kur­czyć nogi. Lo­ubet przede wszyst­kim pod­nie­cił ich wia­do­mo­ścią, przy­rze­ka­jąc La­po­ul­le'owi, że na­za­jutrz rano będą wy­da­wa­ne kur­cza­ki; ale ry­chło za­chra­pa­li wszy­scy: byli za­nad­to znu­że­ni, nie dba­li już o nic. Przez chwi­lę Jan trwał nie­ru­cho­mo, przy­ci­śnię­ty do Mau­ry­ce­go; mimo ogrom­ne­go zmę­cze­nia nie mógł za­snąć; wszyst­ko, co ów pan mó­wił, wi­ro­wa­ło mu w gło­wie; wi­dział Niem­cy pod bro­nią, ol­brzy­mie, nisz­czą­ce. I czuł do­sko­na­le, że jego to­wa­rzysz rów­nież nie śpi i roz­my­śla o tym sa­mym. Na­gle tam­ten szarp­nął się jak­by z nie­cier­pli­wo­ścią i Jan zro­zu­miał, że mu prze­szka­dza. In­stynk­tow­na, wza­jem­na nie­chęć chło­pa i in­te­li­gen­ta, róż­ni­ca sfe­ry i wy­kształ­ce­nia stwa­rza­ły jak gdy­by fi­zycz­ną od­ra­zę. Pierw­szy czuł z tego po­wo­du za­wsty­dze­nie i smu­tek, sta­rał się zaj­mo­wać jak naj­mniej miej­sca usu­wa­jąc się z krę­gu tej wzgar­dli­wej wro­go­ści, jaką wy­czu­wał w tam­tym. Jak­kol­wiek noc była chłod­na, w na­mio­cie śród na­tło­ku ciał było tak dusz­no, że Mau­ry­cy, roz­go­rącz­ko­wa­ny, gwał­tow­nie wy­biegł i roz­cią­gnął się o kil­ka kro­ków opo­dal. Jan, stra­pio­ny, po­grą­żył się w cięż­ki pół­sen, w któ­rym żal, że jest nie­lu­bio­ny, spla­tał się z oba­wą strasz­li­we­go nie­szczę­ścia, któ­re pę­dzi ku nie­mu; zda­ło mu się, że sły­szy jego tę­tent z głę­bi nie­zna­ne­go losu.

Upły­nę­ło kil­ka go­dzin, wszy­stek obóz, czar­ny, nie­ru­cho­my, jak gdy­by nik­nął pod na­wi­sem po­nu­rej nocy, w któ­rej wa­ży­ło się coś prze­ra­ża­ją­ce­go, a jesz­cze bez­i­mien­ne­go. Z mo­rza ciem­no­ści do­cho­dzi­ły ja­kieś wstrzą­sy, na­głe rzę­że­nie wy­do­by­wa­ło się z głę­bi nie­wi­dzial­ne­go na­mio­tu. Po­tem roz­le­ga­ły się ha­ła­sy, któ­rych nie spo­sób było ro­ze­znać: par­ska­nie ko­nia, stuk sza­bli, po­śpiesz­ne kro­ki za­póź­nio­ne­go ła­zi­ka; wszyst­kie te tak zwy­kłe od­gło­sy mia­ły ja­kiś groź­ny wy­dźwięk. Lecz oto na­gle w po­bli­żu kan­ty­ny za­ja­śnia­ło sil­ne świa­tło ob­le­wa­jąc bla­skiem czo­ło po­zy­cji: wi­dać było sze­re­gi ka­ra­bi­nów usta­wio­nych w ko­zły, po­ły­sku­ją­ce lufy po­cęt­ko­wa­ne czer­wo­ny­mi lśnie­nia­mi po­dob­ny­mi do świe­żej krwi; a w tym na­głym po­ża­rze uka­za­ły się ciem­ne i sztyw­ne syl­we­ty war­tow­ni­ków. Czyż­by to nie­przy­ja­ciel, za­po­wia­da­ny już od dwóch dni przez do­wód­ców, a na któ­re­go spo­tka­nie od­dzia­ły fran­cu­skie wy­ma­sze­ro­wa­ły z Bel­for­tu do Mi­lu­zy? Na­gle, wy­strze­liw­szy pió­ro­pu­szem iskier, pło­mień za­gasł. Był to ów stos wil­got­ne­go drze­wa tak upo­rczy­wie roz­nie­ca­ny przez La­po­ul­le'a: ża­rząc się w cią­gu dłu­gich go­dzin wresz­cie buch­nął pło­mie­niem jak wiąz­ka sło­my.

Spło­szo­ny tym bla­skiem Jan z ko­lei wy­szedł po­śpiesz­nie z na­mio­tu i omal nie po­tknął się o Mau­ry­ce­go, któ­ry wspar­ty na łok­ciu pa­trzał przed sie­bie. Ciem­no­ści do­ko­ła za­pa­dły już na nowo; oby­dwaj żoł­nie­rze po­zo­sta­li roz­cią­gnię­ci na zie­mi w od­le­gło­ści kil­ku kro­ków od sie­bie. Na tle gę­ste­go mro­ku mie­li te­raz przed sobą je­dy­nie okno fol­warcz­ne­go dwor­ku oświe­tlo­ne sa­mot­ną świe­cą pło­ną­cą jak gdy­by przy umar­łym. Któ­raż to mo­gła być go­dzi­na? Dru­ga, może trze­cia. Szta­bow­cy wciąż czu­wa­li. Sły­chać było krzy­kli­wy głos ge­ne­ra­ła Bo­ur­ga­in-Des­feu­il­les roz­draż­nio­ne­go bez­sen­ną nocą, pod­czas któ­rej pod­trzy­my­wał się tyl­ko gro­giem i cy­ga­ra­mi. Na­de­szły nowe mel­dun­ki; spra­wy mu­sia­ły się psuć, wi­dać było nie­wy­raź­nie cie­nie cwa­łu­ją­cych szta­fet. Roz­le­gły się ja­kieś tu­po­ty, prze­kleń­stwa, jak­by krzyk przed­śmiert­ny – po czym na­gle za­pa­dła prze­ra­ża­ją­ca ci­sza. Cóż to? Czyż­by to był ko­niec? Nad obo­zem, po­grą­żo­nym w śnie i trwo­dze, prze­le­ciał mroź­ny wiew.

Wte­dy to Jan i Mau­ry­cy w prze­my­ka­ją­cej po­śpiesz­nie wy­so­kiej szczu­płej po­sta­ci roz­po­zna­li puł­kow­ni­ka de Vi­neu­il. Szedł pew­no z ma­jo­rem Bo­uro­che, gru­ba­sem o lwiej gło­wie. Wy­mie­nia­li sło­wa bez­ład­ne, wy­rzu­ca­li strzę­py zdań, ja­kie sły­szy się w przy­krych snach.

– Na­de­szła z Ba­zy­lei… Na­sza pierw­sza dy­wi­zja roz­bi­ta… Dwa­na­ście go­dzin boju, cała ar­mia w od­wro­cie…

Cień puł­kow­ni­ka za­trzy­mał się i przy­wo­łał inny cień, któ­ry pod­biegł żwa­wo, w nie­na­gan­nej po­sta­wie.

– To wy, Be­au­do­in?

– Tak jest, pa­nie puł­kow­ni­ku.

– Och, przy­ja­cie­lu! Mac-Ma­hon po­bi­ty zo­stał pod Fro­eschwil­ler, Fros­sard.– pod Spic­ke­ren, de Fa­il­ly unie­ru­cho­mio­ny, bez­u­ży­tecz­ny te­raz mię­dzy nimi… Pod Fro­eschwil­ler je­den kor­pus sta­wiał czo­ło ca­łej ar­mii, do­ka­zy­wa­li cu­dów. I wszyst­ko na nic; uciecz­ka, pani – ka, dro­ga do Fran­cji otwar­ta!

Łzy go dła­wi­ły, dal­sze sła­wa prze­pa­dły, trzy cie­nie znik­nę­ły wsią­ka­jąc w mrok.

Drżąc na ca­łym cie­le Mau­ry­cy po­wstał. – Mój Boże! – wy­ją­kał.

I nie mógł sło­wa wię­cej po­wie­dzieć, pod­czas gdy Jan ze ści­śnię­tym ser­cem szep­tał:

– Och, prze­klę­ty los! Tam­ten pan, pań­ski krew­niak, miał jed­nak ra­cję, kie­dy mó­wił, że oni są moc­niej­si od nas.

Roz­wście­czo­ny Mau­ry­cy omal go nie za­du­sił. Pru­sa­cy moc­niej­si od Fran­cu­zów! Od tej znie­wa­gi krwa­wi­ła jego duma. A chłop tym­cza­sem cią­gnął ze spo­koj­nym upo­rem:

– To, uwa­ża pan, nic nie szko­dzi. Że się do­sta­ło klap­sa, to jesz­cze nie po­wód, by re­zy­gno­wać… Trze­ba bę­dzie za­brać, się do młoc­ki…

W tym mo­men­cie wy­ro­sła przed nimi dłu­ga syl­we­ta. Był to Ro­chas, jesz­cze oku­ta­ny swym płasz­czem; mu­sia­ły go zbu­dzić z twar­de­go snu do­okol­ne szme­ry, być może ów po­wiew klę­ski. Po­czął się wy­py­ty­wać, chciał wie­dzieć.

Kie­dy – z wiel­kim tru­dem – zro­zu­miał, w jego dzie­cię­cych oczach od­ma­lo­wa­ło się zdu­mie­nie.

Co naj­mniej z dzie­sięć razy po­wtó­rzył:

– Po­bi­ci? Jak to, po­bi­ci? Dla­cze­go po­bi­ci?

Te­raz na wscho­dzie sza­rzał dzień, dzień męt­ny, nie­wy­mow­nie smut­ny, za­zie­ra­jąc do na­mio­tów. W jed­nym z nich moż­na było roz­róż­nić czte­ry zie­mi­ste twa­rze; byli to Lo­ubet, La­po­ul­le, Cho­ute­au i Pa­che, któ­rzy chra­pa­li za­wzię­cie, z otwar­ty­mi usta­mi. Ża­łob­na zo­rza wsta­wa­ła po­śród mgieł o bar­wie sa­dzy uno­szą­cych się, hen, spo­nad da­le­kiej rze­ki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: