Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Kłopoty Wyraju - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
6 sierpnia 2025
1000 pkt
punktów Virtualo

Kłopoty Wyraju - ebook

Czy wiesz, że istnieje świat, którego obecności ludzie nawet nie podejrzewają? To świat duchów, bogów i stworzeń ze słowiańskiego folkloru, ukryty tuż pod powierzchnią codzienności.

Na jednym z podwarszawskich osiedli zostaje znalezione ciało młodej rusałki. Leszy, Lech Dębski, zostaje wezwany, by rozwikłać to zagadkowe morderstwo. To, co wygląda na zwykły akt przemocy, okazuje się pierwszym krokiem w mrocznej intrydze prowadzącej do Jaromroku – końca świata, gdzie Perun zmierzy się z Welesem w ostatecznej bitwie.

Kiedy na ulicach pojawiają się kolejne ciała, Dębski odkrywa, że stoi w obliczu siły przewyższającej wszystko, co znał. W towarzystwie Waldka Utopca, prastarego Peruna, tajemniczej Zorzy i innych postaci ze słowiańskiego panteonu, Dębski rozpoczyna wyścig z czasem, by powstrzymać apokalipsę.

Czy koniec świata będzie końcem, czy początkiem nowej ery? Kto pociąga za sznurki w tej mrocznej grze?

Wejdź do świata, gdzie słowiańskie bóstwa i mityczne stworzenia żyją tuż obok nas. „Kłopoty Wyraju” to pełna napięcia mieszanka miejskiej fantastyki i kryminału, która wciągnie Cię od pierwszej strony.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8076-986-0
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

Wy­raj – w mi­to­lo­gii sło­wiań­skiej to na­zwa świata, który we­dług wie­rzeń po­wstał po wy­klu­ciu się z ko­smicz­nego jaja. Mówi się, że na po­czątku był pu­sty ocean i w jego wo­dach pły­wało ol­brzy­mie jajo. W pew­nym mo­men­cie roz­biło się, a z niego wy­szło wszystko, co ist­nieje – zie­mia, niebo, słońce, księ­życ, gwiazdy oraz wszel­kie istoty żywe.

Ku­rza Łapka to jedną z tych spe­lun, które przy­cią­gały od­wie­dza­ją­cych za­pa­chem hi­sto­rii. Na pierw­szy rzut oka miej­sce to wy­glą­dało jak re­likt mi­nio­nej epoki. Wnę­trze, które lata świet­no­ści miało za sobą, było prze­siąk­nięte dy­mem pa­pie­ro­so­wym i sta­rym al­ko­ho­lem wąt­pli­wej le­gal­no­ści. W głębi sali stał bar z ciem­nego drewna, nad któ­rym wi­siały rzędy pó­łek peł­nych bu­te­lek z róż­nymi trun­kami. Blat baru był wy­śli­zgany od nie­zli­czo­nych łokci, które opie­rały się o niego przez lata. W kilku jego miej­scach wid­niały wy­pa­lone ślady po pa­pie­ro­sach. Przy­tłu­mione oświe­tle­nie zma­to­wia­łych ża­ró­wek le­d­wie da­wało radę prze­bi­jać się przez pół­mrok. At­mos­fera, choć gę­sta, nie wy­da­wała się nie­przy­ja­zna. Była ra­czej jak stary koc, który mimo stę­chłego za­pa­chu i plam na­dal ofe­ro­wał po­czu­cie kom­fortu.

Go­ście Ku­rzej Łapki byli rów­nie nie­zwy­kli jak samo miej­sce. Przy jed­nym ze sto­li­ków sie­dział strzy­goń, nie­wy­soki i krępy, z du­żymi, owło­sio­nymi dłońmi, które mocno ści­skały ku­fel piwa. Jego oczy, ukryte pod krza­cza­stymi brwiami, uważ­nie ob­ser­wo­wały oto­cze­nie. Obok niego przy­cup­nęła wil­ko­łaczka, aku­rat te­raz w ludz­kiej po­staci. Jej błysz­czące oczy zdra­dzały be­stię cza­jącą się tuż pod po­wierzch­nią. Da­lej, w rogu sali, w cie­niu, sie­działy trzy ru­sałki. Ich piękne, ale nie­po­ko­jąco zimne twa­rze sku­pione były na grze w karty. Śmiały się ci­cho, a ich śmiech przy­po­mi­nał szmer stru­mie­nia. Za ladą stała wła­ści­cielka przy­bytku. Raz po raz rzu­cała ostrze­gaw­cze spoj­rze­nia w stronę kłó­tli­wych go­ści. Jej dło­nie, choć po­marsz­czone jak kora sta­rego drzewa, spraw­nie na­le­wały ko­lejne trunki.

W pew­nym mo­men­cie przy po­je­dyn­czym sto­liku pod ścianą roz­legł się dźwięk te­le­fonu. Za­ska­ku­jąco gło­śny, wbił się w at­mos­ferę baru, przy­cią­ga­jąc spoj­rze­nia go­ści.

– Dęb­ski – po­wie­dział za­chryp­nięty głos. – Tak. Gdzie? – za­py­tał, mru­żąc oczy. – Wiem, gdzie to jest. Będę w ciągu go­dziny. – Na­ci­snął czer­woną słu­chawkę i wło­żył te­le­fon z po­wro­tem do kie­szeni płasz­cza, po czym rzu­cił na blat zwi­tek bank­no­tów i ener­gicz­nym kro­kiem ru­szył do wyj­ścia.

* * *

Na pe­ro­nie sta­cji War­szawa Słu­że­wiec stał lekko przy­gar­biony męż­czy­zna. Jego syl­wetka wta­piała się w za­pa­da­jące po­woli ciem­no­ści. Zno­szony kasz­kiet skry­wał w cie­niu sta­lo­wo­szare oczy i twarz na­zna­czoną głę­bo­kimi zmarszcz­kami. Wy­sta­jące spod czapki si­wie­jące włosy oraz broda do­da­wały mu ele­gan­cji. Nie zmie­niały tego ani luźno za­wią­zany kra­wat, ani skry­wany pod płasz­czem stary gar­ni­tur. Lech Dęb­ski wy­glą­dał tro­chę jak bez­domny po wi­zy­cie u do­brego fry­zjera. Sty­lowo, ale jego twarz na­dal no­siła ślady prze­ży­tych lat i ży­cio­wych kon­fron­ta­cji.

Męż­czy­zna śle­dził wzro­kiem smugi świa­teł rzu­cane przez re­flek­tory nad­jeż­dża­ją­cego po­ciągu Ko­lei Ma­zo­wiec­kich. W za­my­śle­niu ob­ra­cał na ma­łym palcu pier­ścień z sym­bo­lem za­tar­tym przez czas. Cze­kał, aż drzwi ostat­niego wa­gonu za­trzy­mają się do­kład­nie tam, gdzie stał. Zmę­czo­nym spoj­rze­niem ob­ser­wo­wał po­tok po­dróż­nych, wy­le­wa­jący się ze środka na pe­ron. Wy­sia­da­jący zda­wali się go nie za­uwa­żać, jakby był dla nich nie­wi­doczny. Ota­cza­jący go szmer roz­mów prze­rwał na­gle kon­duk­tor, prze­cią­głym gwizd­nię­ciem zwia­stu­jąc od­jazd. Dęb­ski w ostat­niej chwili wsko­czył do środka, tuż przed tym, jak drzwi za­mknęły się z sy­kiem za jego ple­cami.

W wa­go­nie usiadł sam, jak naj­da­lej od po­dró­żu­ją­cych z nim lu­dzi. Spod pół­przy­mknię­tych po­wiek ob­ser­wo­wał prze­wi­ja­jące się za oknem kra­jo­brazy. Po­ciąg su­nął le­ni­wie po to­rach, wy­da­jąc cha­rak­te­ry­styczne dźwięki. Mia­rowy stu­kot kół, ryt­miczny jak bi­cie me­cha­nicz­nego serca, dzia­łał ko­jąco. Dęb­ski po­trze­bo­wał tego. Po­zwa­lało mu to ze­brać my­śli. Od dawna już nie zo­stał we­zwany do mor­der­stwa.

Spo­kój jego po­dróży zo­stał gwał­tow­nie prze­rwany przez roz­ka­pry­szone dziecko. Ma­lec, który wsiadł ra­zem z matką na ko­lej­nej sta­cji, chyba po­sta­wił so­bie za punkt ho­noru uniesz­czę­śli­wie­nie za­równo matki, jak i wszyst­kich pa­sa­że­rów. Wrza­ski i nie­okieł­znane za­cho­wa­nie dzie­ciaka ska­czą­cego po ca­łym prze­dziale przy­cią­gnęły uwagę Dęb­skiego. Spoj­rze­nia chłopca i męż­czy­zny spo­tkały się. W tej krót­kiej chwili, w re­flek­sie świa­tła od­bi­tym w szy­bie, Dęb­ski uka­zał swoje praw­dziwe ob­li­cze le­śnego de­mona. Oczy ma­lu­cha roz­sze­rzyły się w nie­mym prze­ra­że­niu, po czym uciekł wtu­lić się w matkę, co le­szy skwi­to­wał lek­kim uśmie­chem.

W miarę zbli­ża­nia się do sta­cji Nowa Iwiczna po­ciąg za­czął zwal­niać. Gwizd ha­mul­ców od­bi­jał się echem od ota­cza­ją­cych sta­cję bu­dyn­ków. Drzwi wa­gonu otwo­rzyły się, wpusz­cza­jąc do środka od­głosy do­bie­ga­jące ze sta­cji. Nowa Iwiczna przy­wi­tała Dęb­skiego sym­fo­nią dźwię­ków ty­po­wych dla ta­kich pod­war­szaw­skich miej­sco­wo­ści. Gwar roz­mów, prze­ry­wany gwizd­kiem kon­duk­tora, mie­szał się z war­ko­tem sil­ni­ków sa­mo­cho­dów cze­ka­ją­cych na otwar­cie prze­jazdu. Le­szy przy­sta­nął na ubo­czu, skry­wa­jąc dło­nie w kie­sze­niach i prze­szu­ku­jąc ich za­ka­marki. Na­ma­cał pal­cami nóż sprę­ży­nowy, no­tes, w któ­rym lu­bił za­pi­sy­wać kłę­biące mu się w gło­wie my­śli, małą dłu­go­pi­sową la­tarkę i to, czego szu­kał – stary od­twa­rzacz MP3. Je­den z pierw­szych mo­deli. Taki, na któ­rym każdą z ulu­bio­nych pio­se­nek na­le­żało wpierw pie­czo­ło­wi­cie za­pi­sać, aby móc zo­ba­czyć ty­tuł i wy­ko­nu­ją­cego utwór ar­ty­stę. Z wprawą ko­goś, kto prze­żył erę ana­lo­go­wych dźwię­ków, Dęb­ski roz­plą­tał długi prze­wód słu­cha­wek i we­tknął je so­bie do uszu. Ekran urzą­dze­nia roz­świe­tlił się na krótką chwilę, uka­zu­jąc na­pis: „per­fec­t_o­bjaz­do­we­_nie­me­_kino”. De­tek­tyw na­chy­lił się nad sta­rym urzą­dze­niem i wci­snął przy­cisk „play”. W słu­chaw­kach roz­brzmiały pierw­sze dźwięki roc­ko­wego kla­syka.

– Nie py­taj mnie – wy­chry­piał ci­cho pod no­sem, nu­cąc ra­zem z wo­ka­li­stą. – Wiem tyle, co i ty. – Jego głos współ­brz­miał z dźwię­kami gi­tary. – Po­ga­niam dzień i nie śni mi się nic – kon­ty­nu­owali wspól­nie.

Nogi pro­wa­dziły go przed sie­bie, przez za­tło­czony pe­ron. Tłum po­dróż­nych roz­cho­dził się we wszyst­kie strony, za­to­piony cał­ko­wi­cie w co­dzien­nych spra­wach. Dęb­ski po wyj­ściu ze sta­cji skie­ro­wał się w prawo. Szedł w dół, wzdłuż ulicy Kra­sic­kiego. Wie­czorne świa­tło lampy ulicz­nej rzu­cało jego długi cień na nowo wy­re­mon­to­waną ścieżkę z brud­no­nie­bie­skiej kostki bru­ko­wej. Wy­sy­pany na nią piach chrzę­ścił z każ­dym kro­kiem pod jego bu­tami. Sznur sa­mo­cho­dów, cią­gnący się po jego le­wej stro­nie, ru­szył le­ni­wie, gdy tylko unio­sła się za­pora prze­jazdu. Świa­tła re­flek­to­rów roz­bły­ski­wały na po­wierzchni ulicy wil­got­nej od pa­da­ją­cego desz­czu. W miarę jak Dęb­ski od­da­lał się sta­cji, zbli­żał się do, jak po­my­ślał z prze­ką­sem, urba­ni­stycz­nego eks­pe­ry­mentu, któ­rego nad­rzęd­nym ce­lem wy­da­wało się być wci­śnię­cie każ­dego me­tra kwa­dra­to­wego ziemi pod za­bu­dowę. Bez względu na lo­gikę, es­te­tykę czy zwy­czajną ludzką przy­zwo­itość. Kiedy skrę­cił w prawo, w jedną z bocz­nych uli­czek, z da­leka zo­ba­czył osie­dle dom­ków jed­no­ro­dzin­nych. Oto­cze­nie spra­wiało przy­tła­cza­jące wra­że­nie. Po­mimo że ulice i chod­niki za­cho­wy­wały praw­nie do­zwo­loną sze­ro­kość, wy­so­kie ogro­dze­nia ob­sa­dzone tu­jami na­ci­skały na prze­chod­nia, krad­nąc prze­strzeń i świa­tło.

Od razu roz­po­znał ten, do któ­rego zmie­rzał. Ba­ner z na­pi­sem: „Ni­gdy wię­cej nie ku­pił­bym tego domu”, su­ge­ru­jący nie­kom­pe­ten­cję de­we­lo­pera, nie po­zo­sta­wiał złu­dzeń. Bu­dy­nek znaj­do­wał się na końcu zwar­tej, sze­re­go­wej za­bu­dowy. Fa­sada, utrzy­mana w ja­snych, choć sztucz­nych od­cie­niach kre­mo­wego, zda­wała się zle­wać z są­sied­nimi bu­dyn­kami, two­rząc wra­że­nie jed­no­li­tego ma­sywu. Za­krzy­wiona alejka pro­wa­dziła do wej­ścia, po­nad któ­rym uwagę przy­ku­wały wą­skie okna. Za­bu­rzone pro­por­cje prze­strzeni i nie­zdar­nie usta­wione la­tar­nie uliczne, rzu­ca­jące wą­tłe świa­tło na mo­krą kostkę bru­kową czy wspólny par­king, gdzie sa­mo­chody stały za­le­d­wie parę cen­ty­me­trów od sie­bie, pod­kre­ślały po­rażkę w pla­no­wa­niu osie­dla. Za­miast uro­kli­wych zie­lo­nych za­kąt­ków wi­doczne były tylko płyt­kie be­to­nowe kwiet­niki. Naj­wy­raź­niej cię­cie kosz­tów, szyb­kość bu­dowy i brak es­te­tyki wy­zna­czały tu współ­cze­sne stan­dardy piękna.

Na ten wi­dok Dęb­skiego za­wsze ota­czała aura gorz­kich my­śli. W jego pa­mięci prze­wi­jały się ob­razy mi­nio­nych cza­sów. Pa­mię­tał, jak wielcy bo­go­wie sło­wiań­scy prze­cha­dzali się po świe­cie. Gdy Mo­kosz, bo­gini płod­no­ści, opie­ko­wała się zie­mią, a Pe­run, bóg pio­ru­nów, na­peł­niał wo­jow­ni­ków swą mocą. Po la­sach i na po­la­nach tań­czyły ru­sałki, nie­gdyś tak bli­skie jego sercu.

Dęb­ski czuł się uwię­ziony w no­wo­cze­snym świe­cie. Miej­sca kultu, święte gaje, gdzie daw­niej czczono bo­gów, za­mie­niły się w be­to­nowe ulice i wszech­obecną sza­rugę. Był nie­mym świad­kiem, jak pra­stare lasy ustę­pują miej­sca współ­cze­snym mia­stom, a po­tężne rzeki zo­stały ujarz­mione przez be­to­nowe tamy. Obec­ność bo­gów była wciąż nie­za­prze­czalna, lecz le­d­wie wy­czu­walna. Nie miała już tej sa­mej mocy.

„Ja pier­dolę, kurwa” – za­klął w du­chu le­szy, roz­glą­da­jąc się po oko­licy. W my­ślach dzi­wił się zwy­kłym lu­dziom. – „Prze­cież to był tęt­niące ży­ciem i nie­okieł­znane miej­sce. Wiem, że siłą rze­czy mu­simy się ukry­wać wśród lu­dzi. W końcu pod la­tar­nią jest naj­ciem­niej. Ale ja­kim cu­dem oni dali się za­mknąć w tych klat­kach? Kie­dyś, jak pa­trzy­łeś przez okno, to wi­dzia­łeś świat. Te­raz wi­dzisz tylko okno są­siada”. – Jego my­śli to­nęły w na­ra­sta­ją­cym desz­czu, kiedy szyb­kim ru­chem wy­cią­gnął rękę, żeby za­dzwo­nić.

Drzwi otwo­rzył wła­ści­ciel domu, rów­nie ar­cha­iczny jak Dęb­ski, acz­kol­wiek no­sząca się w bar­dziej za­cho­waw­czym stylu. Lata spę­dzone na ziemi spra­wiły, że umiał do­sko­nale wta­piać się w oto­cze­nie. Przed le­szym stał te­raz nie­mal ste­reo­ty­powy Po­lak. Miał lekko przy­długi nos, bladą skórę w od­cie­niu kawę ze zbyt dużą ilo­ścią mleka i lekko si­wie­jące włosy, gładko za­cze­sane do tyłu. Do­kład­nie ogo­lona twarz do­da­wała mu tro­chę klasy, o ile można tak po­wie­dzieć o kimś, kto nosi fla­ne­lową ko­szulę w kratę wpusz­czoną w ciemne je­ansy. Na no­gach miał pu­chate kap­cie. Wy­róż­niały go na pewno bla­do­nie­bie­skie oczy, które pa­trzyły na świat z ja­kąś dziwną cie­ka­wo­ścią, jed­no­cze­śnie głę­boko coś ukry­wa­jąc. Na pal­cach dłoni spo­czy­wa­ją­cej na klamce mi­gnął pier­ścień z sym­bo­lem przy­po­mi­na­ją­cym coś na kształt kła. Wą­pierz na­dal ema­no­wał pew­nym ma­gne­ty­zmem, cho­ciaż lata świet­no­ści miał już za sobą.

– Wi­tam pana le­szego – po­wie­dział, ob­da­rza­jąc go­ścia cie­płym uśmie­chem. – To ja zgła­sza­łem na Cen­tralę. Ra­do­wój Za­wi­sław­ski – do­dał, wy­cią­ga­jąc dłoń na przy­wi­ta­nie.

– Le­szek wy­star­czy – od­parł Dęb­ski, od­wza­jem­nia­jąc uścisk.

– Oczy­wi­ście. Roz­gość się, Leszku, pro­szę – od­po­wie­dział wą­pierz, roz­kła­da­jąc sze­roko ręce. – Ale nie zdej­muj bu­tów, na­prawdę. Tu i tak brudno, zresztą za­raz się prze­mo­puje, jak bę­dzie trzeba, ża­den kło­pot. Może we­zmę płaszcz i na­kry­cie głowy? – za­py­tał.

Dęb­ski wrę­czył mu bez słowa kasz­kiet, po­zo­stał jed­nak w roz­pię­tym płasz­czu. Jego wzrok od­ru­chowo lu­stro­wał wnę­trze. Było ta­kie współ­cze­sne. Do­okoła białe, po­zba­wione cha­rak­teru ściany. Schlud­nie usta­wione me­ble wy­glą­dały jak go­towe do se­sji zdję­cio­wej, prze­zna­czo­nej do naj­now­szego nu­meru ko­lo­ro­wego ma­ga­zynu. Ka­napa przy­po­mi­nała bar­dziej sztukę współ­cze­sną niż coś do sie­dze­nia. Biel kon­tra­sto­wała z czar­nymi do­dat­kami, jakby świeżo wy­ję­tymi z pu­dełka. Wy­strój był per­fek­cyjny i zu­peł­nie zde­hu­ma­ni­zo­wany.

– Nie wiem, Leszku, czy pa­mię­tasz – cią­gnął Ra­do­wój – ale my już się kie­dyś spo­tka­li­śmy. W Łomży. Po­mo­głeś wtedy wy­ja­śnić pewne nie­po­ro­zu­mie­nie.

– Fak­tycz­nie. – Dęb­ski przyj­rzał się go­spo­da­rzowi do­kład­niej. – To było w ty­siąc osiem­set trzy­dzie­stym czy trzy­dzie­stym pierw­szym? Nie­bez­pieczne czasy. Mało bra­ko­wało, a skoń­czył­byś na stryczku jako po­dej­rzany o szpie­go­wa­nie na rzecz Ro­sji. No ale było, mi­nęło – po­wie­dział, mie­rząc wzro­kiem go­spo­da­rza. – Wi­dzę, że do­brze się trzy­masz. Nie po­sta­rza­łeś się na­wet o rok.

– Dieta. – Wą­pierz uśmiech­nął się po­god­nie.

– To gdzie jest ta na­sza gwiazda wie­czoru? – rzu­cił Le­szy, roz­glą­da­jąc się po miesz­ka­niu.

– W piw­nicy. Tędy. – Go­spo­darz po­dą­żył przo­dem, wska­zu­jąc go­ściowi drogę. – Te drzwi w końcu ko­ry­ta­rza, po le­wej.

– Nie spo­dzie­wa­łem się piw­nic na ta­kim no­wym osie­dlu. – Dęb­ski ru­szył do drzwi i po­cią­gnął za klamkę.

Drzwi uchy­liły się lekko i le­szy skrzy­wił się nie­znacz­nie, gdy do jego noz­drzy do­biegł wy­raźny za­pach wil­goci i stę­chli­zny.

– Za­lewa je, że tak pach­nie? – za­py­tał, zer­ka­jąc do środka.

– Aj, kur­czę, daj spo­kój. Na za­mó­wie­nie spe­cjal­nie ro­bi­łem. Do­pła­ci­łem jak za żyto. My, wą­pie­rze, lu­bimy ta­kie po­miesz­cze­nia – tłu­ma­czył go­spo­darz. – Py­ta­łem, upew­nia­łem się, czy na pewno bę­dzie do­brze za­izo­lo­wana. Czy su­cho bę­dzie, py­ta­łem. „Tak, oczy­wi­ście”, za­pew­niał mnie de­we­lo­per i po­patrz – kon­ty­nu­ował na jed­nym wde­chu – od pierw­szego dnia się woda zbiera. Taka wil­goć, że po ty­go­dniu mi się ru­sałki za­lę­gły – wes­tchnął ciężko. – Prze­pra­szam, że na­rze­kam, ale mo­men­tal­nie się za­pa­lam. To na­dal draż­liwy te­mat.

– Ro­zu­miem – mruk­nął Dęb­ski, wy­pró­bo­wu­jąc je­den po dru­gim ko­lejne włącz­niki świa­tła.

– Do ru­sa­łek to się na­wet przy­zwy­cza­iłem – cią­gnął da­lej go­spo­darz. – Za­wsze to raź­niej. Jest do kogo bu­zię otwo­rzyć, po­roz­ma­wiać. Pra­cu­jemy i tak w róż­nych po­rach, głów­nie się mi­jamy. No a te­raz to… – Wą­pierz za­wie­sił głos.

– Gdzie tu się włą­cza świa­tło? – wtrą­cił Le­szy z lekką iry­ta­cją.

– Ża­rówka jest wy­krę­cona. Chyba przez tę wil­goć cią­gle ja­kieś spię­cia były, prze­pa­lało je – tłu­ma­czył się lekko za­kło­po­tany go­spo­darz.

– Nie­ważne – wes­tchnął Dęb­ski, się­ga­jąc do kie­szeni płasz­cza po la­tarkę.

Le­szy za­czął wolno scho­dzić krę­tymi dę­bo­wymi scho­dami. De­ski pod jego sto­pami skrzy­piały z każ­dym kro­kiem. Ni­kłym świa­tłem la­tarki oświe­tlał so­bie drogę. Wzro­kiem błą­dził po po­kry­tych grzy­bem be­to­no­wych ścia­nach oraz sta­lo­wych, de­li­kat­nie za­rdze­wia­łych ru­rach.

Gdy schody się skoń­czyły, Dęb­ski sta­nął mocno na ziemi i wy­pro­sto­wał się z ulgą. Jego oczom, przy­zwy­cza­ja­ją­cym się po­woli do pa­nu­ją­cych wkoło ciem­no­ści, uka­zało się miej­sce zbrodni. Sku­pił świa­tło la­tarki na bla­dym ciele ru­sałki. Jej por­ce­la­nowa skóra kon­tra­sto­wała z ciem­no­ścią oto­cze­nia. Blond loki, roz­rzu­cone bez­ład­nie wo­kół głowy, stwo­rzyły coś na kształt au­re­oli. Mar­twe ciało le­żało na zim­nej pod­ło­dze w ka­łuży bru­nat­nej po­soki. Lech po­chy­lił się nad cia­łem, z na­my­słem wchła­nia­jąc każdy szcze­gół. Na ciele ofiary wid­niały ślady nie­daw­nej prze­mocy. Jego dło­nie za­drżały nie­znacz­nie, gdy de­li­kat­nie eks­plo­ro­wał kon­tury ob­ra­żeń.

– Mu­siała zo­stać ude­rzona czymś cięż­kim lub z na­prawdę dużą siłą – po­wie­dział sam do sie­bie.

Po­je­dyn­cza rana z tyłu głowy wska­zy­wała na szybką i gwał­towną śmierć. Ru­sałka była boso, ubrana je­dy­nie w kusą nocną ko­szulę. Obej­rzał jej dło­nie, szcze­gól­nie wni­kli­wie ob­ser­wu­jąc palce, ale pod pa­znok­ciami nie zna­lazł nic, co wska­zy­wa­łoby na ślady walki.

– Zna­łaś tego, co to zro­bił, prawda? – bar­dziej stwier­dził, niż za­py­tał.

Wtedy jego uwagę zwró­cił pe­wien szcze­gół. Ru­sałka miała na ser­decz­nym palcu pra­wej dłoni pier­ścień. Nie by­łoby w tym nic dziw­nego, wszy­scy z ich świata no­szą ta­kie ozdoby, żeby móc się ła­twiej roz­po­zna­wać na­wza­jem w świe­cie lu­dzi. Jed­nak pier­ścień, który no­siła ofiara, miał wy­gra­we­ro­wany sym­bol kła, a nie ty­pową dla ru­sa­łek kro­plę rosy. Dziew­czyna mu­siała umrzeć kilka go­dzin wcze­śniej, bo Dęb­ski miał te­raz pro­blem ze ścią­gnię­ciem ozdoby z jej ręki. Stę­ka­jąc, si­ło­wał się dłuż­szą chwilę z na­puch­niętą, sztyw­nie­jącą dło­nią, za­nim udało mu się zdjąć pier­ścień.

– Cie­kawe… – wy­szep­tał, cho­wa­jąc go do kie­szeni.

Wy­pro­sto­wał się i za­czął roz­glą­dać po piw­nicy. Błą­dził świa­tłem la­tarki po pod­ło­gach i ścia­nach, szu­ka­jąc ja­kich­kol­wiek po­szlak.

– Kurwa! – Zdzi­wie­nie wy­mie­szane z prze­stra­chem mi­mo­wol­nie wy­rwało mu okrzyk z gar­dła, gdy ci­szę prze­rwał nie­spo­dzie­wany dźwięk.

W prze­ciw­le­głym ką­cie sie­działa druga ru­sałka. Sku­lona, tu­ląca ko­lana pod brodą, tkwiła tam nie­ru­chomo jak ka­mień. Jej skóra, rów­nie por­ce­la­nowa jak u ofiary, ema­no­wała ko­biecą de­li­kat­no­ścią. Dłu­gie ciemne włosy opa­dały fa­lami na na­gie ra­miona. Po­liczki na­zna­czone miała śla­dem sa­mot­nych łez, spły­wa­ją­cych z sze­roko otwar­tych oczu. W spoj­rze­niu dziew­czyny wid­niała mie­szanka zło­ści i smutku. Ob­ci­słą su­kienkę, którą miała na so­bie, zdo­biły wio­senne kwiaty, tak kon­tra­stu­jące z po­nu­rym wnę­trzem piw­nicy. Młoda ru­sałka miała w so­bie ja­kieś me­lan­cho­lijne piękno. Jej zie­lone oczy, wy­glą­da­jące za­pewne w świe­tle dnia jak ta­fla spo­koj­nego je­ziora, spo­tkały się z oczami Dęb­skiego. Przez chwilę męż­czy­zna nie mógł ode­rwać od niej spoj­rze­nia. Wpa­try­wał się w mil­cze­niu, ma­jąc wra­że­nie, jakby już kie­dyś się spo­tkali. Ci­szę prze­rwał w końcu jej le­d­wie sły­szalny od­dech, spla­ta­jący się z cięż­kim od­de­chem le­szego.

– Kim je­steś? – za­py­tał, kiedy w końcu wy­rwał się z krót­ko­trwa­łego le­targu.

– Ru­sałką – wy­szep­tała dziew­czyna, uno­sząc dłoń i po­ka­zu­jąc zdo­biący ją pier­ścień z wy­gra­we­ro­waną na nim kro­plą.

– Tyle to wi­dzę – po­wie­dział Dęb­ski, sta­ra­jąc się od­zy­skać kon­trolę nad sy­tu­acją. – Ro­zu­miem, że się zna­ły­ście? – do­dał, świe­cąc jej świa­tłem la­tarki w twarz.

– Jara jest moją sio­strą. To zna­czy… była… – po­pra­wiła się ru­sałka.

– Ty ją zna­la­złaś? – za­py­tał.

– T-tak, ze­szłam na dół i już tu tak le­żała – wy­ja­śniła dziew­czyna, a ko­lejna łza spły­nęła jej po po­liczku.

– Już do­brze – po­wie­dział bar­dziej przy­ja­znym to­nem. – Wyjdźmy stąd.

Wie­dział, że te­raz ni­czego wię­cej się od niej nie do­wie. Zwłasz­cza tu­taj. Sta­nie nad zwło­kami sio­stry w naj­mniej­szym stop­niu nie za­chę­cało do roz­mów. Chwy­cił ją de­li­kat­nie za dłoń i po­pro­wa­dził w kie­runku scho­dów, oświe­tla­jąc drogę. Pu­ścił ru­sałkę przo­dem. Pa­trzył, jak wspina się po stop­niach. Każdy jej ruch był prze­peł­niony gra­cją i zmy­sło­wo­ścią.

– Ja jesz­cze rzucę ostatni raz okiem na piw­nicę. – Od­chrząk­nął, kar­cąc się w du­chu za bieg wła­snych my­śli.

Wró­cił na dół, by po­now­nie obej­rzeć miej­sce zbrodni. Ob­szedł je do­kład­nie, ob­ser­wu­jąc za­ka­marki w po­szu­ki­wa­niu cze­goś, co mo­gło mu umknąć. Poza go­łymi, po­kry­tymi grzy­bem ścia­nami i pod­łogą, na któ­rej spo­czy­wało ciało, nie było tam nic war­tego uwagi. Zo­ba­czył kilka sta­rych, sple­śnia­łych kar­to­nów, po­ła­mane krze­sło i parę pu­stych pu­szek po far­bie. Dęb­ski zdjął swój płaszcz i de­li­kat­nie na­krył nim zwłoki mło­dej ru­sałki.

Drzwi od piw­nicy otwo­rzyły się nie­malże bez oporu, jakby miesz­ka­nie chciało go przy­wi­tać z otwar­tymi ra­mio­nami. Go­spo­darz cze­kał na nich do­kład­nie w tym sa­mym miej­scu, zu­peł­nie jakby przez ten czas nie po­ru­szył się na­wet o cen­ty­metr.

– I jak? – za­py­tał z tro­ską. – Co my­ślisz, Leszku? Ni­czego nie ru­sza­li­śmy przed twoim przy­by­ciem.

– My­ślę, że mo­głeś po­wie­dzieć, że ktoś czeka na dole. – Dęb­ski ru­chem głowy wska­zał na młodą ru­sałkę.

– Prze­pra­szam naj­moc­niej, z tego wszyst­kiego sam już nie wiem, gdzie mam głowę. To Lud­miła, sio­stra Ja­ro­miły. Ona ją zna­la­zła, bie­dac­two – po­wie­dział wą­pierz, pa­trząc ze współ­czu­ciem na dziew­czynę. – Idź, ko­chana, do kuchni. Zro­bię ci cie­płej cze­ko­lady. Roz­grze­jesz się tro­chę, co? – do­dał, roz­ma­so­wu­jąc jej plecy. – Prze­mar­z­łaś na pewno na dole. Od rana tam sie­dzisz.

– Wiesz coś o tych dwóch? – za­py­tał Dęb­ski ści­szo­nym gło­sem, od­pro­wa­dza­jąc wzro­kiem ru­sałkę, która bez słowa ru­szyła w kie­runku kuchni.

– Nie­zbyt dużo, nie­stety. Miesz­kają ze mną od nie­dawna. Sio­stry, a różne jak ogień i woda. Lud­miła to do­bre dziecko, za­wsze uśmiech­nięta, pra­co­wita. Tu­taj nie­da­leko w Żabce do­ra­bia, na­wet za­kupy sama cza­sem zrobi. Pierw­sza za­pyta, jak noc mi­nęła. A Jara… no cóż. Ją mało wi­dy­wa­łem.

– Tamta z piw­nicy spo­ty­kała się z kimś, ktoś do niej przy­cho­dził? – do­py­ty­wał le­szy.

– Jak mó­wi­łem, wy­cho­dzi­łem no­cami, więc na­wet nie wiem, czy ktoś je wtedy od­wie­dzał – tłu­ma­czył Ra­do­wój.

– Świet­nie – od­parł Dęb­ski z prze­ką­sem. – Do­kąd wła­ści­wie wy­cho­dzisz? – za­py­tał. – W cen­trali mó­wili, że wy­kła­dasz. Kul­tu­ro­znaw­stwo?

– Sla­wi­stykę – do­pre­cy­zo­wał wą­pierz. – Ale to dużo za­chodu. My­ślisz, że ła­two wam­pi­rowi po­ka­zać się w dzień na uczelni? Ka­pe­lusz, szal, oku­lary prze­ciw­sło­neczne, no i go­dzinę mu­szę się sma­ro­wać kre­mem z fil­trem. Dla­tego sta­ram się pro­wa­dzić zdalne za­ję­cia i na­gry­wać go­towe wy­kłady. Cza­sem udzie­lam ko­re­pe­ty­cji po no­cach. No i do­ra­biam w ca­ło­do­bo­wej bi­blio­tece uni­wer­sy­tec­kiej. Same chał­tury. – Wą­pierz mach­nął ręką lek­ce­wa­żąco.

– Pan pro­fe­sor – po­ki­wał głową le­szy. – Przy­naj­mniej wia­do­mo­ści masz z pierw­szej ręki. Pie­nią­dze pew­nie marne. Z tego, co pa­mię­tam, kie­dyś ży­łeś jak pan.

– Co zro­bić. Każdy żyje, jak może. – Wą­pierz uśmiech­nął się lekko. – Bo­go­wie za­dbają – do­dał, skła­nia­jąc głowę.

– Z pew­no­ścią – przy­tak­nął Dęb­ski su­cho. – Spójrz na to – do­dał, wrę­cza­jąc roz­mówcy pier­ścień.

– Po­wie­dział­bym, że ko­biecy, cho­ciaż może uni­sex… – ana­li­zo­wał wą­pierz. – Mu­siał na­le­żeć do strzygi.

– Masz oko do bi­żu­te­rii – wtrą­cił le­szy.

– Do męż­czyzn, któ­rzy ją no­szą. – Ra­do­wój spoj­rzał le­szemu w oczy z dziw­nym bły­skiem.

– Co do strzyg. Od­wie­dzają was ja­kieś? – za­py­tał le­szy, nie spusz­cza­jąc wzroku.

– Na pewno nie mnie. – Go­spo­darz za­pe­rzył się. – Ja, Ra­do­wój Za­wi­sław­ski, je­stem wam­pi­rem wyż­szym. Nie zni­żył­bym się. A poza tym, co to ma do rze­czy? – za­in­te­re­so­wał się.

– Trupa w piw­nicy, to ma do rze­czy – od­parł ob­ce­sowo Dęb­ski. – De­natka no­siła to za­miast swo­jego. Za­kła­dam, że nie zna­la­zła go u cie­bie i nie za­ło­żyła dla ka­prysu. To ja­kaś moda te­raz u młod­szych, wy­mie­niać się pier­ście­niami? Coś na kształt za­rę­czyn?

– Oj, tego to nie wiem, to by trzeba Ludę za­py­tać. Mło­dzi mają różne swoje mody – od­parł wą­pierz. – Ja tam się na za­rę­czy­nach nie wy­znaję. Ni­gdy nie by­łem ty­pem mo­no­ga­mi­sty.

– To je­dyny ślad, jaki zna­la­złem. – Le­szy za­wie­sił głos. – Nie wi­dzę po­zo­sta­ło­ści walki ani wła­ma­nia. Tylko wa­sza trójka miała do­stęp do miesz­ka­nia?

– Na­tu­ral­nie – po­twier­dził wą­pierz. – Do­ro­bi­łem ru­sał­kom klu­cze, żeby czuły się swo­bod­nie.

– Do­bra, idź do dziew­czyny, a ja wy­dzwo­nię za­raz ko­goś, żeby sprząt­nął ten ba­ła­gan.

Dęb­ski wie­dział, że ta­kie wy­padki nie­stety zda­rzały się co ja­kiś czas. W ich świe­cie były nie­po­rów­ny­wal­nie rzad­sze niż u lu­dzi, jed­nak wciąż raz na ja­kiś czas ktoś gi­nął. Sam le­szy od lat nie był za­an­ga­żo­wany w sprawę taką jak ta. Wie­dział, że naj­czę­ściej mor­dercą by­wał ktoś bli­ski.

– Ale tu­taj? – za­sta­na­wiał się, się­ga­jąc po te­le­fon do kie­szeni spodni. – Może fak­tycz­nie ja­kaś sprzeczka ko­chan­ków? Może nie. Trzeba bę­dzie roz­py­tać o lo­kalne strzygi, i na­wet wiem kogo – uśmiech­nął się ką­ci­kiem ust. – O ile na­dal mieszka w oko­licy…

Naj­pierw jed­nak mu­siał wy­ko­nać te­le­fon. Po­pa­trzył na za­byt­kową no­kię z an­tenką i wy­stu­kał nu­mer na kla­wia­tu­rze.

– Dęb­ski – rzu­cił krótko, kiedy po dru­giej stro­nie ode­zwał się ope­ra­tor. – Mam tu ciało do za­bra­nia. Tak, jedno z na­szych. Przy­ślij­cie ko­goś na ad­res za­miesz­ka­nia wą­pie­rza. Ra­do­wój. Za­wi­sław­ski. Tak, to tu­taj. Cze­kam – rzu­cił su­cho, po czym na­ci­snął na czer­woną słu­chawkę.

Ko­eg­zy­sto­wa­nie, wręcz prze­ni­ka­nie się ze świa­tem lu­dzi wy­ma­gało wy­pra­co­wa­nia pew­nych roz­wią­zań. Naj­waż­niej­szym z nich było za­pew­nie­nie so­bie obec­no­ści we wszyst­kich new­ral­gicz­nych ob­sza­rach ży­cia. Nie za­wsze można było jako ru­sałka, wą­pierz czy inna zmora ot tak za­trud­nić się gdzieś w Żabce. Dla­tego dla stra­te­gicz­nych służb, ta­kich jak po­li­cja, pro­ku­ra­tura, szpi­tale czy na­wet sejm wy­ko­rzy­stano ma­muny. A wła­ści­wie ich stary jak świat jak świat zwy­czaj pod­mie­nia­nia dzieci po na­ro­dzi­nach. Ludz­kie tra­fiały do ad­op­cji czy do­mów dziecka, a małe ma­mu­niątka cho­wały się zdrowo wśród spo­łe­czeń­stwa. Dęb­ski cza­sem się dzi­wił, że to tak gładko prze­cho­dziło. Nie ukry­wajmy, dzieci ma­mun obok ład­nych na­wet w ko­ły­sce nie le­żały. Sam na pierw­szy rzut oka umiał roz­po­znać swo­ich. Na­wet kiedy tu szedł, mi­jał na osie­dlu grupkę ba­wią­cych się dzieci, w któ­rej były co naj­mniej dwie małe ma­muny. Na szczę­ście ża­den ro­dzic ni­gdy nie jest w sta­nie stwier­dzić, czy jego dziecko jest brzyd­kie, czy nie. Tym spo­so­bem ro­sło so­bie stadko brzy­dactw roz­no­szo­nych przez ma­muny, a jak któ­reś oka­zy­wało po­ten­cjał, tra­fiało na od­po­wied­nie stu­dia i sta­no­wi­ska. Wtedy od­wie­dzali je le­szy, tacy jak Dęb­ski. Jak Mor­fe­usz w Ma­tri­xie, który ofe­ro­wał dwie ta­bletki, prze­bu­dzali je, od­kry­wa­jąc woal ta­jem­nicy i wy­ja­śnia­jąc, kim tak na­prawdę są: re­lik­tami sta­rze­ją­cej się pra­daw­nej spo­łecz­no­ści ro­dem ze sło­wiań­skiego folk­loru. Nie­które z nich od za­wsze czuły się inne i przyj­mo­wały tę wieść z ra­do­ścią. Inne – cóż, w naj­gor­szym wy­padku koń­czyły w Twor­kach. Sam sys­tem jed­nak, przy wszyst­kich swo­ich wa­dach i za­le­tach, dzia­łał za­ska­ku­jąco spraw­nie.

– Chciał­bym cię za­py­tać o kilka rze­czy – po­wie­dział Dęb­ski, do­sia­da­jąc się do ku­chen­nego stołu.

Sie­dząca obok ru­sałka grzała dło­nie o wielki od­pu­stowy ku­bek z na­pi­sem: „Piję kawę, bo nie mogę ssać krwi non-stop”. Cze­ko­lada i pianki mu­siały po­dzia­łać na nią ko­jąco, bo ko­lory za­częły jej wra­cać. Każdy łyk krze­pią­cego na­poju zda­wał się wle­wać w nią ko­lejne dawki ener­gii.

– Co mo­żesz po­wie­dzieć mi o swo­jej sio­strze? – za­czął le­szy spo­koj­nym to­nem. – Co miała w pla­nach na ten dzień? Mó­wiła ci coś?

– Nic nie wiem – od­po­wie­działa dziew­czyna przez za­ci­śnięte zęby. – Na­prawdę chcia­ła­bym wie­dzieć, ja­koś po­móc, a nie sie­dzieć tu­taj z za­ło­żo­nymi rę­kami.

– Tak? I co byś zro­biła? – za­py­tał re­to­rycz­nie Dęb­ski. – By­ły­ście sio­strami, coś mu­sisz wie­dzieć.

– Na­prawdę nic nie wiem – od­parła Luda.

– Za­sta­nów się – kon­ty­nu­ował le­szy, nie­wzru­szony. – Czy twoja sio­stra spo­ty­kała się z kimś?

– Była wol­nym du­chem – od­parła Lud­miła, pa­trząc na pa­ru­jący przed nią na­pój. – Nie wie­rzyła w przy­na­leż­ność do jed­nej osoby. To by­łoby dla niej wię­zie­niem.

– Albo po­wo­dem tego, co się stało – rzu­cił su­cho le­szy. – Ja­kiś od­trą­cony ko­cha­nek lub ko­chanka? Nikt nie przy­cho­dzi ci do głowy? Nie wy­mie­niała się z ni­kim pier­ście­niami?

– Co? Nie. Czemu mia­łaby to ro­bić? – zdzi­wiła się ru­sałka.

– Jak­bym wie­dział, nie pro­wa­dził­bym te­raz tej roz­mowy – po­wie­dział Dęb­ski z ro­snącą iry­ta­cją, opie­ra­jąc ma­sywną dłoń o blat stołu. – Jesz­cze raz – do­dał już spo­koj­niej. – Czy za­uwa­ży­łaś coś dziw­nego? Może w jej za­cho­wa­niu? Ktoś was ob­ser­wo­wał? Śle­dził w dro­dze z przy­stanku? Co­kol­wiek?

– No… nie… – po­krę­ciła głową.

– Zna­la­złaś ją – cią­gnął le­szy. – W ja­kich oko­licz­no­ściach, je­śli mo­gła­byś roz­wi­nąć?

– Tak, zna­la­złam – po­wie­działa spo­koj­nie. – Pra­co­wa­łam do końca zmiany, do dwu­dzie­stej trze­ciej. Wró­ci­łam od razu po za­mknię­ciu sklepu. To bli­sko, do­tar­łam do domu w ciągu pół go­dziny. Drzwi za­sta­łam otwarte, co mnie zdzi­wiło. Ra­do­woja nie było, ale to nor­malne o tej po­rze. Nie mo­głam ni­g­dzie zna­leźć Jary. W końcu spraw­dzi­łam piw­nicę. I le­żała tam… – wy­ja­śniła, a jej głos pod ko­niec za­czął się ła­mać.

– Ro­zu­miem. Dla­czego nie za­dzwo­ni­łaś na Cen­tralę od razu? – za­py­tał Dęb­ski. – We­zwa­nie przy­jęto na­stęp­nego dnia nad ra­nem.

– Nie wiem – wzru­szyła ra­mio­nami. – Nie wie­dzia­łam, co ro­bić. Cze­ka­łam na Radka.

– To ja zło­ży­łem za­wia­do­mie­nie – do­dał wą­pierz, który do tej pory w ci­szy przy­słu­chi­wał się ich wy­mia­nie zdań. – Za­raz jak tylko wró­ci­łem i Luda mi wszystko opo­wie­działa.

– A ty? – za­py­tał Dęb­ski, pa­trząc na wą­pie­rza. – Nikt ra­czej nie wszedł tu pro­sto z ulicy. Za­bójca mu­siał wie­dzieć, kiedy bę­dzie sama. Śla­dów wła­ma­nia też nie wi­dzia­łem. Albo to był ktoś, kogo znała, albo ktoś, kto do­brze po­znał was i wa­sze zwy­czaje.

– Też nie po­mogę – od­po­wie­dział wą­pierz. – Zresztą wiesz, jak to jest. Dniami głów­nie śpię, no­cami wy­cho­dzę do pracy, do­ro­bić jako nocny bi­blio­te­karz na uczelni. Może drzwi były otwarte? – po­wie­dział, dra­piąc się po gło­wie, kiedy na­gle roz­legł się dźwięk dzwonka. – Już idę – rzu­cił.

W progu stał młody męż­czy­zna w stroju ra­tow­nika me­dycz­nego. Na pierw­szy rzut oka przy­po­mi­nał nie­śmiałą po­stać wy­jętą z za­kątka bi­blio­teki. Z dłu­gimi, chu­dymi ra­mio­nami i owalną twa­rzą da­leko było mu do mę­skiego stan­dardu piękna. Tro­chę za duża, ły­sie­jąca głowa z resztką ru­dych wło­sów nada­wała mu ka­ry­ka­tu­ralny wy­gląd. Po­ma­rań­czowy kom­bi­ne­zon, da­lece nie­przy­sta­jący do de­li­kat­nej bu­dowy ciała, do­dat­kowo pod­kre­ślał jego mało im­po­nu­jącą syl­wetkę.

– Łu­kasz – przed­sta­wił się, wy­cią­ga­jąc dłoń w kie­runku wą­pie­rza. – Przy­słano mnie z Cen­trali.

„Nie ro­zu­miem, jak można nie za­uwa­żyć róż­nicy” po­my­ślał Dęb­ski, pa­trząc na syna ma­muny pod­mie­nio­nego w dzie­ciń­stwie. – My mu­simy się zbie­rać – po­wie­dział już na głos, po­ka­zu­jąc ru­chem głowy na Lud­miłę.

– Jak to „my”? – zdzi­wiła się ru­sałka.

– Nie mo­żesz tu zo­stać. Po­win­naś znik­nąć, przy­naj­mniej na ja­kiś czas. No i le­piej, że­byś nie oglą­dała, jak ko­lega pa­kuje twoją sio­strę do worka – wy­ja­śnił. – Idź, spa­kuj naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy, prze­no­cu­jesz u mo­jego zna­jo­mego. Ja po­mogę na dole.

Ze­szli do piw­nicy we dwójkę, ra­zem z Łu­ka­szem. Tym ra­zem droga na dół stra­ciła wy­jąt­ko­wość. Dęb­ski czuł się, jakby scho­dził po ogórki do obiadu, a nie po to, by po­móc za­pa­ko­wać zwłoki do fo­lio­wego worka. Może dla­tego, że tym ra­zem było ich dwóch.

– Szkoda jej – za­ga­dał Łu­kasz, kiedy Dęb­ski za­brał swój płaszcz. – Taka ładna i młoda dziew­czyna – po­wie­dział, wy­cią­ga­jąc przy­go­to­wany wcze­śniej wo­rek.

– No, brzyd­kich tak nie żal – od­parł z iro­nią le­szy.

– Nie, no cho­dziło mi po pro­stu, że młoda. Tyle jesz­cze miała ży­cia przed sobą – tłu­ma­czył się chło­pak.

– Żar­to­wa­łem – od­po­wie­dział Dęb­ski. – Prze­rzućmy ją. Ja we­zmę za nogi, ty za ręce. Na trzy. Raz, dwa i hop.

Dźwięk za­my­ka­ją­cego się su­waka prze­rwał pa­nu­jącą ci­szę. Sły­szalny sze­lest ma­te­riału, gdy ciało zsu­wało się do wnę­trza worka, przy­pra­wiał o mro­wie­nie na ple­cach.

– No i go­towe – po­wie­dział Łu­kasz, pro­stu­jąc się, za­do­wo­lony z efektu. – Wiem, że to może nie naj­lep­szy mo­ment, ale mu­szę za­py­tać. Bo ja my­ślę, że mógł­bym ro­bić coś wię­cej niż pra­co­wać w szpi­talu i jeź­dzić na ka­retce. Wiem, że to też ważna praca. Każdy ma swoją rolę do wy­ko­na­nia. No ale po­my­śla­łem, że może mógł­bym dzia­łać z pa­nem. Szybko się uczę, je­stem sil­niej­szy, niż wy­glą­dam. O, ten wo­rek, to ja go sam wy­niosę. Mógł­bym się przy­dać – wy­rzu­cił z sie­bie na jed­nym od­de­chu.

– Pra­cuję sam – uciął krótko Dęb­ski.

– Nie musi pan od razu od­po­wia­dać. Niech się pan jesz­cze za­sta­nowi. – Łu­kasz nie da­wał za wy­graną. – W fil­mach stary glina za­wsze ma mło­dego part­nera, któ­rego uczy wszyst­kiego o ro­bo­cie i o ży­ciu. Jest wiele kul­to­wych du­etów. Na przy­kład taki Hol­mes i Wat­son, albo Bat­man i Ro­bin – kon­ty­nu­ował nie­wzru­szony. – O, albo z pol­skiego po­dwórka. Na­wet taki Franz i Młody. Świet­nie się uzu­peł­niali. Byłby pan dla mnie ta­kim Bo­gu­sła­wem Lindą, z za­sa­dami.

– Nie chce mi się z tobą ga­dać – po­wie­dział le­szy, koń­cząc roz­mowę i kie­ru­jąc się do wyj­ścia.

Na gó­rze cze­kała na nich go­towa do drogi Lud­miła, ubrana w płaszcz, z wa­lizką na kół­kach w ręku. Przyj­rzała się obu męż­czy­znom. Mi­mo­wol­nie od­wró­ciła wzrok, kiedy młod­szy z nich zło­żył na ziemi wo­rek z cia­łem jej sio­stry.

– Pójdę do sa­mo­chodu po wó­zek i wa­lizki na jej rze­czy – rzu­cił Łu­kasz, zni­ka­jąc za drzwiami.

– My też idziemy – po­wie­dział Dęb­ski, wy­cią­ga­jąc do go­spo­da­rza rękę na po­że­gna­nie.

– Trzy­maj­cie się. – Wą­pierz od­wza­jem­nił uścisk dłoni le­szego. – Pa­mię­taj, że dla cie­bie za­wsze znaj­dzie się tu­taj miej­sce – po­wie­dział do Lud­miły, obej­mu­jąc ją na po­że­gna­nie.

– Dzię­kuję. – Dziew­czyna uśmiech­nęła się lekko, od­wza­jem­nia­jąc uścisk.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij