Kłopoty Wyraju - ebook
Czy wiesz, że istnieje świat, którego obecności ludzie nawet nie podejrzewają? To świat duchów, bogów i stworzeń ze słowiańskiego folkloru, ukryty tuż pod powierzchnią codzienności.
Na jednym z podwarszawskich osiedli zostaje znalezione ciało młodej rusałki. Leszy, Lech Dębski, zostaje wezwany, by rozwikłać to zagadkowe morderstwo. To, co wygląda na zwykły akt przemocy, okazuje się pierwszym krokiem w mrocznej intrydze prowadzącej do Jaromroku – końca świata, gdzie Perun zmierzy się z Welesem w ostatecznej bitwie.
Kiedy na ulicach pojawiają się kolejne ciała, Dębski odkrywa, że stoi w obliczu siły przewyższającej wszystko, co znał. W towarzystwie Waldka Utopca, prastarego Peruna, tajemniczej Zorzy i innych postaci ze słowiańskiego panteonu, Dębski rozpoczyna wyścig z czasem, by powstrzymać apokalipsę.
Czy koniec świata będzie końcem, czy początkiem nowej ery? Kto pociąga za sznurki w tej mrocznej grze?
Wejdź do świata, gdzie słowiańskie bóstwa i mityczne stworzenia żyją tuż obok nas. „Kłopoty Wyraju” to pełna napięcia mieszanka miejskiej fantastyki i kryminału, która wciągnie Cię od pierwszej strony.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-91-8076-986-0 |
| Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyraj – w mitologii słowiańskiej to nazwa świata, który według wierzeń powstał po wykluciu się z kosmicznego jaja. Mówi się, że na początku był pusty ocean i w jego wodach pływało olbrzymie jajo. W pewnym momencie rozbiło się, a z niego wyszło wszystko, co istnieje – ziemia, niebo, słońce, księżyc, gwiazdy oraz wszelkie istoty żywe.
Kurza Łapka to jedną z tych spelun, które przyciągały odwiedzających zapachem historii. Na pierwszy rzut oka miejsce to wyglądało jak relikt minionej epoki. Wnętrze, które lata świetności miało za sobą, było przesiąknięte dymem papierosowym i starym alkoholem wątpliwej legalności. W głębi sali stał bar z ciemnego drewna, nad którym wisiały rzędy półek pełnych butelek z różnymi trunkami. Blat baru był wyślizgany od niezliczonych łokci, które opierały się o niego przez lata. W kilku jego miejscach widniały wypalone ślady po papierosach. Przytłumione oświetlenie zmatowiałych żarówek ledwie dawało radę przebijać się przez półmrok. Atmosfera, choć gęsta, nie wydawała się nieprzyjazna. Była raczej jak stary koc, który mimo stęchłego zapachu i plam nadal oferował poczucie komfortu.
Goście Kurzej Łapki byli równie niezwykli jak samo miejsce. Przy jednym ze stolików siedział strzygoń, niewysoki i krępy, z dużymi, owłosionymi dłońmi, które mocno ściskały kufel piwa. Jego oczy, ukryte pod krzaczastymi brwiami, uważnie obserwowały otoczenie. Obok niego przycupnęła wilkołaczka, akurat teraz w ludzkiej postaci. Jej błyszczące oczy zdradzały bestię czającą się tuż pod powierzchnią. Dalej, w rogu sali, w cieniu, siedziały trzy rusałki. Ich piękne, ale niepokojąco zimne twarze skupione były na grze w karty. Śmiały się cicho, a ich śmiech przypominał szmer strumienia. Za ladą stała właścicielka przybytku. Raz po raz rzucała ostrzegawcze spojrzenia w stronę kłótliwych gości. Jej dłonie, choć pomarszczone jak kora starego drzewa, sprawnie nalewały kolejne trunki.
W pewnym momencie przy pojedynczym stoliku pod ścianą rozległ się dźwięk telefonu. Zaskakująco głośny, wbił się w atmosferę baru, przyciągając spojrzenia gości.
– Dębski – powiedział zachrypnięty głos. – Tak. Gdzie? – zapytał, mrużąc oczy. – Wiem, gdzie to jest. Będę w ciągu godziny. – Nacisnął czerwoną słuchawkę i włożył telefon z powrotem do kieszeni płaszcza, po czym rzucił na blat zwitek banknotów i energicznym krokiem ruszył do wyjścia.
* * *
Na peronie stacji Warszawa Służewiec stał lekko przygarbiony mężczyzna. Jego sylwetka wtapiała się w zapadające powoli ciemności. Znoszony kaszkiet skrywał w cieniu stalowoszare oczy i twarz naznaczoną głębokimi zmarszczkami. Wystające spod czapki siwiejące włosy oraz broda dodawały mu elegancji. Nie zmieniały tego ani luźno zawiązany krawat, ani skrywany pod płaszczem stary garnitur. Lech Dębski wyglądał trochę jak bezdomny po wizycie u dobrego fryzjera. Stylowo, ale jego twarz nadal nosiła ślady przeżytych lat i życiowych konfrontacji.
Mężczyzna śledził wzrokiem smugi świateł rzucane przez reflektory nadjeżdżającego pociągu Kolei Mazowieckich. W zamyśleniu obracał na małym palcu pierścień z symbolem zatartym przez czas. Czekał, aż drzwi ostatniego wagonu zatrzymają się dokładnie tam, gdzie stał. Zmęczonym spojrzeniem obserwował potok podróżnych, wylewający się ze środka na peron. Wysiadający zdawali się go nie zauważać, jakby był dla nich niewidoczny. Otaczający go szmer rozmów przerwał nagle konduktor, przeciągłym gwizdnięciem zwiastując odjazd. Dębski w ostatniej chwili wskoczył do środka, tuż przed tym, jak drzwi zamknęły się z sykiem za jego plecami.
W wagonie usiadł sam, jak najdalej od podróżujących z nim ludzi. Spod półprzymkniętych powiek obserwował przewijające się za oknem krajobrazy. Pociąg sunął leniwie po torach, wydając charakterystyczne dźwięki. Miarowy stukot kół, rytmiczny jak bicie mechanicznego serca, działał kojąco. Dębski potrzebował tego. Pozwalało mu to zebrać myśli. Od dawna już nie został wezwany do morderstwa.
Spokój jego podróży został gwałtownie przerwany przez rozkapryszone dziecko. Malec, który wsiadł razem z matką na kolejnej stacji, chyba postawił sobie za punkt honoru unieszczęśliwienie zarówno matki, jak i wszystkich pasażerów. Wrzaski i nieokiełznane zachowanie dzieciaka skaczącego po całym przedziale przyciągnęły uwagę Dębskiego. Spojrzenia chłopca i mężczyzny spotkały się. W tej krótkiej chwili, w refleksie światła odbitym w szybie, Dębski ukazał swoje prawdziwe oblicze leśnego demona. Oczy malucha rozszerzyły się w niemym przerażeniu, po czym uciekł wtulić się w matkę, co leszy skwitował lekkim uśmiechem.
W miarę zbliżania się do stacji Nowa Iwiczna pociąg zaczął zwalniać. Gwizd hamulców odbijał się echem od otaczających stację budynków. Drzwi wagonu otworzyły się, wpuszczając do środka odgłosy dobiegające ze stacji. Nowa Iwiczna przywitała Dębskiego symfonią dźwięków typowych dla takich podwarszawskich miejscowości. Gwar rozmów, przerywany gwizdkiem konduktora, mieszał się z warkotem silników samochodów czekających na otwarcie przejazdu. Leszy przystanął na uboczu, skrywając dłonie w kieszeniach i przeszukując ich zakamarki. Namacał palcami nóż sprężynowy, notes, w którym lubił zapisywać kłębiące mu się w głowie myśli, małą długopisową latarkę i to, czego szukał – stary odtwarzacz MP3. Jeden z pierwszych modeli. Taki, na którym każdą z ulubionych piosenek należało wpierw pieczołowicie zapisać, aby móc zobaczyć tytuł i wykonującego utwór artystę. Z wprawą kogoś, kto przeżył erę analogowych dźwięków, Dębski rozplątał długi przewód słuchawek i wetknął je sobie do uszu. Ekran urządzenia rozświetlił się na krótką chwilę, ukazując napis: „perfect_objazdowe_nieme_kino”. Detektyw nachylił się nad starym urządzeniem i wcisnął przycisk „play”. W słuchawkach rozbrzmiały pierwsze dźwięki rockowego klasyka.
– Nie pytaj mnie – wychrypiał cicho pod nosem, nucąc razem z wokalistą. – Wiem tyle, co i ty. – Jego głos współbrzmiał z dźwiękami gitary. – Poganiam dzień i nie śni mi się nic – kontynuowali wspólnie.
Nogi prowadziły go przed siebie, przez zatłoczony peron. Tłum podróżnych rozchodził się we wszystkie strony, zatopiony całkowicie w codziennych sprawach. Dębski po wyjściu ze stacji skierował się w prawo. Szedł w dół, wzdłuż ulicy Krasickiego. Wieczorne światło lampy ulicznej rzucało jego długi cień na nowo wyremontowaną ścieżkę z brudnoniebieskiej kostki brukowej. Wysypany na nią piach chrzęścił z każdym krokiem pod jego butami. Sznur samochodów, ciągnący się po jego lewej stronie, ruszył leniwie, gdy tylko uniosła się zapora przejazdu. Światła reflektorów rozbłyskiwały na powierzchni ulicy wilgotnej od padającego deszczu. W miarę jak Dębski oddalał się stacji, zbliżał się do, jak pomyślał z przekąsem, urbanistycznego eksperymentu, którego nadrzędnym celem wydawało się być wciśnięcie każdego metra kwadratowego ziemi pod zabudowę. Bez względu na logikę, estetykę czy zwyczajną ludzką przyzwoitość. Kiedy skręcił w prawo, w jedną z bocznych uliczek, z daleka zobaczył osiedle domków jednorodzinnych. Otoczenie sprawiało przytłaczające wrażenie. Pomimo że ulice i chodniki zachowywały prawnie dozwoloną szerokość, wysokie ogrodzenia obsadzone tujami naciskały na przechodnia, kradnąc przestrzeń i światło.
Od razu rozpoznał ten, do którego zmierzał. Baner z napisem: „Nigdy więcej nie kupiłbym tego domu”, sugerujący niekompetencję dewelopera, nie pozostawiał złudzeń. Budynek znajdował się na końcu zwartej, szeregowej zabudowy. Fasada, utrzymana w jasnych, choć sztucznych odcieniach kremowego, zdawała się zlewać z sąsiednimi budynkami, tworząc wrażenie jednolitego masywu. Zakrzywiona alejka prowadziła do wejścia, ponad którym uwagę przykuwały wąskie okna. Zaburzone proporcje przestrzeni i niezdarnie ustawione latarnie uliczne, rzucające wątłe światło na mokrą kostkę brukową czy wspólny parking, gdzie samochody stały zaledwie parę centymetrów od siebie, podkreślały porażkę w planowaniu osiedla. Zamiast urokliwych zielonych zakątków widoczne były tylko płytkie betonowe kwietniki. Najwyraźniej cięcie kosztów, szybkość budowy i brak estetyki wyznaczały tu współczesne standardy piękna.
Na ten widok Dębskiego zawsze otaczała aura gorzkich myśli. W jego pamięci przewijały się obrazy minionych czasów. Pamiętał, jak wielcy bogowie słowiańscy przechadzali się po świecie. Gdy Mokosz, bogini płodności, opiekowała się ziemią, a Perun, bóg piorunów, napełniał wojowników swą mocą. Po lasach i na polanach tańczyły rusałki, niegdyś tak bliskie jego sercu.
Dębski czuł się uwięziony w nowoczesnym świecie. Miejsca kultu, święte gaje, gdzie dawniej czczono bogów, zamieniły się w betonowe ulice i wszechobecną szarugę. Był niemym świadkiem, jak prastare lasy ustępują miejsca współczesnym miastom, a potężne rzeki zostały ujarzmione przez betonowe tamy. Obecność bogów była wciąż niezaprzeczalna, lecz ledwie wyczuwalna. Nie miała już tej samej mocy.
„Ja pierdolę, kurwa” – zaklął w duchu leszy, rozglądając się po okolicy. W myślach dziwił się zwykłym ludziom. – „Przecież to był tętniące życiem i nieokiełznane miejsce. Wiem, że siłą rzeczy musimy się ukrywać wśród ludzi. W końcu pod latarnią jest najciemniej. Ale jakim cudem oni dali się zamknąć w tych klatkach? Kiedyś, jak patrzyłeś przez okno, to widziałeś świat. Teraz widzisz tylko okno sąsiada”. – Jego myśli tonęły w narastającym deszczu, kiedy szybkim ruchem wyciągnął rękę, żeby zadzwonić.
Drzwi otworzył właściciel domu, równie archaiczny jak Dębski, aczkolwiek nosząca się w bardziej zachowawczym stylu. Lata spędzone na ziemi sprawiły, że umiał doskonale wtapiać się w otoczenie. Przed leszym stał teraz niemal stereotypowy Polak. Miał lekko przydługi nos, bladą skórę w odcieniu kawę ze zbyt dużą ilością mleka i lekko siwiejące włosy, gładko zaczesane do tyłu. Dokładnie ogolona twarz dodawała mu trochę klasy, o ile można tak powiedzieć o kimś, kto nosi flanelową koszulę w kratę wpuszczoną w ciemne jeansy. Na nogach miał puchate kapcie. Wyróżniały go na pewno bladoniebieskie oczy, które patrzyły na świat z jakąś dziwną ciekawością, jednocześnie głęboko coś ukrywając. Na palcach dłoni spoczywającej na klamce mignął pierścień z symbolem przypominającym coś na kształt kła. Wąpierz nadal emanował pewnym magnetyzmem, chociaż lata świetności miał już za sobą.
– Witam pana leszego – powiedział, obdarzając gościa ciepłym uśmiechem. – To ja zgłaszałem na Centralę. Radowój Zawisławski – dodał, wyciągając dłoń na przywitanie.
– Leszek wystarczy – odparł Dębski, odwzajemniając uścisk.
– Oczywiście. Rozgość się, Leszku, proszę – odpowiedział wąpierz, rozkładając szeroko ręce. – Ale nie zdejmuj butów, naprawdę. Tu i tak brudno, zresztą zaraz się przemopuje, jak będzie trzeba, żaden kłopot. Może wezmę płaszcz i nakrycie głowy? – zapytał.
Dębski wręczył mu bez słowa kaszkiet, pozostał jednak w rozpiętym płaszczu. Jego wzrok odruchowo lustrował wnętrze. Było takie współczesne. Dookoła białe, pozbawione charakteru ściany. Schludnie ustawione meble wyglądały jak gotowe do sesji zdjęciowej, przeznaczonej do najnowszego numeru kolorowego magazynu. Kanapa przypominała bardziej sztukę współczesną niż coś do siedzenia. Biel kontrastowała z czarnymi dodatkami, jakby świeżo wyjętymi z pudełka. Wystrój był perfekcyjny i zupełnie zdehumanizowany.
– Nie wiem, Leszku, czy pamiętasz – ciągnął Radowój – ale my już się kiedyś spotkaliśmy. W Łomży. Pomogłeś wtedy wyjaśnić pewne nieporozumienie.
– Faktycznie. – Dębski przyjrzał się gospodarzowi dokładniej. – To było w tysiąc osiemset trzydziestym czy trzydziestym pierwszym? Niebezpieczne czasy. Mało brakowało, a skończyłbyś na stryczku jako podejrzany o szpiegowanie na rzecz Rosji. No ale było, minęło – powiedział, mierząc wzrokiem gospodarza. – Widzę, że dobrze się trzymasz. Nie postarzałeś się nawet o rok.
– Dieta. – Wąpierz uśmiechnął się pogodnie.
– To gdzie jest ta nasza gwiazda wieczoru? – rzucił Leszy, rozglądając się po mieszkaniu.
– W piwnicy. Tędy. – Gospodarz podążył przodem, wskazując gościowi drogę. – Te drzwi w końcu korytarza, po lewej.
– Nie spodziewałem się piwnic na takim nowym osiedlu. – Dębski ruszył do drzwi i pociągnął za klamkę.
Drzwi uchyliły się lekko i leszy skrzywił się nieznacznie, gdy do jego nozdrzy dobiegł wyraźny zapach wilgoci i stęchlizny.
– Zalewa je, że tak pachnie? – zapytał, zerkając do środka.
– Aj, kurczę, daj spokój. Na zamówienie specjalnie robiłem. Dopłaciłem jak za żyto. My, wąpierze, lubimy takie pomieszczenia – tłumaczył gospodarz. – Pytałem, upewniałem się, czy na pewno będzie dobrze zaizolowana. Czy sucho będzie, pytałem. „Tak, oczywiście”, zapewniał mnie deweloper i popatrz – kontynuował na jednym wdechu – od pierwszego dnia się woda zbiera. Taka wilgoć, że po tygodniu mi się rusałki zalęgły – westchnął ciężko. – Przepraszam, że narzekam, ale momentalnie się zapalam. To nadal drażliwy temat.
– Rozumiem – mruknął Dębski, wypróbowując jeden po drugim kolejne włączniki światła.
– Do rusałek to się nawet przyzwyczaiłem – ciągnął dalej gospodarz. – Zawsze to raźniej. Jest do kogo buzię otworzyć, porozmawiać. Pracujemy i tak w różnych porach, głównie się mijamy. No a teraz to… – Wąpierz zawiesił głos.
– Gdzie tu się włącza światło? – wtrącił Leszy z lekką irytacją.
– Żarówka jest wykręcona. Chyba przez tę wilgoć ciągle jakieś spięcia były, przepalało je – tłumaczył się lekko zakłopotany gospodarz.
– Nieważne – westchnął Dębski, sięgając do kieszeni płaszcza po latarkę.
Leszy zaczął wolno schodzić krętymi dębowymi schodami. Deski pod jego stopami skrzypiały z każdym krokiem. Nikłym światłem latarki oświetlał sobie drogę. Wzrokiem błądził po pokrytych grzybem betonowych ścianach oraz stalowych, delikatnie zardzewiałych rurach.
Gdy schody się skończyły, Dębski stanął mocno na ziemi i wyprostował się z ulgą. Jego oczom, przyzwyczajającym się powoli do panujących wkoło ciemności, ukazało się miejsce zbrodni. Skupił światło latarki na bladym ciele rusałki. Jej porcelanowa skóra kontrastowała z ciemnością otoczenia. Blond loki, rozrzucone bezładnie wokół głowy, stworzyły coś na kształt aureoli. Martwe ciało leżało na zimnej podłodze w kałuży brunatnej posoki. Lech pochylił się nad ciałem, z namysłem wchłaniając każdy szczegół. Na ciele ofiary widniały ślady niedawnej przemocy. Jego dłonie zadrżały nieznacznie, gdy delikatnie eksplorował kontury obrażeń.
– Musiała zostać uderzona czymś ciężkim lub z naprawdę dużą siłą – powiedział sam do siebie.
Pojedyncza rana z tyłu głowy wskazywała na szybką i gwałtowną śmierć. Rusałka była boso, ubrana jedynie w kusą nocną koszulę. Obejrzał jej dłonie, szczególnie wnikliwie obserwując palce, ale pod paznokciami nie znalazł nic, co wskazywałoby na ślady walki.
– Znałaś tego, co to zrobił, prawda? – bardziej stwierdził, niż zapytał.
Wtedy jego uwagę zwrócił pewien szczegół. Rusałka miała na serdecznym palcu prawej dłoni pierścień. Nie byłoby w tym nic dziwnego, wszyscy z ich świata noszą takie ozdoby, żeby móc się łatwiej rozpoznawać nawzajem w świecie ludzi. Jednak pierścień, który nosiła ofiara, miał wygrawerowany symbol kła, a nie typową dla rusałek kroplę rosy. Dziewczyna musiała umrzeć kilka godzin wcześniej, bo Dębski miał teraz problem ze ściągnięciem ozdoby z jej ręki. Stękając, siłował się dłuższą chwilę z napuchniętą, sztywniejącą dłonią, zanim udało mu się zdjąć pierścień.
– Ciekawe… – wyszeptał, chowając go do kieszeni.
Wyprostował się i zaczął rozglądać po piwnicy. Błądził światłem latarki po podłogach i ścianach, szukając jakichkolwiek poszlak.
– Kurwa! – Zdziwienie wymieszane z przestrachem mimowolnie wyrwało mu okrzyk z gardła, gdy ciszę przerwał niespodziewany dźwięk.
W przeciwległym kącie siedziała druga rusałka. Skulona, tuląca kolana pod brodą, tkwiła tam nieruchomo jak kamień. Jej skóra, równie porcelanowa jak u ofiary, emanowała kobiecą delikatnością. Długie ciemne włosy opadały falami na nagie ramiona. Policzki naznaczone miała śladem samotnych łez, spływających z szeroko otwartych oczu. W spojrzeniu dziewczyny widniała mieszanka złości i smutku. Obcisłą sukienkę, którą miała na sobie, zdobiły wiosenne kwiaty, tak kontrastujące z ponurym wnętrzem piwnicy. Młoda rusałka miała w sobie jakieś melancholijne piękno. Jej zielone oczy, wyglądające zapewne w świetle dnia jak tafla spokojnego jeziora, spotkały się z oczami Dębskiego. Przez chwilę mężczyzna nie mógł oderwać od niej spojrzenia. Wpatrywał się w milczeniu, mając wrażenie, jakby już kiedyś się spotkali. Ciszę przerwał w końcu jej ledwie słyszalny oddech, splatający się z ciężkim oddechem leszego.
– Kim jesteś? – zapytał, kiedy w końcu wyrwał się z krótkotrwałego letargu.
– Rusałką – wyszeptała dziewczyna, unosząc dłoń i pokazując zdobiący ją pierścień z wygrawerowaną na nim kroplą.
– Tyle to widzę – powiedział Dębski, starając się odzyskać kontrolę nad sytuacją. – Rozumiem, że się znałyście? – dodał, świecąc jej światłem latarki w twarz.
– Jara jest moją siostrą. To znaczy… była… – poprawiła się rusałka.
– Ty ją znalazłaś? – zapytał.
– T-tak, zeszłam na dół i już tu tak leżała – wyjaśniła dziewczyna, a kolejna łza spłynęła jej po policzku.
– Już dobrze – powiedział bardziej przyjaznym tonem. – Wyjdźmy stąd.
Wiedział, że teraz niczego więcej się od niej nie dowie. Zwłaszcza tutaj. Stanie nad zwłokami siostry w najmniejszym stopniu nie zachęcało do rozmów. Chwycił ją delikatnie za dłoń i poprowadził w kierunku schodów, oświetlając drogę. Puścił rusałkę przodem. Patrzył, jak wspina się po stopniach. Każdy jej ruch był przepełniony gracją i zmysłowością.
– Ja jeszcze rzucę ostatni raz okiem na piwnicę. – Odchrząknął, karcąc się w duchu za bieg własnych myśli.
Wrócił na dół, by ponownie obejrzeć miejsce zbrodni. Obszedł je dokładnie, obserwując zakamarki w poszukiwaniu czegoś, co mogło mu umknąć. Poza gołymi, pokrytymi grzybem ścianami i podłogą, na której spoczywało ciało, nie było tam nic wartego uwagi. Zobaczył kilka starych, spleśniałych kartonów, połamane krzesło i parę pustych puszek po farbie. Dębski zdjął swój płaszcz i delikatnie nakrył nim zwłoki młodej rusałki.
Drzwi od piwnicy otworzyły się niemalże bez oporu, jakby mieszkanie chciało go przywitać z otwartymi ramionami. Gospodarz czekał na nich dokładnie w tym samym miejscu, zupełnie jakby przez ten czas nie poruszył się nawet o centymetr.
– I jak? – zapytał z troską. – Co myślisz, Leszku? Niczego nie ruszaliśmy przed twoim przybyciem.
– Myślę, że mogłeś powiedzieć, że ktoś czeka na dole. – Dębski ruchem głowy wskazał na młodą rusałkę.
– Przepraszam najmocniej, z tego wszystkiego sam już nie wiem, gdzie mam głowę. To Ludmiła, siostra Jaromiły. Ona ją znalazła, biedactwo – powiedział wąpierz, patrząc ze współczuciem na dziewczynę. – Idź, kochana, do kuchni. Zrobię ci ciepłej czekolady. Rozgrzejesz się trochę, co? – dodał, rozmasowując jej plecy. – Przemarzłaś na pewno na dole. Od rana tam siedzisz.
– Wiesz coś o tych dwóch? – zapytał Dębski ściszonym głosem, odprowadzając wzrokiem rusałkę, która bez słowa ruszyła w kierunku kuchni.
– Niezbyt dużo, niestety. Mieszkają ze mną od niedawna. Siostry, a różne jak ogień i woda. Ludmiła to dobre dziecko, zawsze uśmiechnięta, pracowita. Tutaj niedaleko w Żabce dorabia, nawet zakupy sama czasem zrobi. Pierwsza zapyta, jak noc minęła. A Jara… no cóż. Ją mało widywałem.
– Tamta z piwnicy spotykała się z kimś, ktoś do niej przychodził? – dopytywał leszy.
– Jak mówiłem, wychodziłem nocami, więc nawet nie wiem, czy ktoś je wtedy odwiedzał – tłumaczył Radowój.
– Świetnie – odparł Dębski z przekąsem. – Dokąd właściwie wychodzisz? – zapytał. – W centrali mówili, że wykładasz. Kulturoznawstwo?
– Slawistykę – doprecyzował wąpierz. – Ale to dużo zachodu. Myślisz, że łatwo wampirowi pokazać się w dzień na uczelni? Kapelusz, szal, okulary przeciwsłoneczne, no i godzinę muszę się smarować kremem z filtrem. Dlatego staram się prowadzić zdalne zajęcia i nagrywać gotowe wykłady. Czasem udzielam korepetycji po nocach. No i dorabiam w całodobowej bibliotece uniwersyteckiej. Same chałtury. – Wąpierz machnął ręką lekceważąco.
– Pan profesor – pokiwał głową leszy. – Przynajmniej wiadomości masz z pierwszej ręki. Pieniądze pewnie marne. Z tego, co pamiętam, kiedyś żyłeś jak pan.
– Co zrobić. Każdy żyje, jak może. – Wąpierz uśmiechnął się lekko. – Bogowie zadbają – dodał, skłaniając głowę.
– Z pewnością – przytaknął Dębski sucho. – Spójrz na to – dodał, wręczając rozmówcy pierścień.
– Powiedziałbym, że kobiecy, chociaż może unisex… – analizował wąpierz. – Musiał należeć do strzygi.
– Masz oko do biżuterii – wtrącił leszy.
– Do mężczyzn, którzy ją noszą. – Radowój spojrzał leszemu w oczy z dziwnym błyskiem.
– Co do strzyg. Odwiedzają was jakieś? – zapytał leszy, nie spuszczając wzroku.
– Na pewno nie mnie. – Gospodarz zaperzył się. – Ja, Radowój Zawisławski, jestem wampirem wyższym. Nie zniżyłbym się. A poza tym, co to ma do rzeczy? – zainteresował się.
– Trupa w piwnicy, to ma do rzeczy – odparł obcesowo Dębski. – Denatka nosiła to zamiast swojego. Zakładam, że nie znalazła go u ciebie i nie założyła dla kaprysu. To jakaś moda teraz u młodszych, wymieniać się pierścieniami? Coś na kształt zaręczyn?
– Oj, tego to nie wiem, to by trzeba Ludę zapytać. Młodzi mają różne swoje mody – odparł wąpierz. – Ja tam się na zaręczynach nie wyznaję. Nigdy nie byłem typem monogamisty.
– To jedyny ślad, jaki znalazłem. – Leszy zawiesił głos. – Nie widzę pozostałości walki ani włamania. Tylko wasza trójka miała dostęp do mieszkania?
– Naturalnie – potwierdził wąpierz. – Dorobiłem rusałkom klucze, żeby czuły się swobodnie.
– Dobra, idź do dziewczyny, a ja wydzwonię zaraz kogoś, żeby sprzątnął ten bałagan.
Dębski wiedział, że takie wypadki niestety zdarzały się co jakiś czas. W ich świecie były nieporównywalnie rzadsze niż u ludzi, jednak wciąż raz na jakiś czas ktoś ginął. Sam leszy od lat nie był zaangażowany w sprawę taką jak ta. Wiedział, że najczęściej mordercą bywał ktoś bliski.
– Ale tutaj? – zastanawiał się, sięgając po telefon do kieszeni spodni. – Może faktycznie jakaś sprzeczka kochanków? Może nie. Trzeba będzie rozpytać o lokalne strzygi, i nawet wiem kogo – uśmiechnął się kącikiem ust. – O ile nadal mieszka w okolicy…
Najpierw jednak musiał wykonać telefon. Popatrzył na zabytkową nokię z antenką i wystukał numer na klawiaturze.
– Dębski – rzucił krótko, kiedy po drugiej stronie odezwał się operator. – Mam tu ciało do zabrania. Tak, jedno z naszych. Przyślijcie kogoś na adres zamieszkania wąpierza. Radowój. Zawisławski. Tak, to tutaj. Czekam – rzucił sucho, po czym nacisnął na czerwoną słuchawkę.
Koegzystowanie, wręcz przenikanie się ze światem ludzi wymagało wypracowania pewnych rozwiązań. Najważniejszym z nich było zapewnienie sobie obecności we wszystkich newralgicznych obszarach życia. Nie zawsze można było jako rusałka, wąpierz czy inna zmora ot tak zatrudnić się gdzieś w Żabce. Dlatego dla strategicznych służb, takich jak policja, prokuratura, szpitale czy nawet sejm wykorzystano mamuny. A właściwie ich stary jak świat jak świat zwyczaj podmieniania dzieci po narodzinach. Ludzkie trafiały do adopcji czy domów dziecka, a małe mamuniątka chowały się zdrowo wśród społeczeństwa. Dębski czasem się dziwił, że to tak gładko przechodziło. Nie ukrywajmy, dzieci mamun obok ładnych nawet w kołysce nie leżały. Sam na pierwszy rzut oka umiał rozpoznać swoich. Nawet kiedy tu szedł, mijał na osiedlu grupkę bawiących się dzieci, w której były co najmniej dwie małe mamuny. Na szczęście żaden rodzic nigdy nie jest w stanie stwierdzić, czy jego dziecko jest brzydkie, czy nie. Tym sposobem rosło sobie stadko brzydactw roznoszonych przez mamuny, a jak któreś okazywało potencjał, trafiało na odpowiednie studia i stanowiska. Wtedy odwiedzali je leszy, tacy jak Dębski. Jak Morfeusz w Matrixie, który oferował dwie tabletki, przebudzali je, odkrywając woal tajemnicy i wyjaśniając, kim tak naprawdę są: reliktami starzejącej się pradawnej społeczności rodem ze słowiańskiego folkloru. Niektóre z nich od zawsze czuły się inne i przyjmowały tę wieść z radością. Inne – cóż, w najgorszym wypadku kończyły w Tworkach. Sam system jednak, przy wszystkich swoich wadach i zaletach, działał zaskakująco sprawnie.
– Chciałbym cię zapytać o kilka rzeczy – powiedział Dębski, dosiadając się do kuchennego stołu.
Siedząca obok rusałka grzała dłonie o wielki odpustowy kubek z napisem: „Piję kawę, bo nie mogę ssać krwi non-stop”. Czekolada i pianki musiały podziałać na nią kojąco, bo kolory zaczęły jej wracać. Każdy łyk krzepiącego napoju zdawał się wlewać w nią kolejne dawki energii.
– Co możesz powiedzieć mi o swojej siostrze? – zaczął leszy spokojnym tonem. – Co miała w planach na ten dzień? Mówiła ci coś?
– Nic nie wiem – odpowiedziała dziewczyna przez zaciśnięte zęby. – Naprawdę chciałabym wiedzieć, jakoś pomóc, a nie siedzieć tutaj z założonymi rękami.
– Tak? I co byś zrobiła? – zapytał retorycznie Dębski. – Byłyście siostrami, coś musisz wiedzieć.
– Naprawdę nic nie wiem – odparła Luda.
– Zastanów się – kontynuował leszy, niewzruszony. – Czy twoja siostra spotykała się z kimś?
– Była wolnym duchem – odparła Ludmiła, patrząc na parujący przed nią napój. – Nie wierzyła w przynależność do jednej osoby. To byłoby dla niej więzieniem.
– Albo powodem tego, co się stało – rzucił sucho leszy. – Jakiś odtrącony kochanek lub kochanka? Nikt nie przychodzi ci do głowy? Nie wymieniała się z nikim pierścieniami?
– Co? Nie. Czemu miałaby to robić? – zdziwiła się rusałka.
– Jakbym wiedział, nie prowadziłbym teraz tej rozmowy – powiedział Dębski z rosnącą irytacją, opierając masywną dłoń o blat stołu. – Jeszcze raz – dodał już spokojniej. – Czy zauważyłaś coś dziwnego? Może w jej zachowaniu? Ktoś was obserwował? Śledził w drodze z przystanku? Cokolwiek?
– No… nie… – pokręciła głową.
– Znalazłaś ją – ciągnął leszy. – W jakich okolicznościach, jeśli mogłabyś rozwinąć?
– Tak, znalazłam – powiedziała spokojnie. – Pracowałam do końca zmiany, do dwudziestej trzeciej. Wróciłam od razu po zamknięciu sklepu. To blisko, dotarłam do domu w ciągu pół godziny. Drzwi zastałam otwarte, co mnie zdziwiło. Radowoja nie było, ale to normalne o tej porze. Nie mogłam nigdzie znaleźć Jary. W końcu sprawdziłam piwnicę. I leżała tam… – wyjaśniła, a jej głos pod koniec zaczął się łamać.
– Rozumiem. Dlaczego nie zadzwoniłaś na Centralę od razu? – zapytał Dębski. – Wezwanie przyjęto następnego dnia nad ranem.
– Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Nie wiedziałam, co robić. Czekałam na Radka.
– To ja złożyłem zawiadomienie – dodał wąpierz, który do tej pory w ciszy przysłuchiwał się ich wymianie zdań. – Zaraz jak tylko wróciłem i Luda mi wszystko opowiedziała.
– A ty? – zapytał Dębski, patrząc na wąpierza. – Nikt raczej nie wszedł tu prosto z ulicy. Zabójca musiał wiedzieć, kiedy będzie sama. Śladów włamania też nie widziałem. Albo to był ktoś, kogo znała, albo ktoś, kto dobrze poznał was i wasze zwyczaje.
– Też nie pomogę – odpowiedział wąpierz. – Zresztą wiesz, jak to jest. Dniami głównie śpię, nocami wychodzę do pracy, dorobić jako nocny bibliotekarz na uczelni. Może drzwi były otwarte? – powiedział, drapiąc się po głowie, kiedy nagle rozległ się dźwięk dzwonka. – Już idę – rzucił.
W progu stał młody mężczyzna w stroju ratownika medycznego. Na pierwszy rzut oka przypominał nieśmiałą postać wyjętą z zakątka biblioteki. Z długimi, chudymi ramionami i owalną twarzą daleko było mu do męskiego standardu piękna. Trochę za duża, łysiejąca głowa z resztką rudych włosów nadawała mu karykaturalny wygląd. Pomarańczowy kombinezon, dalece nieprzystający do delikatnej budowy ciała, dodatkowo podkreślał jego mało imponującą sylwetkę.
– Łukasz – przedstawił się, wyciągając dłoń w kierunku wąpierza. – Przysłano mnie z Centrali.
„Nie rozumiem, jak można nie zauważyć różnicy” pomyślał Dębski, patrząc na syna mamuny podmienionego w dzieciństwie. – My musimy się zbierać – powiedział już na głos, pokazując ruchem głowy na Ludmiłę.
– Jak to „my”? – zdziwiła się rusałka.
– Nie możesz tu zostać. Powinnaś zniknąć, przynajmniej na jakiś czas. No i lepiej, żebyś nie oglądała, jak kolega pakuje twoją siostrę do worka – wyjaśnił. – Idź, spakuj najpotrzebniejsze rzeczy, przenocujesz u mojego znajomego. Ja pomogę na dole.
Zeszli do piwnicy we dwójkę, razem z Łukaszem. Tym razem droga na dół straciła wyjątkowość. Dębski czuł się, jakby schodził po ogórki do obiadu, a nie po to, by pomóc zapakować zwłoki do foliowego worka. Może dlatego, że tym razem było ich dwóch.
– Szkoda jej – zagadał Łukasz, kiedy Dębski zabrał swój płaszcz. – Taka ładna i młoda dziewczyna – powiedział, wyciągając przygotowany wcześniej worek.
– No, brzydkich tak nie żal – odparł z ironią leszy.
– Nie, no chodziło mi po prostu, że młoda. Tyle jeszcze miała życia przed sobą – tłumaczył się chłopak.
– Żartowałem – odpowiedział Dębski. – Przerzućmy ją. Ja wezmę za nogi, ty za ręce. Na trzy. Raz, dwa i hop.
Dźwięk zamykającego się suwaka przerwał panującą ciszę. Słyszalny szelest materiału, gdy ciało zsuwało się do wnętrza worka, przyprawiał o mrowienie na plecach.
– No i gotowe – powiedział Łukasz, prostując się, zadowolony z efektu. – Wiem, że to może nie najlepszy moment, ale muszę zapytać. Bo ja myślę, że mógłbym robić coś więcej niż pracować w szpitalu i jeździć na karetce. Wiem, że to też ważna praca. Każdy ma swoją rolę do wykonania. No ale pomyślałem, że może mógłbym działać z panem. Szybko się uczę, jestem silniejszy, niż wyglądam. O, ten worek, to ja go sam wyniosę. Mógłbym się przydać – wyrzucił z siebie na jednym oddechu.
– Pracuję sam – uciął krótko Dębski.
– Nie musi pan od razu odpowiadać. Niech się pan jeszcze zastanowi. – Łukasz nie dawał za wygraną. – W filmach stary glina zawsze ma młodego partnera, którego uczy wszystkiego o robocie i o życiu. Jest wiele kultowych duetów. Na przykład taki Holmes i Watson, albo Batman i Robin – kontynuował niewzruszony. – O, albo z polskiego podwórka. Nawet taki Franz i Młody. Świetnie się uzupełniali. Byłby pan dla mnie takim Bogusławem Lindą, z zasadami.
– Nie chce mi się z tobą gadać – powiedział leszy, kończąc rozmowę i kierując się do wyjścia.
Na górze czekała na nich gotowa do drogi Ludmiła, ubrana w płaszcz, z walizką na kółkach w ręku. Przyjrzała się obu mężczyznom. Mimowolnie odwróciła wzrok, kiedy młodszy z nich złożył na ziemi worek z ciałem jej siostry.
– Pójdę do samochodu po wózek i walizki na jej rzeczy – rzucił Łukasz, znikając za drzwiami.
– My też idziemy – powiedział Dębski, wyciągając do gospodarza rękę na pożegnanie.
– Trzymajcie się. – Wąpierz odwzajemnił uścisk dłoni leszego. – Pamiętaj, że dla ciebie zawsze znajdzie się tutaj miejsce – powiedział do Ludmiły, obejmując ją na pożegnanie.
– Dziękuję. – Dziewczyna uśmiechnęła się lekko, odwzajemniając uścisk.