Klub Domino - ebook
Klub Domino - ebook
Znakomity klasyczny kryminał w wiktoriańskim stylu
Podczas nocnego przyjęcia w klubie o podejrzanej reputacji dochodzi do tajemniczej śmierci od nieznanej trucizny. Rozwiązanie zagadki staje się dla władz szczególnie ważne, bo na tym samym balu bawił się zagraniczny następca tronu. Przeprowadzenia śledztwa nie ułatwia fakt, że wszyscy goście przyjęcia mieli na sobie maski i kostiumy karnawałowe.
Policja zwraca się o pomoc do największego autorytetu w dziedzinie trucizn – Franka Tarletona i jego młodego asystenta – doktora Cassilisa. Z czasem na jaw wychodzą szczegóły, o których uczestnicy balu woleliby nie rozpowiadać. Okazuje się również, że ofiara wcale nie była taka niewinna, a sam Cassilis ma wiele tajemnic do ukrycia przed swoim pracodawcą.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-668-3 |
Rozmiar pliku: | 874 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wchodziłem właśnie do hallu cichego mieszkania przy porządnej ulicy obok British Museum, gdy z góry, ku memu przerażeniu, rozległ się przytłumiony dzwonek telefonu. Nie miałem pojęcia, czy odzywa się po raz pierwszy, czy też może po raz już drugi lub trzeci. Ostrożnie, jak tylko mogłem najszybciej, zamknąłem za sobą drzwi na zasuwę i zacząłem na palcach skradać się po schodach. Telefon umieszczony był obok mego łóżka, lecz pan Frank Tarleton spał na tym samym piętrze i przenikliwy dzwonek mógłby go obudzić, zanim zdążyłbym wpaść do swego pokoju. Mój gospodarz niewątpliwie wyszedłby, aby sprawdzić, czemu nikt nie odbiera telefonu. Bardzo niewiele więc brakowało, by znakomity lekarz, spotkawszy mnie na korytarzu, przekonał się, że wracam pod dach jego domu o tej porze, gdy światło dzienne zaczyna już zalewać opustoszałe ulice miasta pogrążone we śnie.
Było coś groźnego w tym natarczywym dzwonieniu, które coraz głośniej brzmiało mi w uszach, w miarę jak się zbliżałem. Miałem wrażenie, że ktoś nieznany, orientując się w mojej sytuacji, celowo naraża mnie na przykrości. Złapałem więc za poręcz i popędziłem schodami, które wydawały mi się bez końca. Podnosząc nogi, czułem, że są ciężkie jak z ołowiu. Jednocześnie przez cały czas wytężałem umysł, aby znaleźć jakąś wymówkę usprawiedliwiającą wykroczenie, którego się dopuściłem spędzając noc poza domem.
Prawdziwy bowiem i jedyny powód, dla którego zawiodłem zaufanie mego zwierzchnika, nigdy nie będzie mógł być wyjawiony.
Wydawało mi się, że otaczające mnie ciemności rozbrzmiewają jakąś potworną wrzawą. Kolana pode mną drżały, a serce prawie przestało bić, gdy znalazłszy się na ostatnim piętrze, ogarnąłem pełnym rozpaczy wzrokiem drzwi sypialni doktora, niespokojnie nasłuchując, czy się nie obudził.
Ale jak dotąd nic na to nie wskazywało — dzięki Bogu! Jeszcze tylko pięć schodków, jeszcze trzy błyskawiczne kroki — i doktor nigdy się nie dowie o tajemniczej wyprawie, która tej nocy przeszkodziła mi w spełnianiu moich obowiązków.
Wreszcie skończyły się tortury. Bez tchu stanąłem na najwyższym stopniu, przemknąłem obok pokoju pana Tarletona, nie mając odwagi zatrzymać się, by sprawdzić, czy wewnątrz nie słychać jakiego ruchu, ostrożnie nacisnąłem klamkę i otworzyłem drzwi, zamykając je za sobą natychmiast. Zrobiłem to niesłychanie szybko, by żaden dźwięk nie zdążył się spoza nich wydostać. Jeszcze chwila — i dopadłem telefonu, by uciszyć natrętne dzwonienie.
Odetchnąłem parę razy głęboko.
— Tu mówi inspektor Charles ze Scotland Yardu — usłyszałem przez telefon. — Kto przy aparacie?
Nie było w tym właściwie nic dziwnego, że policja dzwoniła tak natarczywie. Tarleton był największym aurtorytetem w dziedzinie trucizn, a Ministerstwo Spraw Wewnętrznych darzyło go większym zaufaniem niż swoich ekspertów. Nie było również powodu niepokoić się przezornym pytaniem inspektora. Często bowiem telefony rozbrzmiewające w tym skromnym domu, położonym w zacisznej dzielnicy Londynu, bywały natarczywe, a pytający zdradzali podobny niepokój, zanim się upewnili, z kim ich połączono.
Moja zwykła, machinalna niemal odpowiedź brzmiała:
— Tu mówi doktor Cassilis, asystent pana Franka Tarletona. Doktor Tarleton śpi.
Nastąpiła mała przerwa, zanim pytający odezwał się znowu.
I w tym jednak nie było dla mnie nic zatrważającego. W ciągu pierwszych tygodni mego pobytu pod dachem znakomitego eksperta zdołałem już przywyknąć do tych nagłych chwil milczenia. Nie każdy bowiem, kto potrzebował jego porady, miał ochotę wyłuszczać swoje sprawy przed jego zastępcą.
— Proszę obudzić go natychmiast. Jest niezbędny — w służbie jego królewskiej mości.
Żądanie było stanowcze, mimo to jednak nie zamierzałem spełnić go od razu. Urzędowa forma nie zrobiła na mnie wrażenia. Byłem sługą jego królewskiej mości tak samo jak mój zwierzchnik i do mnie, a nie do inspektora policji, należała decyzja, który z nas ma się zająć sprawą. Równocześnie zacząłem zrzucać z siebie ubranie, by być przygotowanym na obudzenie Tarletona, jeśli okaże się to konieczne. Jedną ręką zdjąłem krawat i odpiąłem kołnierzyk, w drugiej zaś trzymałem słuchawkę.
— Mam polecenie nie budzić pana Tarletona, o ile nie uznam, że sprawa jest nagląca i że sam jej załatwić nie mogę — rzekłem stanowczo. — Proszę więc o bliższe szczegóły.
Znów nastąpiła przerwa, którą wykorzystałem, by zerwać kołnierzyk i rzucić kamizelkę na ziemię, gdzie już leżał surdut. Po chwili znów się rozległ głos w telefonie. Słowa, które usłyszałem, wstrząsnęły mną tak, że o mało nie upuściłem słuchawki.
— Mówię z klubu Domino, Vincent Studios, Tarifa Road, Chelsea. Dzisiejszej nocy był tu bal maskowy i jednego z gości znaleziono martwego. Prawdopodobnie otruty.
Czułem, że drżę na całym ciele. Musiałem oprzeć się o ścianę, by przyjść do siebie. Z trudnością zdołałem powstrzymać okrzyk zdumienia. Bo właśnie ten klub o podejrzanej reputacji, znany jako siedlisko rozpusty, był pokusą, dla której zaniedbałem dzisiejszej nocy swe obowiązki. Byłem jednym z zamaskowanych gości, którzy wśród przyciemnionych świateł snuli się po zasłoniętych kotarami zakątkach domniemanej pracowni malarskiej, znajdującej się w części Londynu najbardziej przypominającej Dzielnicę Łacińską Paryża. W pamięci stały mi żywo sceny, na które patrzyłem po północy, morze ludzkich twarzy w czarnych jedwabnych maskach i purpurowy cień abażurów, dziwaczna mieszanina mnichów, kolombin i królowych. Szelest jedwabiu, szczęk mieczów i bransolet oraz nieustający szmer szeptów — wszystko to razem przypominało mi scenę z Raju utraconego Miltona, gdzie zastępy upadłych aniołów zostają nagle pozbawione mocy i przemienione w syczące węże.
Wybierając się do klubu starałem się zachować ostrożność. Nie miałem powodu przypuszczać, że moja obecność zostanie wykryta. Pomimo to ogarnął mnie jakiś lęk i musiałem dobrze nad sobą panować, by móc spokojnie rozmawiać z inspektorem policji, który tak nieoczekiwanie wywołał widmo minionej hulanki, oraz dołożyć starań, by nie popełnić żadnej omyłki, a przede wszystkim zatrzeć wszelki ślad mojej nocnej wyprawy.
Pośpiesznie rozpinałem koszulę, odpowiadając jednocześnie urzędnikowi policji:
— Przepraszam pana, ale na razie nie uważam za konieczne budzić pana Tarletona. Zdaje mi się, że zgodnie z jego życzeniem będę mógł zająć się sprawą sam. Czy wystąpiły jakieś szczególne objawy typu medycznego? Co mówi wasz lekarz?
I tu właśnie inspektor Charles wyjawił prawdziwą przyczynę, dla której tak usilnie nalegał, by obudzić mego zwierzchnika.
— Nie wzywałem naszego lekarza. Zdaje się, że przyczyna śmierci nie jest zagadką. Wygląda to na zwykły wypadek otrucia opium, prawdopodobnie samobójstwo. Sprawa ta jednak musi być rozpatrywana w trybie poufnym przez wzgląd na wysoko postawione osoby związane z klubem. Mam wiadomość, że była na tym balu osoba z zagranicznego domu panującego, następca tronu…
Czy to umyślnie, czy też przypadkowo mówiący tak zniżył głos, że nie zdołałem pochwycić ostatniego słowa. Lecz to, co usłyszałem, było wystarczające. Nie ulegało wątpliwości, że należy zawiadomić Tarletona. Możliwe, że ów następca tronu padł właśnie ofiarą, a może była to osoba, którą zabójca omyłkowo wziął za księcia. W każdym razie byłem wdzięczny opatrzności, usłyszawszy, że sprawa prawdopodobnie zostanie zatuszowana. Mogłem więc nie obawiać się niczego, o ile uda mi się zatrzeć ślad mej nocnej wycieczki.
Poprosiłem urzędnika, by chwilę zaczekał. Zrzuciłem resztę ubrania, włożyłem pidżamę oraz szlafrok i potargałem włosy, by wyglądać na człowieka dopiero co obudzonego. Po tych przygotowaniach odważyłem się pójść do mego zwierzchnika.
Lecz jakież było moje przerażenie, gdy stanąwszy przed jego drzwiami, ujrzałem w szparze cienką smużkę światła. Pan Frank Tarleton nie spał.
Uczucie, którego doznałem w tej chwili, trudno nazwać tchórzostwem. Wchodziła tu w grę nie tylko cała moja kariera życiowa, istniały jeszcze inne szczególne okoliczności, które potęgowały mój wstyd, że zdradziłem zaufanie, jakim mnie obdarzał znakomity specjalista. W pamięci stanął mi żywo dzień, kiedy zacząłem uczęszczać na jego ciekawe wykłady z medycyny sądowej w college’u na Gower Street. Miałem już wtedy stopień doktora uniwersytetu londyńskiego. Pragnąc poświęcić się toksykologii, chciałem skorzystać z wiedzy sławnego profesora, największego znawcy trucizn. Szybko zwrócił na mnie uwagę, a prace moje zyskały jego uznanie. Zaprosił mnie do swego domu i wkrótce zaszczycił swą przyjaźnią. Po skończeniu cyklu wykładów zaproponował mi tak świetną ofertę, że wprost nie mogłem uwierzyć własnemu szczęściu.
Wszystko to mam dziś jeszcze przed oczyma. Widzę jego energiczną postać i zamyśloną jego twarz, otoczoną wieńcem siwych włosów, kiedy stał przy kominku w gabinecie przy ulicy Montague Street. Powiadamiając mnie o swej decyzji, doktor Tarleton, zgodnie ze swym zwyczajem, machał wspaniałym złotym zegarkiem i pociągał za kawałek wstążeczki.
— Postanowiłem wziąć asystenta, Cassilis. Przekroczyłem już sześćdziesiątkę i choć praca moja interesuje mnie jak dawniej, muszę się trochę oszczędzać. Nie mam ochoty zrywać się w nocy dlatego tylko, że jakaś cierpiąca na wątrobę hrabina wyobraża sobie, iż ktoś przekupił jej francuską pokojówkę, by ją otruła. Powiedziałem już w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych — jak pan wie, jestem ich głównym doradcą — że dość już tego wysyłania mnie jednego dnia do Kornwalii, a drugiego do Cumberland w wypadku zwykłego otrucia strychniną lub arszenikiem. To zajęcie dla młodego człowieka. — Machając wciąż zegarkiem w moją stronę, ciągnął dalej: — Pan James Ponsonby, podsekretarz stanu, zgodził się na mego zastępcę, a ja podałem pańskie nazwisko.
Przypominam sobie uczucie, jakiego doznałem, gdy przerwał nagle i skierował na mnie badawcze spojrzenie bystrych oczu, ciekaw wrażenia, jakie wywarła na mnie jego propozycja. Podobnie jak teraz, i wtedy nie mogłem złapać tchu. W dwudziestym piątym roku życia zaledwie, rozpoczynając pracę zawodową, zostałem nagle wyniesiony ponad walczący tłum, na stanowisko, które dawało mi sposobność zdobycia z czasem tej sławy, jaką cieszył się mój protektor.
Odpowiedź moja musiała być niezbyt sensowna. Lecz Tarleton przerwał mi, targnąwszy silnie za wstążeczkę zegarka.
— Zdaje mi się, że pan posiada bujną wyobraźnię. Jest to może wątpliwej wartości komplement w oczach ludzi pańskiego zawodu. Ale tego właśnie wymaga moja praca. Jest to w rzeczywistości nie tyle praca lekarza, ile detektywa. Muszę bowiem szukać nie tylko objawów, ale i motywów. Na podstawie pierwszej pańskiej pracy zauważyłem, że potrafi pan myśleć i prowadzić badania samodzielnie. A badanie stanowi klucz do wiedzy, choć ludzie o ciasnych poglądach nie doceniają jego znaczenia. Sami pozbawieni wyobraźni, pragnęliby, aby nikt jej nie posiadał. Koterie rządzą dziś światem, dążąc do tego, by ducha ludzkości sprowadzić do najmniejszego wspólnego mianownika.
Mówił to z pewną goryczą, dla mnie zresztą zrozumiałą. Wiedziałem, że pomimo sławy i dorobku, jaki posiadał, Tarleton nie cieszył się popularnością w świecie lekarskim. Tytuł barona przyznano mu późno i niechętnie. Być może dostrzegł we mnie coś, co przypominało mu własną młodość i dlatego powziął szlachetne postanowienie przyjścia mi z pomocą. I rzeczywiście, odnosił się do mnie bardziej jak ojciec niż jak pracodawca.
Powiedział mi wtedy jeszcze wiele rzeczy, których nie zapomnę i które właśnie teraz stanęły mi żywo w pamięci. Gdy rozwodził się nad poufnym często charakterem swej pracy, robił się bardzo poważny.
— Jeżeli będzie mi pan pomagał w najważniejszych sprawach, przygotowując się do zastąpienia mnie w przyszłości, do czego niewątpliwie dojdzie, musi pan przede wszystkim nauczyć się roztropności. Żadna bowiem dziedzina życia nie wymaga takiej roztropności i dyskrecji jak nasza praca. Pozna pan tajemnice rzucające cień na dobre imię wielkich rodzin. Ludzie na najwyższych stanowiskach będą nieraz zdani na pana łaskę. Nawet bezpieczeństwo państwa może nieraz od pana zależeć. Wiem na przykład, że jeden z członków izby lordów zawdzięcza swą godność para jedynie temu, iż w pewnej sprawie nie wykryto zabójcy. Co więcej, on się orientuje, że ja o tym wiem. Toteż nie chodzę tam, gdzie mógłbym go spotkać, i on również stara się mnie unikać. Jestem pewien jednak, że człowiek ten nie zawahałby się mnie zabić, gdyby to uważał za konieczne dla swego bezpieczeństwa, podobnie jak nie zawahał się uśmiercić swego siostrzeńca, chłopca lat dwunastu.
Niewątpliwie Tarleton dobrze zbadał moje usposobienie, zanim wybrał mnie na swego pomocnika i wiedział, że tego rodzaju trudności raczej mnie zachęcą, niż zrażą. Krew poczęła we mnie żywiej krążyć na myśl o otwierających się widokach. Zdawało się, że wróciły czasy Ryszarda III i Krwawej Wieży. A ja mam przyglądać się tym scenom i śledzić zabójcę, który o północy w samym sercu dzisiejszego Londynu zakrada się do jego pałaców. Było to wystarczające, aby zaspokoić najbardziej chciwą wrażeń wyobraźnię.
— Nie będę przed panem ukrywał — ciągnął Tarleton — że musiałem przezwyciężyć poważne przeszkody, zanim uzyskałem zgodę na mianowanie pana moim asystentem. Pan James Ponsonby uważa, że pan jest zbyt młody na tak odpowiedzialne stanowisko. Niech więc pana nie dziwi, że Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zachowało pewne ostrożności. Podałem pańskie nazwisko przed miesiącem, a dopiero wczoraj pozwolono mi na uczynienie panu tej propozycji. Jestem prawie pewien, że przez ten czas był pan pod obserwacją.
Oto urywek rozmowy, która przypomniała mi się tej nocy, gdy tak zapamiętale usiłowałem stłumić oskarżycielski dzwonek telefonu.
Prawdopodobnie większość ludzi w moim wieku, szczególnie spośród studentów medycyny, byłaby przerażona dowiadując się, że ich życie w ciągu całego miesiąca znajdowało się jakby pod mikroskopem. Ja jednak nie miałem sobie nic do zarzucenia. Wspomnienie ukrywanej miłości, nieszczęśliwej niestety, uchroniło mnie od niebezpiecznych sideł, jakie życie zastawia na młodzież. Szczęściem nigdy nie nęcił mnie alkohol, a w najbardziej rozhulanym towarzystwie wystarczała mi filiżanka mocnej kawy. Sądzę, że ta właśnie rzadka zaleta przechyliła szalę na moją korzyść w opinii pana Jamesa Ponsonby'ego. Równie mało pociągał mnie hazard, nawet gdy chodziło o tak szlachetne zwierzę jak koń. Prawdziwą moją wadą była żądza wrażeń dla samej przyjemności ich przeżywania. I właśnie w poszukiwaniu tych silnych wrażeń dałem się wciągnąć w nocne życie Londynu. Tajemnice zacisznych ulic i mrocznych podwórzy nie dawały mi spokoju. Czułem — podobnie jak Stevenson — że życie powinno być łańcuchem przygód. Klub Prasowy i Klub Artystyczny Chelsea były to dwa punkty centralne w moim świecie romantycznym. Doznawałem rozkosznego dreszczyka w towarzystwie ludzi, których życie wydawało mi się bardziej tajemnicze od mego.
I ta właśnie słabostka stanęła na drodze do stanowiska, które miałem objąć. Tarleton przestał machać zegarkiem i spoglądając na mnie znacząco, przystąpił do ostatecznego punktu:
— Pan James Ponsonby stawia jeden warunek w związku z pana posadą. Dotyczy on mieszkania. A mianowicie musi pan mieszkać ze mną. Pański pokój będzie na górze, z telefonem, aby pan mógł załatwiać sprawy w nocy, gdy zajdzie potrzeba. Nie chciałbym, aby mnie niepokojono na próżno.
Musiała mi się mina wydłużyć, gdy to usłyszałem, bo na czole doktora pojawił się cień. Czułem, że życie moje straci urok z chwilą, gdy zrzeknę się osobistej wolności i zaniecham ulubionych wycieczek, prowadząc uregulowany tryb życia pod okiem mego zwierzchnika. Właśnie nadzieja większej swobody była bowiem przyczyną, dla której obrałem swój zawód — miast zawodu zwykłego lekarza. Przerażeniem napełniała mnie myśl, że mógłbym osiąść w mieście prowincjonalnym lub gdzieś w willowej dzielnicy, gdzie musiałbym żyć według zegarka, w niedzielę chodzić do kościoła w czarnym tużurku i w ogóle zachowywać wszelkie pozory szanowanego obywatela. Byłaby to prawie taka sama tortura jak życie pod czujnym okiem mego zwierzchnika, pociągające za sobą wyrzeczenie się towarzystwa przyjaciół, artystów i dziennikarzy, w których gronie przeżyłem tyle wesołych chwil, i chodzenie spać o tej właśnie porze, kiedy prawdziwe życie dopiero się zaczyna.
Zdaje mi się, że Tarleton trochę mi współczuł, był jednak zbyt mądry, aby to okazać.
— Człowieka oceniają w pewnym sensie według towarzystwa, w jakim się obraca. Nie przypuszcza pan chyba, że głowa takiej instytucji jak Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zgodzi się powierzyć ważne tajemnice młodemu człowiekowi, który spędza noce, nie powiem w podejrzanym towarzystwie, ale w środowisku, w którym awantury są na porządku dziennym. Ludzie ci — w głosie Tarletoną znów zabrzmiała nuta goryczy — ludzie ci nienawidzą dłoni, które pomogły im wspiąć się na wyżyny. Fe! — otrząsnął się ze wstrętem i sposępniał. — No, mój chłopcze, nadarza się rzadka sposobność, z której powinieneś skorzystać. Trzeba przede wszystkim zapomnieć o przyjemnościach i zaprząc się w jarzmo na kilka lat. Po upływie tego czasu zdobędziesz sławę i będziesz mógł robić, co ci się podoba, oczywiście w granicach rozsądku. Spodziewam się, że mi ufasz.
Naturalnie, ufałem mu. Zaprowadził mnie do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i przedstawił podsekretarzowi. Zostałem mianowany asystentem doktora Franka Tarletona. Pensja, którą mi zaoferowano, wydawała mi się majątkiem.
Być może praca moja z początku przyniosła mi trochę rozczarowania. Nocne telefony nie zdarzały się często, a nawet po upływie paru miesięcy stały się jeszcze rzadsze, jak gdyby klienci czy pacjenci Tarletona — sam nie wiem, jak ich nazwać — zrozumieli, że nie ma celu go niepokoić, jeśli ja sam mogę się zająć sprawą. Większość czasu spędzałem w laboratorium na Montague Street, robiąc pod jego kierunkiem analizy i zaznajamiając się z rzadkimi truciznami, których zbiór największy na święcie posiadał prawdopodobnie Tarleton. Lecz prawdziwie sensacyjnych wypadków, zakrawających na tajemniczą zbrodnię, nie było do czasu tego fatalnego wezwania z klubu Domino.
Przestałem się wahać. Każda chwila zwłoki mogła tylko sprawę pogorszyć. Podszedłem bliżej i zapukałem głośno do drzwi. Usłyszawszy „proszę!”, wszedłem natychmiast. Pokój był jasno oświetlony; na łóżku siedział Tarleton, wyprostowany, z ulubionym zegarkiem w ręku. Spojrzał na mnie pytająco spod zmarszczonych brwi.
— Słyszałem telefon już jakieś dziesięć minut temu. Dlaczego pan nie odpowiadał tak długo?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki2
Pomyślałem, że zamiast się tłumaczyć, najlepiej będzie odwrócić jego uwagę, opowiadając szczegółowo o tym, co zaszło w klubie Domino. Gdy skończyłem, bystry lekarz zrobił tylko jedną uwagę:
— Inspektor Charles był pewien, że należało w tym wypadku zwrócić się do mnie, lecz pan mógł o tym nie wiedzieć. — Tarleton w jednej chwili był na nogach. — Niech mu pan powie, że przybędę natychmiast. Proszę przywołać samochód i przygotować się jak najprędzej do wyjazdu.
Nie musiał mnie ponaglać. Gorąco pragnąłem wrócić na miejsce hulanki i zobaczyć, co się tam stało. Byłem sobie wdzięczny za starania, jakich dołożyłem, by zatrzeć wszelki ślad swojej tam bytności. Opuściłem pokój doktora i wkrótce wróciłem już gotów. Nikt w klubie Domino, z wyjątkiem człowieka, od którego otrzymałem bilet wstępu, mnie nie widział, toteż nie miałem powodu do niepokoju. Lecz była to gra niebezpieczna, a Tarleton jest groźnym przeciwnikiem. Pomimo całej jego życzliwości drżałem przed jego śledczym talentem. Postawiwszy imbryk z kawą na maszynce spirytusowej, zlałem sobie głowę zimną wodą i ubrałem się z tą sama szybkością, z jaką niedawno się rozbierałem. Byłem gotów i trzymałem już filiżankę gorącej kawy dla mego szefa, gdy wychodził z pokoju. Wypił chętnie, co było mi nagrodą za moje starania. Skórzana torba ze wszystkim, co tylko mogło mu się przydać przy leczeniu zatruć, zawsze leżała przygotowana w jego sypialni. Teraz trzymał ją w ręku. Uwolniłem go od tego ciężaru, nie zapominając także zabrać i swojej torby. Gdy zeszliśmy na dół, samochód już na nas czekał.
W drodze przez ulice miasta, które dopiero zaczynało się budzić, Tarleton udzielił mi pewnych informacji o osobie inspektora Charlesa:
— Jest to były wojskowy, lubi, aby go nazywać kapitanem Charlesem. Jest nadto młodszym synem para, lecz nie podkreśla tego. Rodzina była na tyle niemądra, że sprzeciwiała się jego wstąpieniu do policji, stąd zaniechał używania tytułu. Lecz oczywiście wszyscy o tym wiedzą i powierzają mu większość spraw, w które zamieszane są osoby z wyższych sfer. Uważają prawdopodobnie, że lepiej się orientuje w stosunkach panujących wśród elity. Ja jednak myślę, że doświadczony lokaj wie dziesięć razy więcej. Charles wyda się panu prawym, wykształconym człowiekiem, lecz niech pan nie oczekuje od niego wielkiej bystrości, widzi nie dalej swego nosa.
Było to dla mnie pocieszające. Lecz już następne słowa szefa zabrzmiały jak zgrzyt.
— Ale nawiasem mówiąc, czy może mi pan coś powiedzieć o miejscu, do którego jedziemy? Co to jest ten klub Domino? Wygląda mi na jakąś nocną spelunkę, w której bywanie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zarzucało panu, gdy przedstawiłem im pana kandydaturę na swego asystenta.
Musiałem natychmiast coś postanowić. Powiedzieć prawdy w żadnym wypadku nie mogłem. Nie tylko bowiem mój własny honor i bezpieczeństwo wchodziły tu w grę. Była w to zamieszana jeszcze inna osoba i właśnie przez wzgląd na nią moja obecność na tym fatalnym balu musiała pozostać nieujawniona. Już miałem wyprzeć się wszelkich kontaktów z klubem, gdy przyszło mi na myśl, że przy bystrej inteligencji Tarletona wystarczy jakiś jeden bezwiedny ruch czy bezmyślna uwaga, żebym się zdradził.
Zrobiłem taką minę, jakbym szukał czegoś w pamięci.
— Tak — rzekłem powoli — teraz, gdy o tym mowa, przypominam sobie, że kiedyś tam byłem. Lecz nie jestem pewien, czy wolno mi o tym mówić. Mam wrażenie, że należałoby zachować tajemnicę. Wszyscy byli w maskach i w przebraniu. Klub Domino jest uważany za miejsce, gdzie ludzie na bardzo wysokich stanowiskach mogą bywać bezpiecznie. Słyszałem, że przychodzą tam czasem sędziowie, a nawet członkowie gabinetu ministrów, jak również żony parów…
Tarleton poważnie skinął głową.
— Sądzę — mówił powoli, jakby zastanawiając się — że władze dobrze wiedziały, co robią, polecając Charlesowi, aby się zwrócił do mnie. Ciekawe, czy już doszedł, kim był ten mężczyzna…
— On wcale nie mówił, że to mężczyzna — odważyłem się wtrącić. Tarleton zacisnął usta. Wyjął swój złoty zegarek i zaczął nim machać powoli, co było nieomylnym znakiem, że nurtuje go jakaś myśl.
W niespełna pół godziny samochód zajechał przed bramę oryginalnego budynku, a raczej grupy budynków, noszących nazwę Vincent Studios i znajdujących się na jednej ze starych ulic Chelsea, między King Street i Fulham Road.
Miejsce to przypominało królikarnię. Kilka schodków prowadziło z ulicy w dół do ciemnego hallu. Trzy pary drzwi wiodły do pracowni artystów, z których paru znałem. Pracownie te były równie ciemne i ponure jak hall i kończyły się szklanymi drzwiami, wychodzącymi na tajemnicze ogrody czy też podwórza, porośnięte nasturcją i innymi roślinami, które, jak się zdawało, lubią brud i pył przedmieść Londynu. W głębi widać było szare stosy budulca, które wyglądały jak pasmo górskie, zamykające krajobraz. Pewno jakiś nieznany budowniczy zostawił po sobie te stosy drewna, a jego spadkobiercy nigdy nie dowiedzieli się o ich istnieniu, toteż w wyłączne posiadanie wzięły je szczury. Na najdalszych drzwiach widniały jeszcze nazwiska artystów, z których jeden ostatnio został członkiem akademii i przeniósł się do bardziej słonecznej dzielnicy — Bedford Park. Podczas gdy drugi zamienił pędzel na inną, bardziej obiecującą broń, mimo której jednak — obawiam się — przegrał walkę z losem. Tylko wtajemniczeni wiedzieli, że drzwi z tabliczką I. Loftus, A. R. A. prowadziły do klubu Domino, podczas gdy sąsiednie, z których usunięto nazwisko Yelverton, służyły jako tylne wejście dla przekupniów i służby klubowej, a także dla tych członków, którzy z osobistych powodów nie chcieli pokazywać się w fantazyjnych strojach na ulicy. Do ich dyspozycji stał szereg małych ubieralni, gdzie ze skromnych poczwarek mogli przedzierzgnąć się w piękne motyle — i na odwrót.
U wejścia do klubu stał policjant. Poznał Tarletona i powitał go z szacunkiem.
— Inspektor Charles jest wewnątrz — rzekł, otwierając przed nami drzwi.
Znaleźliśmy się w ciemnym, wąskim korytarzu, zapełnionym płaszczami i wieszadłami na kapelusze. Drzwi w głębi prowadziły do sali balowej. Dawna pracownia była udekorowana tak, że przypominała nocne uczty arabskie. Ściany pokryte były widokami arkad mauretańskich i źródeł bijących pośród palm i oleandrów. Drewniane kolumny podtrzymywały tiulowe zasłony, zahaftowane tak gęsto, by wzrok nie mógł się przedrzeć do zakątków, które się za nimi kryły. Wszystko to zalane było ponurym blaskiem licznych czerwonych lamp, zwieszających się z sufitu. Lecz szklane drzwi w głębi, pozostawione otworem, wpuszczały światło dzienne, a tam, gdzie ono dotarło, czerwony blask lamp stawał się jakiś upiorny i całe miejsce wyglądało jak twarz starej kobiety — twarz, z której róż poobłaził płatami, odsłaniając zmarszczki i sterczące kości.
Inspektor Charles — wysoki, wyglądający jak uosobienie prawa i porządku — stał przy jednej z zasłoniętych alkow, blisko drzwi ogrodowych, i uroczystym gestem zaprosił nas do środka. Była to chwila, której obawiałem się najbardziej. Idąc za swym szefem wysilałem się, aby zachować obojętny wyraz twarzy i nie zdradzić się, że te miejsca są mi znane, zwłaszcza w chwili, gdy naszym oczom ukazał się ponury widok. Za zasłoną na niskiej otomanie leżała rozciągnięta długa postać w stroju inkwizytora. Czarny płaszcz okrywał ciało dokładnie, lecz spiczasty kaptur z dwoma otworami na oczy był zsunięty z głowy i odsłaniał twarz całkowicie. Była to twarz uderzająca pod każdym względem, twarz człowieka w sile wieku, lat około pięćdziesięciu, o czole myślącym i szeroko rozwartych, zasnutych mgłą śmierci oczach, które za życia musiały być bystre i przenikliwe oraz o silnie zarysowanym nosie i podbródku. Usta zdradzały skłonność do rozwiązłości i występku, ukrytą pod maską godności i siły.
Przyglądałem się tej leżącej postaci z bolesną ciekawością.
Kostium był mi znajomy. Miałem okazję przyjrzeć mu się ubiegłej nocy. Lecz twarz była mi równie obca jak moim dwóm towarzyszom. Nawet oczy nienaturalnie rozszerzone narkotykiem wydawały się inne niż te, które za życia patrzyły przez otwory czarnego kaptura.
Pierwszy przemówił inspektor, zwracając się do mego towarzysza.
— Oto jak go znaleźli, gdy weszli tu pogasić światła po skończonym balu. Myśleli z początku, że zasnął po pijanemu, i próbowali go obudzić, potrząsając za ramię. Gdy to się nie udawało, poszli po panią Bonnell, właścicielkę klubu. Nie ośmielili się odsłonić mu twarzy bez jej upoważnienia. Przepisy klubu są pod tym względem bardzo surowe. Ona sama odchyliła kaptur i od razu poznała, że nie żyje. Potem zatelefonowała po nas i pilnowała, aby nikt nie ruszył ciała aż do mego przyjścia. A ja uważałem za stosowne czekać na pana.
Sprawozdanie inspektora było jasne i zwięzłe i zawierało same fakty. Trudno było wyobrazić sobie człowieka bardziej odpowiedniego do zajęcia się sprawą wymagającą jak największej ostrożności. Doktor wysłuchał relacji z zadowoleniem.
— Pan wspominał doktorowi Cassilisowi przez telefon, że wygląda to na otrucie opium.
Kapitan Charles zaszczycił mnie badawczym spojrzeniem, w którym dostrzegłem pogardę dla mego młodego wieku.
— Nie ma żadnych śladów walki, a na twarzy nie widać cierpienia, dlatego też myślę, że przyczyną śmierci jest opium. Wygląda tak, jakby umarł we śnie.
Doktor ponownie skinął głową. Przez cały czas nie spuszczał oczu z bladej twarzy, na której ołowiana plama stawała się coraz bardziej widoczna.
— Co pan myśli, panie Cassilis? — zwrócił się do mnie.
Potrząsnąłem głową. Zaszło tu coś, co mnie wprawiało w zdumienie.
— Do pewnego stopnia zgadzam się ze zdaniem kapitana Charlesa. Pozory wskazują na otrucie opium. Lecz… — tu spojrzałem na inspektora; — Czy pan wie, o której godzinie znaleziono ciało?
Ręka Tarletona chwyciła już za wstążeczkę od zegarka, który zaczął się bujać miarowym ruchem wahadła.
— Jest teraz szósta. Przyszedłem tu zaraz po piątej — odparł Charles. — A więc ciało znaleziono mniej więcej około wpół do piątej.
Spojrzałem pytająco na Tarletona.
— Chyba, że zażył opium bardzo wcześnie, ale w takim razie niewątpliwie zauważono by skutki, no i dawka musiałaby być bardzo silna, żeby spowodowała śmierć tak prędko, o ile nie miał wady serca lub innej jakiejś choroby. Nie podoba mi się barwa jego skóry.
— Zauważył pan to? — Tarleton pochylił się nad twarzą zmarłego. — Kim był ten człowiek? — spytał.
— Nazywał się Wilson, jak twierdzi właścicielka klubu. Lecz ona, zdaje się, wie o nim bardzo niewiele.
— Wilson? — powtórzył doktor trochę niedowierzająco. — Takie nazwisko każdy mógł przybrać w tego rodzaju lokalu. Czy mógłbym się zobaczyć z właścicielką?
Gdy kapitan Charles wyszedł, Tarleton szepnął mi prędko do ucha:
— Ani słowa więcej o przyczynie śmierci. Wyrzucam sobie, że przedtem niepotrzebnie zapytałem pana o zdanie. Nie doceniałem pana zdolności obserwacyjnych. Cicho!
Obejrzałem się i zobaczyłem wyłaniającą się zza portiery zgrabną Francuzkę w średnim wieku, w czarnej jedwabnej sukni. Wyglądała na osobę bardzo energiczną. Była starannie uczesana, miała władcze czarne oczy, twarz i figurę dobrze utrzymane i tę zdumiewającą, pełną godności minę, jaką tylko Francuzka potrafi zachować w atmosferze przesiąkniętej złem. W obecności pani Bonnell występki traciły swą szpetotę, a nawet morderstwo przedstawiało się jak nieudane przedsięwzięcie, które im mniej wywoła hałasu, tym lepiej. Widać było, że cały czas od chwili stwierdzenia nieszczęśliwego wypadku madame poświęciła na upiększenie swego wyglądu. Przywitała nas uprzejmie. Nawet na Tarletona, jak mi się zdawało, jej mile i pełne godności zachowanie podziałało łagodząco. Była nawet chwila, w której robiliśmy wrażenie czworga przyjaciół rozmawiających poufnie o sprawie wspólnie nas obchodzącej. Pani Bonnell poprosiła, abyśmy spoczęli.
— Pani rozumie przecież, że nie mamy żadnych złych zamiarów — zaczął Tarleton. — Będę rad, jeśli sprawę uda się załatwić po cichu, bez niepotrzebnego skandalu.
Wyjaśnienie to wydawało się zbyteczne. Pani Bonnell nie dopuszczała bowiem nawet myśli o tym, aby mogła być wplątana w skandal lub w coś takiego, co zagraża stanowisku kobiety pracującej i godnej szacunku.
— Pani powiedziała, że nieboszczyk nazywał się Wilson. Nie wie pani, czy to było jego prawdziwe nazwisko, czy też przybrane?
Pani Bonnell nie miała pojęcia, co więcej, była nawet strapiona, że nie ma o tym pojęcia, skoro tak uprzejmemu panu zależy na tej wiadomości. Zmarły monsieur Wilson przedstawił jej się tym nazwiskiem, a ona nigdy nie pytała, czy posiada inne. Następnie madame upewniła nas, że nie ma zwyczaju niepokoić swych klientów żadnymi pytaniami, a jej zainteresowanie ogranicza się tylko do tego, czy są wypłacalni.
Poprzez maskę obojętności, jaką zachowywała właścicielka klubu, wyczułem, że zdaje sobie dobrze sprawę, iż jest badana przez przedstawiciela prawa i że byłoby nieostrożnie odmówić mu pewnych rzeczowych informacji. Rozumiała, że szczerość — oczywiście do pewnych granic — będzie najlepszą polityką z jej strony.
Na następne pytanie Tarletona — w jakich okolicznościach poznała nieboszczyka — dała wyczerpującą odpowiedź. Monsieur Wilson przedstawił jej się przed paru laty, gdy prowadziła małą restaurację w Soho, w dzielnicy, gdzie było wiele małych restauracji, a klientela różnego autoramentu. Właśnie monsieur Wilson zaproponował, aby objęła bardziej korzystne stanowisko — właścicielki modnego klubu nocnego. Obiecał dostarczyć kapitał potrzebny do założenia takiego klubu i podjął się urządzić go według wymagań mody. I w obu wypadkach ściśle dotrzymał słowa. Wszyscy członkowie klubu byli wprowadzeni przez niego. Madame przyznała, że wobec pana Wilsona miała dług, który nie było jej łatwo spłacić. Toteż, jak mówiła, starała mu się zrewanżować wdzięcznością. Wkrótce klub stanął na pewnych nogach i nie potrzebował już dalszej pomocy zmarłego. Zeznanie pani Bonnell zamiast rozjaśnić, pogłębiło tylko tajemnicę. Kim był ten nieznany Wilson? W jakim celu założył klub nocny i dzięki jakim stosunkom zdołał go zapełnić członkami rekrutującymi się z najwyższych sfer towarzyskich?
Większą część badania przeprowadził doktor. Inspektor Charles zaś głównie zwracał uwagę na adresy, które skwapliwie wciągał do swego notatnika. Korzystając z przerwy, mogłem wreszcie zadać pytanie, które od pewnego czasu nie dawało mi spokoju:
— Osoby, które Wilson, jeśli takie było jego nazwisko, wprowadzał do klubu, musiały być dobrze mu znane. O ile więc można wnosić, klub całkowicie składał się z jego osobistych przyjaciół. Czyż to nie nasuwa przypuszczenia, że truciznę zażył sam, a nie, że ktoś inny mu ją podał?
Troje moich towarzyszy spojrzało na mnie, jakby byli zaskoczeni moim wnioskiem. Doktor nie odezwał się ani słowem, lecz jego zmarszczone brwi powiedziały mi wyraźnie, że odrzuca to przypuszczenie.
— Skoro sam założył ten klub i tak bardzo dbał o jego rozwój, nie przyszedłby popełnić w nim samobójstwa — zauważył kapitan Charles.
Pani Bonnell po raz pierwszy przejawiła niepokój.
— Mam nadzieję, że da się uniknąć rozgłosu! — zawołała ostro. — Czyż nie można zabrać stąd tego nieszczęśliwca i przenieść go gdzie indziej? Niech pan tylko pomyśli, co za skandal, gdy się rozniesie, że zbrodnia została popełniona w obecności następcy tronu!
Widocznie jego książęca wysokość stanowił silny atut w przekonaniu madame. Atut, za pomocą którego spodziewała się wygrać. Być może zresztą wiedziała, że na sprawy, w które zamieszane są wysoko postawione osoby, policja zwykła patrzeć przez palce.
Radca Ministerstwa Spraw Wewnętrznych nie był jednak skory do ustępstw.
— Jeszcze nic nie postanowiłem — rzekł. — Czy pani ma coś do powiedzenia doktorowi Cassilisowi? Czy słusznie przypuszcza, że wszyscy goście z ubiegłej nocy byli przyjaciółmi Wilsona?
Przyciśnięta do muru, madame Bonnell zachowywała się jak świadek, który swoimi zeznaniami boi się zaszkodzić oskarżonemu.
— O ile będę pewna, że klubowi, który jest moją własnością, nic nie zagraża, to wszystko, cokolwiek wiem, nawet moje podejrzenia oddam na usługi policji — odparła ostrożnie.
Było to coś w rodzaju umowy, którą chytra Francuzka jawnie proponowała władzom. Tarleton wzruszył ramionami. Nie dopuściłby nigdy do czegoś podobnego.
— Jeśli się przekonam, że pani odmawia informacji odnoszących się do sprawy, polecę zamknąć klub i zażądam, by aresztowano panią jako wspólniczkę zbrodni.
Sprytna Francuzka natychmiast spostrzegła swój błąd. Zrobiła strapioną minę.
— Niech mi pan wybaczy. To położenie, w którym się znalazłam, doprowadza mnie do szaleństwa. Ja się nie znam na prawie brytyjskim. Jestem gotowa zdać się zupełnie na pańską łaskę. Co pana interesuje?
Doktor spojrzał na zegarek.
— Czekam, by pani odpowiedziała doktorowi Cassilisowi.
Pani Bonnell zwróciła na mnie błagalne spojrzenie, którego uznałem za stosowne nie zauważyć. Podczas balu nie widziałem jej wcale, podobnie zresztą, jak sądzę, ona mnie. Pozostawiłem ją bez pomocy.
— Doktor Cassilis jest w błędzie — rzekła wreszcie ważąc każde słowo. — Pan Wilson niewątpliwie znał wszystkich, których tu wprowadzał, nie wszyscy jednak byli jego przyjaciółmi. Przeciwnie, miał wśród nich wielu wrogów, których się bał. I to śmiertelnie.
Zeznanie to, jak mi się zdawało, nie było niespodzianką, dla Tarletona. Zrobił tak dobrze mi znany przytakujący ruch głową.
— Proszę mówić dalej — rozkazał. — Skąd pani o tym wie?
— Właściwie… sam mi to mówił. W zaufaniu poprosił mnie o pomoc w obawie przed tym, co się właśnie stało. Życzył sobie, abym mu sama nalewała napoje i podawała przez kelnera, któremu ufał, przez Gerarda.
— Teraz, jak sądzę, udzieliła nam pani prawdziwych informacji — rzekł Tarleton. — Proszę wezwać Gerarda.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki