- W empik go
Kłusownik: nowela Klemensa Junoszy pseud.. - ebook
Kłusownik: nowela Klemensa Junoszy pseud.. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 214 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NOWELA
KLEMENSA JUNSZY.
Mikołów. Woj. Śi.
Drukiem Karola Mari Sp. Wyd… z ogr. por,
1924.
I.
Tęga i długa była zima w roku 1878, mróz, jak wziął w końcu listopada, tak trzyma] bez pofolgowania do pierwszych dni marca, a śniegu nazbierała się moc wielka. Grubym, białym kożuchem rozłożył się on na polach, łąkach, wodach zamarzniętych, a po lasach, gdzie wiatr mu nie przeszkadzał i nie miał do niego łatwego przystępu, tak się ułożył i umocnił, jak gdyby aż do czerwca miał leżeć.
Nie bardzo dobra taka zima… Bydło świata nie widzi, stoi jak zamurowane w oborach, z paszą trzeba się skrupulatnie liczyć, a i na dzikiego zwierza głód przychodzi taki, że rozzuchwala się i do siedzib ludzkich zagląda. Gdzie całemi latami nie słyszano o wilkach, to się czasu takiej zimy przypomną; lisy niby złodzieje podkopują się do kurników, żeby gęś albo kurę porwać; nawet psy muszą się dobrze pilnować, bo wilk, gdy głodny, to i swego stryjecznego brata się czepi.
Cajowy Koguciński, który pod samym lasem mieszkał, a na zwierza był bardzo zawzięty, wypatrywał dobr.ze wszelkie ślady i ścieżynki w lesie, znał dróżki, któremi zwierzyna chodzi, zastawiał żelaza, trutki kładł, ze strzelbą się nocami zaczajał i nie jednego szkodnika uśmiercił, to też miał w komorze coś siedm skór lisich i parę kunich, i obiecywał sobie, że jeszcze to bogactwo powiększy.
Miał już i kupca na ten towar, bo ile razy w miasteczku był, tyle razy Abram Pinkt zaczynał z nim.rozmowę w tym przedmiocie. Byliby już dawno skończyli targ, ale Koguciński drożył się, a Abram znów za bezcen chciał kupić; nawet przemówili się kilkakrotnie z tego powodu. Abram za wygraną nic dawał, wiedział, że skórki prędzej czy później nabędzie, bo kupowanie skórek było jego specjalnością, i nikt mu w tem nie przeszkadzał, konkurencji nie robił i taru nie psuł.
Maiąc dość wolnego czasu, Abram zastanawia! się głęboko nad istotą handlu skórami i nad misternem urządzeniem tego całego interesu. Troche skombinowany on iest, ale czysty jak kryształ i uczciwy. Dlaczego nie miałby być uczciwy? Powiadają, że Koguciński sprzedaje pańskie zające, że Mateusz Sikora poluje na cudze zające. To fałsz! Czyją własnością jest zając żywy? – niczyją. Szlachcic powiada, że jego, głupstwo!… Zając ucieknie do drugiego lasu, do trzeciego, do dziesiątego, i już po własności. Abram ma przecież w miasteczku połowę domu własnego: na tym domu jest dach, a na dachu siadaj:; bardzo często wróble i wrony. Czy Abram może powiedzieć, że to jego wrony? Wcale nie. Abram taki głupi nie iest, bo wrona mogłaby irunąć i zażartować z jego twierdzenia. Iak samo i zając, dopóki żyje, jest niczyj… co najwyżej należy do swojej żony jeżeli ją ma; czlowieka-właściciela znajduje dopiero po śmierci, chociaż go szuka za życia. Mateusz postawi żelaza, zając się w nie złapie, Mateusz go schował do torby, wtenczas zając jest własnością Mateusza. Potem przychodzi Abram, kupuje zająca za swoje pół rubla własne, dion go w swoi własny worek i iest właścicielem zająca, ale na krótko, bo zaraz sprzedaje go za 60 kopiejek, i po kilku dniach kupuje z niego skórkę za male pieniądze.
Abram jest maty kupiec, nabywa skórki pojedynczo, dla takiego, co zbiera ich pełne wozy, a ten znów dla takiego, co puszcza w świat całe wagony skórek.
fnteres skórkowy, to zegarek. Małe kapcany i lapserdaki, to male kółka w nim; one chodzą z głośnym gankiem, z brzękiem, obracając się jak warjaty, szybko, żywo, ciągle, oprócz szabasu. Większe łapserdaki, to większe kółka, maią poważniejszy obrót, nie są tak ruchliwe; za temi znów większemi kółkami siedzi osoba, sprężyna! Ona się prawie wcale nic rusza, a wszystkiemu rudi nadaje, to jest król od zajęczych skórek.
Ola tej sprężyny kręcą się małe kółeczka, obracają większe; dla niej Mateusz zastawia żelaza, a Koguciński zasada nocą przy księżycu, kolo owsianych snopków rzuconych na przynętę.
Abram Jubił rozmyślać o handlu z skórkami, lubił zastanawiać się nad nim. i nietylko nad nim, ale nad wieloma innymi objawami ży ela. Mało go obchodziło:cudowne urządzenie natury, jerharmonjn, piękność, sita, iei potęga, aio natomiast upijat się harmonią – geszeftów.
Rozmyślania nie przeszkadzały Abramów i oddawać się handlowi, owszem, postanawia! go na pierwszym planie. Skórki Kogucińskicgo spać mu nie dawały. Lisie skórki! to nie zwyczajny towar, to już coś w wyższym stylu, a kunie!…
Abram wie doskonale, że jeden wielki purec w miasteczku potrzebuje dwóch skórek na odnowienie kołnierza przy futrze i że rządzca z Kobyłek marzy od dawna o sprawieniu sobie lisiurki. Interes gotów, nawet dwa interesa, tylko ten Koguciński twardy chłop. Uparł się jak kozieł nie chce ustąpić. Powiada: „Wolę wcale nie sprzedać, niż tanio sprzedać”. Czysty wariat! Czysty warjat! Co on sobie myśli? Czy ja mu nie pieniędzmi płacę, czy malo zajęcy od niego wykupiłem?
Ostatecznie postanowił Abram udać się do Kogucińskiego osobiście. Mila drogi wcale nic wielki interes, zwłaszcza dla człowieka, który od wczesnej młodości tylko na piechotę handluje.
Bagatela to. Ileż mil drogi odbył w swojem życiu, od wioski do wioski, od miasteczka do miasteczka kursując!
1 dziś postanowi) pójść. Wprawdzie już się ściemnia, ale to bajki! droga znana i niedaleka, a przytem księżyc świeci.
Abram wdział na siebie gruby chałat, podpasał się krajka, iisią czapkę nasunął na oczy i poszedł.
Zona odradzała mu tej wyprawy. „Słuchaj”, mówia, zanim wyszedł, „lepiej ty jutro rano idź, lepiej nocuj w domu… jak przystoi na bogobojnego sprawiedliwego żyda”. Abram nie słuchał.
Tej nocy księżyc był jakiś bardzo marny i nędzny. Tak niewyraźnie błyszczał z za chmur, jak pani burmistrzowej lampa z poza firanek i zasłony płóciennej. Abram dobrze tę lampę znał, bo świeciła wprost okien jego mieszkania, świeciła się nieraz długo, bardzo długo, prawie do samego rana. I wtem nic nadzwyczajnego niema, ponieważ burmistrz musi mieć tańszy gatunek nafty, niż zwyczajny człowiek.
Księżyc nie świecił długo. Wyglądał coraz mizerniej, aż nareszcie całkiem przesta!
świecić, zniknął. Natomiast zaczął prószyć drobny śnieg. Abram rozmyślał nad tem zjawiskiem i żałował, że zamiast śniegu nie pada kasza, taka prawdziwa kasza, co można ią sprzedawać po kilkanaście groszy kwarta. Dlaczego nie? Przecież raz już było takie zdarzenie z manna, ale wówczas żydzi nie umieli się poznać na czem dobrem i robili grymasy. Dobrze im tak, niecli teraz jedzą śledzie z cebulą.
Śnieg pada coraz gęstszy, zalepia Abramowi oczy. Wogóle głupi to interes, ale pół drogi już zrobione, pozostaje druga polowa; kawałek drogi do lasu, potem las, w lesie z gościńca na prawo, potem trochę na lewo, dalej przez krzaczki na prost, przez mostek na strumieniu, przez łączkę na lewo, znów na prawo w las, i może najwyżej o sto kroków Koguciń-skiego chałupa.
Dziwna rzecz wszakże, skąd się ten śnieg bierze? Sypie coraz gęstszy i gęstszy, tak, że niema już nieba, ziemi… lasu… pola… tylko sam śnieg. Pełno go w górze i na dole, pełno z wierzchu, z pod spodu, ze wszystkich czterech boków; nie widać ani drogi, ani ludzkiej siedziby, ani drzewa, nic, jest tylko śnieg.
Na domiar złego, zrywa się wiatr i zaczyna tym śniegiem kręcić w niegodziwy sposób. Białe płatki, które dotychczas spokojnie i równo osadzały się na wąsach, brodzie, brwiach i rzęsach Abrama, zaczynają figlować, wciskają się w nos, w usta… za kołnierz, w rękawy; zasypują drogę, niszczą ślady sani, sprowadzają na manowce…
Abram czuie pcd nogami jakieś nierówności, uderza się o krzak, zapada w rów; a przytem doznaje dziwnego, nieokreślonego uczucia… jakby strachu. Może żona miała rację, zatrzymując go w domu? Może, kto wie? Wychodząc z domu. Abram wiedział, że udaje się do Kogucinskiego, ccl miał określony jasno, a teraz sam nic wie… dokąd go nogi zaprowadzą. Jest mu na przemian zimno i gorąco, męczy się.
Stanął, żeby skombinować, gdzie jest, i cży ma iść na prawo, czy na lewo, naprzód, czy w tył. Kombinacja niełatwa. Świat wydaje się niby wielki garnek, napełniony rozwodnio-nem mlekiem i grupkami, garnek, w którym niewidzialna żydówka miesza wciąż niewidzialną kopyścią.
Czemże jest Abram w tym garnku? Nędzną krupką, która będąc cięższą niż inne, spadla na dno i nie wiruje wraz ze wszystkiemi, ale ma jeszcze gorszy los, bo leży na spodzie, słaba, bezsilna, a nad nią kłębią się miliony krup i rozwodnione mleko… A co będzie, jak owa żydówka niewidzialna do samego dna kopyścią dostanie i pchnie tę cięższą krupkę, Abrama, w wir szalony?…
To jest całkiem pfe! Zona miała słuszność: po co było chodzić na taką noc szkaradną? W dodatku do wszystkiego złego jest cisza. Żadnego głosu nie słychać, żadne stworzenie żywe, żaden człowiek nie odzywa się. Czemuż chociaż z daleka nie dochodzi wołanie „hetta!” lub „wista!” Czemu jaki chłop nie jedzie? ".
Czy potrzeba dowodzić, że w takiej chwili… głos pijanego chłopa byłby się wydał Abramowi słodszym nad dźwięki „Pieśni nad pieśniami”, nad najpiękniejszą melodię?
Niestety, niema nikogo!
Może po raz pierwszy w życiu handel skórkami zajęczcmi nie wydał się Abramowi tak słodkim interesem, jak zwykle, ale bądź jak bądź trzeba było iść i dotrzeć do chałupy Ko-guciuskiego.
– ja –
Jest iuz i las. Duży bór, drzewa w nim wysokie, potężne; między niemi Abram bezpieczniejszym się czuje, odwagi nabiera, kroczy śmielej.
Kilka razy się potkną, Parę razy zaczepił kapota o jakiś krzak, ale to nie zatrzymywało go, szedł ciągle. Miarkował, że już musi być dość późno, i to przejmowało go obawą. W zwykłych warunkach mógł był już od godziny być w chacie Koguchiskiego, a teraz sam nic wie, gdzie jest. Może blizko od niej, może daleko. Kto podczas zawieji potrafi zbadać, w jakiem się miejscu znajduje?
Abram czul, że pomimo zimna krople potu występują mu ua czoło, przyspieszył kroku, iak gdyby uciekając przed nieznanem niebezpieczeństwem.
Naraz rozległ się jakiś dziwny krzyk. Co to jest? Żyd stanął, zaczął nasłuchiwać. Krzyk powtarza! się raz po raz płaczliwie, a dochodził z tej właśnie strony, w którą Abram dążył.
Czy iść naprzód, czy wrócić się? Zdawało się Abramowi, że ten krzyk obcym mu nie jest, że już go nieraz w życiu słyszał… owszem, nawet dość często słyszał, lecz kiedy? gdzie? w jakkh okolicznościach? Kiedy przed paru miesiącami kupił gęś, i zamkną! ią w drwalni, ona zupełnie tak samo krzyczała, ale szczególna rzecz, cóżby teraz gęś miała robić w lesie, nocną porą, podczas zadymki? Może dzika? Skądby się w zimie znalazła?
Głos dochodzi wyraźniej, Abram nie ma już najmniejszej wątpliwości; istotnie jest to gęś, bardzo szacowany ptak.
Abram szedł w stronę, z której głos dochodził, trochę śmiało i trochę ostrożnie, właśnie jako przystoi na człowieka, który łączy w sobie odwagę i przezorność wężową. Szedł trochę śmiało, gdyż wiedział, że gęś nic jest ptakiem drapieżnym i nie rzuca się na ludzi, a trochę ostrożnie, ponieważ nie można twierdzić bezwzględnie, że stworzenie, odzywające się głosem gęsi, ma być koniecznie gęsią. Nawet w razie, gdyby posiadało wszystkie zewnętrzne cechy tego ptaka: dziób, pierze, nogi, gdyby gęgało i znosiło jajka, to jeszcze mogą być pewne wątpliwości. Abram wie o tem, ponieważ czytaj wiele, słyszał opowiadania ludzi mądrych i rozumiał doskonale, że nawet w takiej na pozór prostej rzeczy może byt ukryte nieszczęście lub ośzukańsfwo. W danym wypadku mogą być, opuszczając wiele innych subtelnych i wyrafinowanych, trzy przypuszczenia najprostsze: albo gęgające stworzenie iest zwyczajną gęsią, przypadkowo znajdującą się w lesie; albo iest formą, naczyniem, w którem ukrył się zly duch dla uczynienia Abramowi psoty; albo wreszcie jest czasowem siedliskiem jakiej duszy żydowskiej, pokutującej za grzechy. Uniyst Abrarna skłaniał się ku pierwszemu i trzeciemu przypuszczeniu; przekładał nawet trzecie nad pierwsze, gdyż zabrawszy gęś i zjadłszy ją, uwolniłby zarazem pokutującą duszę, co jest uczynkiem bezwzględnie dobrym. W miarę zbliżania się do miejsca, z którego glos dochodził, Abram czuł, że serce coraz silniej w nim kołacze, ale wysiłkiem woli opanował wrażenie i do pewnego stopnia zapanował nad niem w rzeczy samej; raz dlatego, że gęś, choćby nawet r.ajchudsza, warta iest przynajmniej pół rubla, a powtóre, że handlując przez całe życie skórkami dzikich stworzeń i zwierzyną, człowiek mimowolnie zyskuje na odwadze, jak herbata w sąsiedztwie świec łojowych zyskuje na zapachu.
ldąc wciąż,ostrożnie, nadsłuchując i wytężanie wźrok", Abram doszedł do krzaka, poza którym rozlegało się wyraźnie gęganie. Przystanął, wychylił głowi; z poza gałęzi, i ujrzał w odległości trzech kroków,od siebie prawdziwa, duża, siodłatą gęś. Doskonale można było na śniegu widzieć jej szare skrzydła, któremi trzepotała rozpaczliwie, maiąc prawdopodobnie związane nogi.
Abram szybko skombinowal, że jego drugie i trzecie przypuszczenie upada, że nie ina przed sobą zamaskowanego szatana, ani pokutującej duszy, lecz zwykłą gęś, którą prawdopodobnie pijany chłop miał na wozie i nie zauważył, że spadla. Doskonały interes do zrobienia, tylko się schylić, gęś zabrać, zanieść do domu i urządzić z niej wspaniałą ucztę dla rodziny….
.Wobec tak pięknego a niespodziewanego zysku Abram postanowił, w razie gdyby Kogu-ciński bardzo się przy cenie skórek upierał, postąpić mu po sześć groszy na lisich, a po dziesięć na kunicfa.
Niech się i on zbogaci!
Niestety, wszelkie wogóle kombinacje ludzkie mają tę wadę, że bjrwają niepewne i omylne. Niewiele tez na nich można budować.
Gdy Abram prawa ręką chciał wziąć gęś, stało się coś nadzwyczajnego. Ziemia się zapadła i biedny handlarz skórek wraz ze swą niespodziewaną zdobyczą wpadł w przepaść.
II.
We wsi Kurkach, nieopodal lasu położonej, w chacie na samym skraju błysnęło światełko. Przez małe okno o czterech szybkach można było dostrzedz sylwetkę człowieka, uwijającego się po izbie przy jaskrawem, nii-gołliwern świetle łuczywa. Człowiek ten wdział na siebie sukmanę, przepasał się rzemieniem, włożył czapkę na głowę, wyciągnął z za pieca krótką strzelbę i zagasiwszy ogień na kominie, wyszedł z domu.
Zawieja ustała, śnieg już nie padał, księżyc ukazywał się chwilowo, to znów skrywał się w szarych chmurach. Było już późno. W którejś chacie kur zapiał; za nim odezwał się drugi, trzeci, dziesiąty, i odgłos tego piania, niby hasło czuwających stróżów nocnych, po wsi się rozlegał. Człowiek z krótką strzelbą na ramieniu nie uda! się droga przez wieś, lecz zaraz za chatę swoją wyszedłszy, zwrócił się w pole i dążył pewnym krokiem w stronę lasu. Ciemno było, zadymka zatarła wszelkie ścieżki i pozawiewała brózdy, ale człowiek ów szedł śmiało, pewno, jak gdyby o południu. Mogło się zdawać, że ciemności nie istnieją dla niego, że idzie na pamięć.
Nie było w tem nic dziwnego. Mateusz Sikora w tej wiosce się urodził, w tej okolicy blisko sześćdziesiąt lat przeżył; znał prawie każde drzewo w okolicznych lasach, każdy krzak, kamień, rów. Przez bagna dla nikogo niedostępne potrafił przechodzić suchą nogą, po kępach, pniach nawpół spróchniałych, kłodach drzew, od niepamiętnych czasów przez burze zwalonych.
Rzeka ani jezioro nie miały dla niego taiemnic, znał wszystkie brózdy, mielizny, głębie. Wiedział, gdzie raków szukać, gdzie wędy zarzucić, gdzie więcierze, lub bębenki zastawiać. A i myśliwy był z niego znakomity, szedł do cudzego lasu jak do własnej spiżarni i brał co chciał i co mu było potrzeba. Strzelbę nosił z sobą, ale używał jej rzadko, wolał polować po cichu, żeby i prochu nie marnować i hałasu niepotrzebnego nic robić. Na lisy tnial trutkę, na sidła, ptastwo w sidła brał, lub innymi sposoby, a zawsze zręcznie, cicho, nieznacznie. Nie chwali! się talentem swoim, rozgłosu unikał, a ile zwierzyny, ile skórek w swem życiu sprzedał, o tem Abram Pinkt mógłby dużo powiedzieć.
Mateusz umiał nawet i obstalunki załatwiać, łeż to razy zgłaszali się do Abram! różni panowie z miasta, żądaiąc kuropatw, zajęcy, czasem nawet sarny, na dzień oznaczony. Abram przyrzekał, że będzie, i szedł jak w dym, do Mateusza. Mateusz przyrzekał, że dostarczy i szedł, jak w dym do lasu… a zawodu nigdy nie zrobił. Sławny chłop, można było na jego zapewnieniu polegać, i z tej przyczyny w mieście doskonale wiedziano, że słowo Abrama, w razie potrzeby, znaczy zupełnie to samo, co zaduszony zając.
Z powierzchowności Sikora wcale na wielkiego myśliwca nie wyglądał, był chłop niepokaźny, nizki, krępy, o twarzy wygolonej, nie zdradzającej ani inteligencji, ani sprytu; tylko w małych, czarnych oczach jego malowało się życie i przebiegłość. On od tylu lat ścigał zwierzynę i sam nieustannie był ścigany od ludzi, którzy o własności wyrobili sobie najdzi w-aczniejszc pojęcia. Gdy Mateusz tropił zwierzynę, jego samego tropili gajowi, leśniczowie, nadleśui. Umiat ich jednak unikać. Borsuk nic potrafił tak zręcznie skryć się w jamie, zaiąć nie umiał tak przycupnąć w podorywce, iak Mateusz wywijał się swoim prześladowcom.
1 za co go prześladowali? Za co grozili mu karami, sądem, a niekiedy nawet dobrym nabojem śrutu?
Musimy się zapoznać bliżej z Mateuszem. Był to niebogaty człowiek. Miał całej fortuny dziewięć morgów, z serwitutem na lesie i na ugorach; miał stodołę, oborę i zwykle chłopskie obejście, konia, kilka sztuk bydła, troche gadziny. Dla jednego byłoby to aż nadto, ale Mateusz nie był jeden. Nie licząc dozgonnej towarzyszki życia, miał dwóch synów, dwie synowe, córkę i zięcia. Wszystko to siedziało na owych dziewięciu morgach, chciało ieść dobrze, ubierać się, a nawet i pieniądze składać, bo już Iaka ludzka natura; iak kto ma grosz, i" chce dwóch, uia dwa, żąda pięciu, a potem mu iuż i tysięcy malo.
Mateusz gospodarstwo dzieciom oddal, a sani przemysłem żył własnym, tyle, że mu cd czasu do czasu jeść dali w chałupie. 1 tam co prawda rzadkim bywał gościem. Czasem na Uwa, na trzy dui znikał, i nie wiadomo, gdzie v;ę podziewał. Cospodarstwa nie lubił, główcie polowaniem się trudnił; czasem w dobrej kompanji po drzewo do cudzego lasu się wybrał i…soscnkę liii) dębczaka tak cicho wywiózł, że straż nie domyśliła się wcale; czasem znów puszczał się w drogę na dłużej, w dalsze okolice, a co tam robił, tego nikt nie wiedział i nic domyślał się nawet. Mateusz ani czytać, ani pisać nic umiał, obce mu były również wszelkie cyfry, ale z rachunkami dawał sobie radę. Robił kozikiem różne znaczki na kiiu, a takie akuratne i dokładne, że nawet Abram Pinkt, który w buchalter)! kreda na szafie bardzo był biegły, nie mógł nigdy Mateusza w pole wyprowadzić. Chłop ząb za ząb się kłócił i zawrze żyda przekonał. Najczęściej wynikały spory przy rachunkach za kwiczoły, jemiołuszki i wogóJc drobne ptaszki. Abram mówił:
„Słuchajcie. Mateuszu, we wtorek był mendel i trzy ptaszki, we czwartek jeden ptaszek i dwa mendele… to razem dwa mendele i pięć.
Mateusz uśmiechał się tylko.
„No, mówię wam wyraźnie: dwa mendele i pięć sztuk… Co więcej żądacie?”
„Nic, jeno mi Abram zapiać, co się należy”.
„Owszem, zapłacę”.
„To liczcie jeszcze raz?”
„We wtorek mendel i trzy”.
Mateusz spojrzał na swój kij… policzy! palcem karby, kiwnął głową i rzeki:
„No, tak”.
„We czwartek”, mówił dalej Abram, „ieden i dwa mendele”.
Mateusz znów spojrzał na kij.
„Juści”, rzekł, „dwa i jeden. Sprawiedliwie”.
„Ja zawsze sprawiedliwy jestem, i dlatego zapłacę wam za dwa mendele i pięć ptaszków”.
„Nic, Abram zapłaci za trzy mendele i cztery ptaszki”.
„Za ile? za ile?”
„Za trzy mendele i cztery”.