Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kłusownik: nowela Klemensa Junoszy pseud.. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kłusownik: nowela Klemensa Junoszy pseud.. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 214 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KŁU­SOW­NIK.

NO­WE­LA

KLE­MEN­SA JUN­SZY.

Mi­ko­łów. Woj. Śi.

Dru­kiem Ka­ro­la Mari Sp. Wyd… z ogr. por,

1924.

I.

Tęga i dłu­ga była zima w roku 1878, mróz, jak wziął w koń­cu li­sto­pa­da, tak trzy­ma] bez po­fol­go­wa­nia do pierw­szych dni mar­ca, a śnie­gu na­zbie­ra­ła się moc wiel­ka. Gru­bym, bia­łym ko­żu­chem roz­ło­żył się on na po­lach, łą­kach, wo­dach za­mar­z­nię­tych, a po la­sach, gdzie wiatr mu nie prze­szka­dzał i nie miał do nie­go ła­twe­go przy­stę­pu, tak się uło­żył i umoc­nił, jak gdy­by aż do czerw­ca miał le­żeć.

Nie bar­dzo do­bra taka zima… By­dło świa­ta nie wi­dzi, stoi jak za­mu­ro­wa­ne w obo­rach, z pa­szą trze­ba się skru­pu­lat­nie li­czyć, a i na dzi­kie­go zwie­rza głód przy­cho­dzi taki, że roz­zu­chwa­la się i do sie­dzib ludz­kich za­glą­da. Gdzie ca­łe­mi la­ta­mi nie sły­sza­no o wil­kach, to się cza­su ta­kiej zimy przy­po­mną; lisy niby zło­dzie­je pod­ko­pu­ją się do kur­ni­ków, żeby gęś albo kurę po­rwać; na­wet psy mu­szą się do­brze pil­no­wać, bo wilk, gdy głod­ny, to i swe­go stry­jecz­ne­go bra­ta się cze­pi.

Ca­jo­wy Ko­gu­ciń­ski, któ­ry pod sa­mym la­sem miesz­kał, a na zwie­rza był bar­dzo za­wzię­ty, wy­pa­try­wał dobr.ze wszel­kie śla­dy i ście­żyn­ki w le­sie, znał dróż­ki, któ­re­mi zwie­rzy­na cho­dzi, za­sta­wiał że­la­za, trut­ki kładł, ze strzel­bą się no­ca­mi za­cza­jał i nie jed­ne­go szkod­ni­ka uśmier­cił, to też miał w ko­mo­rze coś siedm skór li­sich i parę ku­nich, i obie­cy­wał so­bie, że jesz­cze to bo­gac­two po­więk­szy.

Miał już i kup­ca na ten to­war, bo ile razy w mia­stecz­ku był, tyle razy Abram Pinkt za­czy­nał z nim.roz­mo­wę w tym przed­mio­cie. By­li­by już daw­no skoń­czy­li targ, ale Ko­gu­ciń­ski dro­żył się, a Abram znów za bez­cen chciał ku­pić; na­wet prze­mó­wi­li się kil­ka­krot­nie z tego po­wo­du. Abram za wy­gra­ną nic da­wał, wie­dział, że skór­ki prę­dzej czy póź­niej na­bę­dzie, bo ku­po­wa­nie skó­rek było jego spe­cjal­no­ścią, i nikt mu w tem nie prze­szka­dzał, kon­ku­ren­cji nie ro­bił i taru nie psuł.

Ma­iąc dość wol­ne­go cza­su, Abram za­sta­na­wia! się głę­bo­ko nad isto­tą han­dlu skó­ra­mi i nad mi­ster­nem urzą­dze­niem tego ca­łe­go in­te­re­su. Tro­che skom­bi­no­wa­ny on iest, ale czy­sty jak krysz­tał i uczci­wy. Dla­cze­go nie miał­by być uczci­wy? Po­wia­da­ją, że Ko­gu­ciń­ski sprze­da­je pań­skie za­ją­ce, że Ma­te­usz Si­ko­ra po­lu­je na cu­dze za­ją­ce. To fałsz! Czy­ją wła­sno­ścią jest za­jąc żywy? – ni­czy­ją. Szlach­cic po­wia­da, że jego, głup­stwo!… Za­jąc uciek­nie do dru­gie­go lasu, do trze­cie­go, do dzie­sią­te­go, i już po wła­sno­ści. Abram ma prze­cież w mia­stecz­ku po­ło­wę domu wła­sne­go: na tym domu jest dach, a na da­chu sia­daj:; bar­dzo czę­sto wró­ble i wro­ny. Czy Abram może po­wie­dzieć, że to jego wro­ny? Wca­le nie. Abram taki głu­pi nie iest, bo wro­na mo­gła­by iru­nąć i za­żar­to­wać z jego twier­dze­nia. Iak samo i za­jąc, do­pó­ki żyje, jest ni­czyj… co naj­wy­żej na­le­ży do swo­jej żony je­że­li ją ma; czlo­wie­ka-wła­ści­cie­la znaj­du­je do­pie­ro po śmier­ci, cho­ciaż go szu­ka za ży­cia. Ma­te­usz po­sta­wi że­la­za, za­jąc się w nie zła­pie, Ma­te­usz go scho­wał do tor­by, wten­czas za­jąc jest wła­sno­ścią Ma­te­usza. Po­tem przy­cho­dzi Abram, ku­pu­je za­ją­ca za swo­je pół ru­bla wła­sne, dion go w swoi wła­sny wo­rek i iest wła­ści­cie­lem za­ją­ca, ale na krót­ko, bo za­raz sprze­da­je go za 60 ko­pie­jek, i po kil­ku dniach ku­pu­je z nie­go skór­kę za male pie­nią­dze.

Abram jest maty ku­piec, na­by­wa skór­ki po­je­dyn­czo, dla ta­kie­go, co zbie­ra ich peł­ne wozy, a ten znów dla ta­kie­go, co pusz­cza w świat całe wa­go­ny skó­rek.

fnte­res skór­ko­wy, to ze­ga­rek. Małe kap­ca­ny i lap­ser­da­ki, to male kół­ka w nim; one cho­dzą z gło­śnym gan­kiem, z brzę­kiem, ob­ra­ca­jąc się jak war­ja­ty, szyb­ko, żywo, cią­gle, oprócz sza­ba­su. Więk­sze łap­ser­da­ki, to więk­sze kół­ka, maią po­waż­niej­szy ob­rót, nie są tak ru­chli­we; za temi znów więk­sze­mi kół­ka­mi sie­dzi oso­ba, sprę­ży­na! Ona się pra­wie wca­le nic ru­sza, a wszyst­kie­mu rudi na­da­je, to jest król od za­ję­czych skó­rek.

Ola tej sprę­ży­ny krę­cą się małe kó­łecz­ka, ob­ra­ca­ją więk­sze; dla niej Ma­te­usz za­sta­wia że­la­za, a Ko­gu­ciń­ski za­sa­da nocą przy księ­ży­cu, kolo owsia­nych snop­ków rzu­co­nych na przy­nę­tę.

Abram Ju­bił roz­my­ślać o han­dlu z skór­ka­mi, lu­bił za­sta­na­wiać się nad nim. i nie­tyl­ko nad nim, ale nad wie­lo­ma in­ny­mi ob­ja­wa­mi ży ela. Mało go ob­cho­dzi­ło:cu­dow­ne urzą­dze­nie na­tu­ry, jer­har­monjn, pięk­ność, sita, iei po­tę­ga, aio na­to­miast upi­jat się har­mo­nią – ge­sze­ftów.

Roz­my­śla­nia nie prze­szka­dza­ły Abra­mów i od­da­wać się han­dlo­wi, owszem, po­sta­na­wia! go na pierw­szym pla­nie. Skór­ki Ko­gu­ciń­skic­go spać mu nie da­wa­ły. Li­sie skór­ki! to nie zwy­czaj­ny to­war, to już coś w wyż­szym sty­lu, a ku­nie!…

Abram wie do­sko­na­le, że je­den wiel­ki pu­rec w mia­stecz­ku po­trze­bu­je dwóch skó­rek na od­no­wie­nie koł­nie­rza przy fu­trze i że rządz­ca z Ko­by­łek ma­rzy od daw­na o spra­wie­niu so­bie li­siur­ki. In­te­res go­tów, na­wet dwa in­te­re­sa, tyl­ko ten Ko­gu­ciń­ski twar­dy chłop. Uparł się jak ko­zieł nie chce ustą­pić. Po­wia­da: „Wolę wca­le nie sprze­dać, niż ta­nio sprze­dać”. Czy­sty wa­riat! Czy­sty war­jat! Co on so­bie my­śli? Czy ja mu nie pie­niędz­mi pła­cę, czy malo za­ję­cy od nie­go wy­ku­pi­łem?

Osta­tecz­nie po­sta­no­wił Abram udać się do Ko­gu­ciń­skie­go oso­bi­ście. Mila dro­gi wca­le nic wiel­ki in­te­res, zwłasz­cza dla czło­wie­ka, któ­ry od wcze­snej mło­do­ści tyl­ko na pie­cho­tę han­dlu­je.

Ba­ga­te­la to. Ileż mil dro­gi od­był w swo­jem ży­ciu, od wio­ski do wio­ski, od mia­stecz­ka do mia­stecz­ka kur­su­jąc!

1 dziś po­sta­no­wi) pójść. Wpraw­dzie już się ściem­nia, ale to baj­ki! dro­ga zna­na i nie­da­le­ka, a przy­tem księ­życ świe­ci.

Abram wdział na sie­bie gru­by cha­łat, pod­pa­sał się kraj­ka, ii­sią czap­kę na­su­nął na oczy i po­szedł.

Zona od­ra­dza­ła mu tej wy­pra­wy. „Słu­chaj”, mó­wia, za­nim wy­szedł, „le­piej ty ju­tro rano idź, le­piej no­cuj w domu… jak przy­stoi na bo­go­boj­ne­go spra­wie­dli­we­go żyda”. Abram nie słu­chał.

Tej nocy księ­życ był ja­kiś bar­dzo mar­ny i nędz­ny. Tak nie­wy­raź­nie błysz­czał z za chmur, jak pani bur­mi­strzo­wej lam­pa z poza fi­ra­nek i za­sło­ny płó­cien­nej. Abram do­brze tę lam­pę znał, bo świe­ci­ła wprost okien jego miesz­ka­nia, świe­ci­ła się nie­raz dłu­go, bar­dzo dłu­go, pra­wie do sa­me­go rana. I wtem nic nad­zwy­czaj­ne­go nie­ma, po­nie­waż bur­mistrz musi mieć tań­szy ga­tu­nek naf­ty, niż zwy­czaj­ny czło­wiek.

Księ­życ nie świe­cił dłu­go. Wy­glą­dał co­raz mi­zer­niej, aż na­resz­cie cał­kiem prze­sta!

świe­cić, znik­nął. Na­to­miast za­czął pró­szyć drob­ny śnieg. Abram roz­my­ślał nad tem zja­wi­skiem i ża­ło­wał, że za­miast śnie­gu nie pada ka­sza, taka praw­dzi­wa ka­sza, co moż­na ią sprze­da­wać po kil­ka­na­ście gro­szy kwar­ta. Dla­cze­go nie? Prze­cież raz już było ta­kie zda­rze­nie z man­na, ale wów­czas ży­dzi nie umie­li się po­znać na czem do­brem i ro­bi­li gry­ma­sy. Do­brze im tak, nie­cli te­raz je­dzą śle­dzie z ce­bu­lą.

Śnieg pada co­raz gęst­szy, za­le­pia Abra­mo­wi oczy. Wo­gó­le głu­pi to in­te­res, ale pół dro­gi już zro­bio­ne, po­zo­sta­je dru­ga po­lo­wa; ka­wa­łek dro­gi do lasu, po­tem las, w le­sie z go­ściń­ca na pra­wo, po­tem tro­chę na lewo, da­lej przez krzacz­ki na prost, przez mo­stek na stru­mie­niu, przez łącz­kę na lewo, znów na pra­wo w las, i może naj­wy­żej o sto kro­ków Ko­gu­ciń-skie­go cha­łu­pa.

Dziw­na rzecz wszak­że, skąd się ten śnieg bie­rze? Sy­pie co­raz gęst­szy i gęst­szy, tak, że nie­ma już nie­ba, zie­mi… lasu… pola… tyl­ko sam śnieg. Peł­no go w gó­rze i na dole, peł­no z wierz­chu, z pod spodu, ze wszyst­kich czte­rech bo­ków; nie wi­dać ani dro­gi, ani ludz­kiej sie­dzi­by, ani drze­wa, nic, jest tyl­ko śnieg.

Na do­miar złe­go, zry­wa się wiatr i za­czy­na tym śnie­giem krę­cić w nie­go­dzi­wy spo­sób. Bia­łe płat­ki, któ­re do­tych­czas spo­koj­nie i rów­no osa­dza­ły się na wą­sach, bro­dzie, brwiach i rzę­sach Abra­ma, za­czy­na­ją fi­glo­wać, wci­ska­ją się w nos, w usta… za koł­nierz, w rę­ka­wy; za­sy­pu­ją dro­gę, nisz­czą śla­dy sani, spro­wa­dza­ją na ma­now­ce…

Abram czu­ie pcd no­ga­mi ja­kieś nie­rów­no­ści, ude­rza się o krzak, za­pa­da w rów; a przy­tem do­zna­je dziw­ne­go, nie­okre­ślo­ne­go uczu­cia… jak­by stra­chu. Może żona mia­ła ra­cję, za­trzy­mu­jąc go w domu? Może, kto wie? Wy­cho­dząc z domu. Abram wie­dział, że uda­je się do Ko­gu­cin­skie­go, ccl miał okre­ślo­ny ja­sno, a te­raz sam nic wie… do­kąd go nogi za­pro­wa­dzą. Jest mu na prze­mian zim­no i go­rą­co, mę­czy się.

Sta­nął, żeby skom­bi­no­wać, gdzie jest, i cży ma iść na pra­wo, czy na lewo, na­przód, czy w tył. Kom­bi­na­cja nie­ła­twa. Świat wy­da­je się niby wiel­ki gar­nek, na­peł­nio­ny roz­wod­nio-nem mle­kiem i grup­ka­mi, gar­nek, w któ­rym nie­wi­dzial­na ży­dów­ka mie­sza wciąż nie­wi­dzial­ną ko­py­ścią.

Czem­że jest Abram w tym garn­ku? Nędz­ną krup­ką, któ­ra bę­dąc cięż­szą niż inne, spa­dla na dno i nie wi­ru­je wraz ze wszyst­kie­mi, ale ma jesz­cze gor­szy los, bo leży na spo­dzie, sła­ba, bez­sil­na, a nad nią kłę­bią się mi­lio­ny krup i roz­wod­nio­ne mle­ko… A co bę­dzie, jak owa ży­dów­ka nie­wi­dzial­na do sa­me­go dna ko­py­ścią do­sta­nie i pchnie tę cięż­szą krup­kę, Abra­ma, w wir sza­lo­ny?…

To jest cał­kiem pfe! Zona mia­ła słusz­ność: po co było cho­dzić na taką noc szka­rad­ną? W do­dat­ku do wszyst­kie­go złe­go jest ci­sza. Żad­ne­go gło­su nie sły­chać, żad­ne stwo­rze­nie żywe, ża­den czło­wiek nie od­zy­wa się. Cze­muż cho­ciaż z da­le­ka nie do­cho­dzi wo­ła­nie „het­ta!” lub „wi­sta!” Cze­mu jaki chłop nie je­dzie? ".

Czy po­trze­ba do­wo­dzić, że w ta­kiej chwi­li… głos pi­ja­ne­go chło­pa był­by się wy­dał Abra­mo­wi słod­szym nad dźwię­ki „Pie­śni nad pie­śnia­mi”, nad naj­pięk­niej­szą me­lo­dię?

Nie­ste­ty, nie­ma ni­ko­go!

Może po raz pierw­szy w ży­ciu han­del skór­ka­mi za­jęczc­mi nie wy­dał się Abra­mo­wi tak słod­kim in­te­re­sem, jak zwy­kle, ale bądź jak bądź trze­ba było iść i do­trzeć do cha­łu­py Ko-gu­ciu­skie­go.

– ja –

Jest iuz i las. Duży bór, drze­wa w nim wy­so­kie, po­tęż­ne; mię­dzy nie­mi Abram bez­piecz­niej­szym się czu­je, od­wa­gi na­bie­ra, kro­czy śmie­lej.

Kil­ka razy się po­tkną, Parę razy za­cze­pił ka­po­ta o ja­kiś krzak, ale to nie za­trzy­my­wa­ło go, szedł cią­gle. Miar­ko­wał, że już musi być dość póź­no, i to przej­mo­wa­ło go oba­wą. W zwy­kłych wa­run­kach mógł był już od go­dzi­ny być w cha­cie Ko­gu­chi­skie­go, a te­raz sam nic wie, gdzie jest. Może bliz­ko od niej, może da­le­ko. Kto pod­czas za­wie­ji po­tra­fi zba­dać, w ja­kiem się miej­scu znaj­du­je?

Abram czul, że po­mi­mo zim­na kro­ple potu wy­stę­pu­ją mu ua czo­ło, przy­spie­szył kro­ku, iak gdy­by ucie­ka­jąc przed nie­zna­nem nie­bez­pie­czeń­stwem.

Na­raz roz­legł się ja­kiś dziw­ny krzyk. Co to jest? Żyd sta­nął, za­czął na­słu­chi­wać. Krzyk po­wta­rza! się raz po raz płacz­li­wie, a do­cho­dził z tej wła­śnie stro­ny, w któ­rą Abram dą­żył.

Czy iść na­przód, czy wró­cić się? Zda­wa­ło się Abra­mo­wi, że ten krzyk ob­cym mu nie jest, że już go nie­raz w ży­ciu sły­szał… owszem, na­wet dość czę­sto sły­szał, lecz kie­dy? gdzie? w jakkh oko­licz­no­ściach? Kie­dy przed paru mie­sią­ca­mi ku­pił gęś, i za­mkną! ią w drwal­ni, ona zu­peł­nie tak samo krzy­cza­ła, ale szcze­gól­na rzecz, cóż­by te­raz gęś mia­ła ro­bić w le­sie, noc­ną porą, pod­czas za­dym­ki? Może dzi­ka? Skąd­by się w zi­mie zna­la­zła?

Głos do­cho­dzi wy­raź­niej, Abram nie ma już naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści; istot­nie jest to gęś, bar­dzo sza­co­wa­ny ptak.

Abram szedł w stro­nę, z któ­rej głos do­cho­dził, tro­chę śmia­ło i tro­chę ostroż­nie, wła­śnie jako przy­stoi na czło­wie­ka, któ­ry łą­czy w so­bie od­wa­gę i prze­zor­ność wę­żo­wą. Szedł tro­chę śmia­ło, gdyż wie­dział, że gęś nic jest pta­kiem dra­pież­nym i nie rzu­ca się na lu­dzi, a tro­chę ostroż­nie, po­nie­waż nie moż­na twier­dzić bez­względ­nie, że stwo­rze­nie, od­zy­wa­ją­ce się gło­sem gęsi, ma być ko­niecz­nie gę­sią. Na­wet w ra­zie, gdy­by po­sia­da­ło wszyst­kie ze­wnętrz­ne ce­chy tego pta­ka: dziób, pie­rze, nogi, gdy­by gę­ga­ło i zno­si­ło jaj­ka, to jesz­cze mogą być pew­ne wąt­pli­wo­ści. Abram wie o tem, po­nie­waż czy­taj wie­le, sły­szał opo­wia­da­nia lu­dzi mą­drych i ro­zu­miał do­sko­na­le, że na­wet w ta­kiej na po­zór pro­stej rze­czy może byt ukry­te nie­szczę­ście lub ośzu­kańs­fwo. W da­nym wy­pad­ku mogą być, opusz­cza­jąc wie­le in­nych sub­tel­nych i wy­ra­fi­no­wa­nych, trzy przy­pusz­cze­nia naj­prost­sze: albo gę­ga­ją­ce stwo­rze­nie iest zwy­czaj­ną gę­sią, przy­pad­ko­wo znaj­du­ją­cą się w le­sie; albo iest for­mą, na­czy­niem, w któ­rem ukrył się zly duch dla uczy­nie­nia Abra­mo­wi pso­ty; albo wresz­cie jest cza­so­wem sie­dli­skiem ja­kiej du­szy ży­dow­skiej, po­ku­tu­ją­cej za grze­chy. Uniyst Abrar­na skła­niał się ku pierw­sze­mu i trze­cie­mu przy­pusz­cze­niu; prze­kła­dał na­wet trze­cie nad pierw­sze, gdyż za­braw­szy gęś i zjadł­szy ją, uwol­nił­by za­ra­zem po­ku­tu­ją­cą du­szę, co jest uczyn­kiem bez­względ­nie do­brym. W mia­rę zbli­ża­nia się do miej­sca, z któ­re­go glos do­cho­dził, Abram czuł, że ser­ce co­raz sil­niej w nim ko­ła­cze, ale wy­sił­kiem woli opa­no­wał wra­że­nie i do pew­ne­go stop­nia za­pa­no­wał nad niem w rze­czy sa­mej; raz dla­te­go, że gęś, choć­by na­wet r.aj­chud­sza, war­ta iest przy­najm­niej pół ru­bla, a po­wtó­re, że han­dlu­jąc przez całe ży­cie skór­ka­mi dzi­kich stwo­rzeń i zwie­rzy­ną, czło­wiek mi­mo­wol­nie zy­sku­je na od­wa­dze, jak her­ba­ta w są­siedz­twie świec ło­jo­wych zy­sku­je na za­pa­chu.

ldąc wciąż,ostroż­nie, nad­słu­chu­jąc i wy­tę­ża­nie wźrok", Abram do­szedł do krza­ka, poza któ­rym roz­le­ga­ło się wy­raź­nie gę­ga­nie. Przy­sta­nął, wy­chy­lił gło­wi; z poza ga­łę­zi, i uj­rzał w od­le­gło­ści trzech kro­ków,od sie­bie praw­dzi­wa, duża, sio­dła­tą gęś. Do­sko­na­le moż­na było na śnie­gu wi­dzieć jej sza­re skrzy­dła, któ­re­mi trze­po­ta­ła roz­pacz­li­wie, ma­iąc praw­do­po­dob­nie zwią­za­ne nogi.

Abram szyb­ko skom­bi­no­wal, że jego dru­gie i trze­cie przy­pusz­cze­nie upa­da, że nie ina przed sobą za­ma­sko­wa­ne­go sza­ta­na, ani po­ku­tu­ją­cej du­szy, lecz zwy­kłą gęś, któ­rą praw­do­po­dob­nie pi­ja­ny chłop miał na wo­zie i nie za­uwa­żył, że spa­dla. Do­sko­na­ły in­te­res do zro­bie­nia, tyl­ko się schy­lić, gęś za­brać, za­nieść do domu i urzą­dzić z niej wspa­nia­łą ucztę dla ro­dzi­ny….

.Wo­bec tak pięk­ne­go a nie­spo­dzie­wa­ne­go zy­sku Abram po­sta­no­wił, w ra­zie gdy­by Kogu-ciń­ski bar­dzo się przy ce­nie skó­rek upie­rał, po­stą­pić mu po sześć gro­szy na li­sich, a po dzie­sięć na ku­nic­fa.

Niech się i on zbo­ga­ci!

Nie­ste­ty, wszel­kie wo­gó­le kom­bi­na­cje ludz­kie mają tę wadę, że bjr­wa­ją nie­pew­ne i omyl­ne. Nie­wie­le tez na nich moż­na bu­do­wać.

Gdy Abram pra­wa ręką chciał wziąć gęś, sta­ło się coś nad­zwy­czaj­ne­go. Zie­mia się za­pa­dła i bied­ny han­dlarz skó­rek wraz ze swą nie­spo­dzie­wa­ną zdo­by­czą wpadł w prze­paść.

II.

We wsi Kur­kach, nie­opo­dal lasu po­ło­żo­nej, w cha­cie na sa­mym skra­ju bły­snę­ło świa­teł­ko. Przez małe okno o czte­rech szyb­kach moż­na było do­strzedz syl­wet­kę czło­wie­ka, uwi­ja­ją­ce­go się po izbie przy ja­skra­wem, nii-goł­li­wern świe­tle łu­czy­wa. Czło­wiek ten wdział na sie­bie suk­ma­nę, prze­pa­sał się rze­mie­niem, wło­żył czap­kę na gło­wę, wy­cią­gnął z za pie­ca krót­ką strzel­bę i za­ga­siw­szy ogień na ko­mi­nie, wy­szedł z domu.

Za­wie­ja usta­ła, śnieg już nie pa­dał, księ­życ uka­zy­wał się chwi­lo­wo, to znów skry­wał się w sza­rych chmu­rach. Było już póź­no. W któ­rejś cha­cie kur za­piał; za nim ode­zwał się dru­gi, trze­ci, dzie­sią­ty, i od­głos tego pia­nia, niby ha­sło czu­wa­ją­cych stró­żów noc­nych, po wsi się roz­le­gał. Czło­wiek z krót­ką strzel­bą na ra­mie­niu nie uda! się dro­ga przez wieś, lecz za­raz za cha­tę swo­ją wy­szedł­szy, zwró­cił się w pole i dą­żył pew­nym kro­kiem w stro­nę lasu. Ciem­no było, za­dym­ka za­tar­ła wszel­kie ścież­ki i po­za­wie­wa­ła bróz­dy, ale czło­wiek ów szedł śmia­ło, pew­no, jak gdy­by o po­łu­dniu. Mo­gło się zda­wać, że ciem­no­ści nie ist­nie­ją dla nie­go, że idzie na pa­mięć.

Nie było w tem nic dziw­ne­go. Ma­te­usz Si­ko­ra w tej wio­sce się uro­dził, w tej oko­li­cy bli­sko sześć­dzie­siąt lat prze­żył; znał pra­wie każ­de drze­wo w oko­licz­nych la­sach, każ­dy krzak, ka­mień, rów. Przez ba­gna dla ni­ko­go nie­do­stęp­ne po­tra­fił prze­cho­dzić su­chą nogą, po kę­pach, pniach na­wpół spróch­nia­łych, kło­dach drzew, od nie­pa­mięt­nych cza­sów przez bu­rze zwa­lo­nych.

Rze­ka ani je­zio­ro nie mia­ły dla nie­go ta­iem­nic, znał wszyst­kie bróz­dy, mie­li­zny, głę­bie. Wie­dział, gdzie ra­ków szu­kać, gdzie wędy za­rzu­cić, gdzie wię­cie­rze, lub bę­ben­ki za­sta­wiać. A i my­śli­wy był z nie­go zna­ko­mi­ty, szedł do cu­dze­go lasu jak do wła­snej spi­żar­ni i brał co chciał i co mu było po­trze­ba. Strzel­bę no­sił z sobą, ale uży­wał jej rzad­ko, wo­lał po­lo­wać po ci­chu, żeby i pro­chu nie mar­no­wać i ha­ła­su nie­po­trzeb­ne­go nic ro­bić. Na lisy tnial trut­kę, na si­dła, pta­stwo w si­dła brał, lub in­ny­mi spo­so­by, a za­wsze zręcz­nie, ci­cho, nie­znacz­nie. Nie chwa­li! się ta­len­tem swo­im, roz­gło­su uni­kał, a ile zwie­rzy­ny, ile skó­rek w swem ży­ciu sprze­dał, o tem Abram Pinkt mógł­by dużo po­wie­dzieć.

Ma­te­usz umiał na­wet i ob­sta­lun­ki za­ła­twiać, łeż to razy zgła­sza­li się do Abram! róż­ni pa­no­wie z mia­sta, żą­da­iąc ku­ro­patw, za­ję­cy, cza­sem na­wet sar­ny, na dzień ozna­czo­ny. Abram przy­rze­kał, że bę­dzie, i szedł jak w dym, do Ma­te­usza. Ma­te­usz przy­rze­kał, że do­star­czy i szedł, jak w dym do lasu… a za­wo­du nig­dy nie zro­bił. Sław­ny chłop, moż­na było na jego za­pew­nie­niu po­le­gać, i z tej przy­czy­ny w mie­ście do­sko­na­le wie­dzia­no, że sło­wo Abra­ma, w ra­zie po­trze­by, zna­czy zu­peł­nie to samo, co za­du­szo­ny za­jąc.

Z po­wierz­chow­no­ści Si­ko­ra wca­le na wiel­kie­go my­śliw­ca nie wy­glą­dał, był chłop nie­po­kaź­ny, niz­ki, krę­py, o twa­rzy wy­go­lo­nej, nie zdra­dza­ją­cej ani in­te­li­gen­cji, ani spry­tu; tyl­ko w ma­łych, czar­nych oczach jego ma­lo­wa­ło się ży­cie i prze­bie­głość. On od tylu lat ści­gał zwie­rzy­nę i sam nie­ustan­nie był ści­ga­ny od lu­dzi, któ­rzy o wła­sno­ści wy­ro­bi­li so­bie naj­dzi w-acz­niejszc po­ję­cia. Gdy Ma­te­usz tro­pił zwie­rzy­nę, jego sa­me­go tro­pi­li ga­jo­wi, le­śni­czo­wie, nad­le­śui. Umiat ich jed­nak uni­kać. Bor­suk nic po­tra­fił tak zręcz­nie skryć się w ja­mie, za­iąć nie umiał tak przy­cup­nąć w pod­oryw­ce, iak Ma­te­usz wy­wi­jał się swo­im prze­śla­dow­com.

1 za co go prze­śla­do­wa­li? Za co gro­zi­li mu ka­ra­mi, są­dem, a nie­kie­dy na­wet do­brym na­bo­jem śru­tu?

Mu­si­my się za­po­znać bli­żej z Ma­te­uszem. Był to nie­bo­ga­ty czło­wiek. Miał ca­łej for­tu­ny dzie­więć mor­gów, z ser­wi­tu­tem na le­sie i na ugo­rach; miał sto­do­łę, obo­rę i zwy­kle chłop­skie obej­ście, ko­nia, kil­ka sztuk by­dła, tro­che ga­dzi­ny. Dla jed­ne­go by­ło­by to aż nad­to, ale Ma­te­usz nie był je­den. Nie li­cząc do­zgon­nej to­wa­rzysz­ki ży­cia, miał dwóch sy­nów, dwie sy­no­we, cór­kę i zię­cia. Wszyst­ko to sie­dzia­ło na owych dzie­wię­ciu mor­gach, chcia­ło ieść do­brze, ubie­rać się, a na­wet i pie­nią­dze skła­dać, bo już Iaka ludz­ka na­tu­ra; iak kto ma grosz, i" chce dwóch, uia dwa, żąda pię­ciu, a po­tem mu iuż i ty­się­cy malo.

Ma­te­usz go­spo­dar­stwo dzie­ciom od­dal, a sani prze­my­słem żył wła­snym, tyle, że mu cd cza­su do cza­su jeść dali w cha­łu­pie. 1 tam co praw­da rzad­kim by­wał go­ściem. Cza­sem na Uwa, na trzy dui zni­kał, i nie wia­do­mo, gdzie v;ę po­dzie­wał. Co­spo­dar­stwa nie lu­bił, głów­cie po­lo­wa­niem się trud­nił; cza­sem w do­brej kom­pan­ji po drze­wo do cu­dze­go lasu się wy­brał i…so­scn­kę liii) dęb­cza­ka tak ci­cho wy­wiózł, że straż nie do­my­śli­ła się wca­le; cza­sem znów pusz­czał się w dro­gę na dłu­żej, w dal­sze oko­li­ce, a co tam ro­bił, tego nikt nie wie­dział i nic do­my­ślał się na­wet. Ma­te­usz ani czy­tać, ani pi­sać nic umiał, obce mu były rów­nież wszel­kie cy­fry, ale z ra­chun­ka­mi da­wał so­bie radę. Ro­bił ko­zi­kiem róż­ne znacz­ki na kiiu, a ta­kie aku­rat­ne i do­kład­ne, że na­wet Abram Pinkt, któ­ry w bu­chal­ter)! kre­da na sza­fie bar­dzo był bie­gły, nie mógł nig­dy Ma­te­usza w pole wy­pro­wa­dzić. Chłop ząb za ząb się kłó­cił i za­wrze żyda prze­ko­nał. Naj­czę­ściej wy­ni­ka­ły spo­ry przy ra­chun­kach za kwi­czo­ły, je­mio­łusz­ki i wo­góJc drob­ne ptasz­ki. Abram mó­wił:

„Słu­chaj­cie. Ma­te­uszu, we wto­rek był men­del i trzy ptasz­ki, we czwar­tek je­den pta­szek i dwa men­de­le… to ra­zem dwa men­de­le i pięć.

Ma­te­usz uśmie­chał się tyl­ko.

„No, mó­wię wam wy­raź­nie: dwa men­de­le i pięć sztuk… Co wię­cej żą­da­cie?”

„Nic, jeno mi Abram za­piać, co się na­le­ży”.

„Owszem, za­pła­cę”.

„To licz­cie jesz­cze raz?”

„We wto­rek men­del i trzy”.

Ma­te­usz spoj­rzał na swój kij… po­li­czy! pal­cem kar­by, kiw­nął gło­wą i rze­ki:

„No, tak”.

„We czwar­tek”, mó­wił da­lej Abram, „ie­den i dwa men­de­le”.

Ma­te­usz znów spoj­rzał na kij.

„Ju­ści”, rzekł, „dwa i je­den. Spra­wie­dli­wie”.

„Ja za­wsze spra­wie­dli­wy je­stem, i dla­te­go za­pła­cę wam za dwa men­de­le i pięć ptasz­ków”.

„Nic, Abram za­pła­ci za trzy men­de­le i czte­ry ptasz­ki”.

„Za ile? za ile?”

„Za trzy men­de­le i czte­ry”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: