- promocja
Kły - ebook
Kły - ebook
Łemkowskie Boże Narodzenie. Śmierć charyzmatycznej działaczki Kaliny Koryckiej zburzy spokój doliny Brzennej. Tropy rozsiane na zboczu góry poprowadzą Ninę Warwiłow do starcia z myśliwymi Beskidu Niskiego, a przeszłość ofiary w odległe zakątki, gdzie żyje więcej watah niż ludzi. Jakie tajemnice kryją beskidzkie lasy i sielska dolina mieszcząca ledwie sześć domów? Nina, powracająca do pracy po przerwie, błądzi i nie widzi, że zaśnieżone góry stają się pułapką. W cieniu legend o wilkach kryje się drapieżca, jakiego jeszcze nigdy dotąd nie spotkała…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8396-010-4 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Doktor Adam Korycki był człowiekiem poukładanym. Jego świat w całości podporządkowany był ruchom wskazówek niewidzialnego zegara. Czasami wyobrażał sobie, że zgrabnie przeskakuje od jednej do drugiej godziny na tarczy czasomierza, a sekundy i minuty omija slalomem.
Oczywiście takich rzeczy ordynator laryngologii gorlickiego szpitala na głos mówić nie powinien. Szybko skierowano by go do sąsiedniego pawilonu, tego położonego na Szpitalnej, gdzie w oknach były kraty, a w środku brakowało klamek. Nie żeby nigdy nie było w historii gorlickiego szpitalnictwa lekarza, który zmienił i budynki, i status.
Rano, kiedy Korycki wyjeżdżał z Brzennej, miał wszystko wyliczone. Co do metra i co do sekundy, którą odmierzał jego hublot, prezent od Kaliny, kiedy jeszcze była rozrzutna. Przed wyjściem całował żonę w policzek. Nie lubiła zrywać się z rana, a życie ułożyło jej się tak, że nie musiała. Szaleńczą aktywnością nadrabiała popołudniami. W zimie Adam pedantycznie doliczał jeszcze piętnaście minut na odśnieżenie subaru, chyba że garaż był wolny od gratów żony.
Tak więc śnieg wprowadzał dodatkowy element chaosu w życie tego statecznego mężczyzny. Zwłaszcza zaś śnieg w Brzennej-Kolonii. Ale kiedy popołudniami Adam wjeżdżał w swoją beskidzką dolinę – cóż, nie żałował ani trochę. Otwierał okno i chłonął chłodne powietrze, zapachy i odgłosy lasu. Wracał do swojego miejsca na świecie.
Nie był już młodym lekarzem, pełnym poświęcenia, ale i strachu przed szefem, nieodżałowanym profesorem Bielickim. Punktualnie o szesnastej wychodził z pracy, czasami robił drobne zakupy w Centrum przy wjeździe i wracał.
Kalina mogła być równie dobrze kilometr od niego w ratuszu, pokrzykując na burmistrza i radnych. Mogła być w środku gęstego lasu, a nawet w Krakowie. Jedno wydawało się pewne: działo się. Choć kiedy była w dolinie, to równo o trzeciej wychodziła z psem, aby mogli spędzić razem popołudnie, czytając, rozmawiając, rzadziej – kłócąc się. Z czasem każde z nich zajęło własną wysepkę w archipelagu małżeństwa. Jego eskapistyczne zainteresowania okresem upadku Republiki Rzymskiej, polskim jazzem, książkami Pierra’a Lemaitre’a, a jej… cóż, wszystkim, co otaczało ich w górach.
Było już ciemno, kiedy dojechał do domu. Zlewały mu się czasem te ciemne popołudniowe zimowe godziny. Zaparkował, myśląc o szklaneczce whisky, którą trzymał na tylnym regale, za najnudniejszymi książkami, a przede wszystkim niezwiązanymi z naturą i ochroną przyrody – ich Kalina tykać nie będzie. Skrycie lubiła jeszcze amerykańskie thrillery twórców w stylu Sagera, Barclaya, Tremayne’a albo opasłe tomiszcza Diany Gabaldon, które nazywała „Harrym Potterem dla dorosłych”. Cokolwiek to oznaczało.
Lubiła też czytać książki z nurtu _domestic noir_ i „wczuwać się” w rolę osaczonej kobiety w starym domu.
– Nie boisz się? – pytał.
– Za wiekowa jestem. Te bohaterki zawsze są młode i atrakcyjne.
– Też jesteś młoda i atrakcyjna.
– Kochany jesteś. – Głaskała go po policzku.
Nalał sobie whisky i rozparł się wygodnie w bujanym fotelu obitym zielonym pluszem. Pociągnął ze szklanki. Z jakichś powodów jego żona, Kalina Korycka _de domo_ Gołoś, uważała, że można się spoić do nieprzytomności w towarzystwie, ale sporadycznie wypić jeden kieliszek po pracy – to alkoholizm.
Nie chciało mu się z nią dyskutować. Pić Adam lubił tylko w samotności. Jeden kieliszek uderzającego w gardło ciepła i starczy. Ewentualnie drink z palemką, kiedy udawało mu się namówić żonę na ciepłe morze. I tu pojawiały się różnice: Kalina, rozmiłowana w naturze, uwielbiała bogatą i łatwo dostępną rafę koralową Morza Czerwonego, on z kolei filozoficzny spokój Śródziemnego, kolebkę cywilizacji europejskiej. A obydwoje skończyli w dolinie Beskidu Niskiego, ziemi osieroconej przez Łemków, gdzie było sześć „żywych” domów, otoczonych przez przepastne bory.
Mimo to prowadzili tu udane życie, tyle lat.
Korycki cieszył się trochę, że żony nie zastał w domu. Nie żeby nie cieszył się, kiedy była. Po prostu czasami przyjemnie było wejść do pustego i czystego wnętrza, pogrążonego w idealnej ciszy. Na dłuższą metę nie dałby tak rady, ale bez Kaliny i psa dom wydawał się dzisiaj taki spokojny i stonowany. Niemalże jak wybrzeże jońskie we wrześniu.
Wstał i otworzył szufladę biurka, z której wydobył aksamitne pudełko z zegarkami. Trzymał tu mały majątek, a Kalina korzystała tylko z wiekowego ściennego zegara stojącego w rogu kuchni. Przetarł jedwabną tkaniną zegarki. Nałożył szwajcarski, automatyczny, który żywo zareagował na dotyk. Wskazówki pod wpływem ruchu zaczęły się przesuwać. Tak samo jak wskazówki roamera na baterii słonecznej; tego zegarka dawno nie wyciągał.
Martwe organizmy, ale cieszyły się na światło. Co innego starsze zegarki, wymieniał baterie także w tych, których nie używał. A miał tu nawet omegę: spakował ją do torby, bo musiała powędrować do zaufanego zegarmistrza w Gorlicach na konserwację. W zegarach był zawarty mały świat; jedyne przedmioty, które pielęgnowane, nie niszczały, lecz zyskiwały na wartości. Adam nie gardził żadnymi czasomierzami, miał i takie za pięćset złotych, i takie za kilkadziesiąt tysięcy, żywił natomiast awersję do elektronicznych, a zwłaszcza – zwłaszcza! – do smartfonów. Były przeciwieństwem zegarków: tymczasowymi przedmiotami, które za parę miesięcy nie będą miały żadnej wartości, a których serc nie opracowywali genialni zegarmistrze, tylko nieczuły program.
Zegarki były wyczyszczone i lśniły, kiedy wkładał je z powrotem do futerału, zrobionego na zamówienie u stolarza z Sękowej. Równo dwadzieścia sztuk, nie mniej, nie więcej. Zamknął szufladę. Nie miał ochoty na więcej alkoholu. Niebo za oknem robiło się powoli ciemne jak grafit. Gdzie się podziała Kalina? Nadchodziła chwila, kiedy piękna dolina Brzennej zmieniała się w lodową pustynię. Nie lubił tego przejściowego momentu, wręcz się go bał. Wolał, żeby w dolinie zapanowała już noc z gwiazdami na nieboskłonie.
Noc na wsi beskidzkiej była czymś wyjątkowym. Władzę przejmował wiatr świszczący nad polami, strumień płynący wzdłuż drogi, od dwóch tygodni oblodzony, z patykami przybierającymi najbardziej fantazyjne kształty zastygłych w bezruchu karłów wodnych, których zaskoczyła zima, i lodowych, przykrytych śniegiem wysepek.
Tu, w górach, gwiazdy były tak dobrze widoczne, że dwadzieścia lat temu Adam nagle zrozumiał, że z Ziemi widzi cały Wszechświat. Dla niego było to symboliczne przejście z dziecięcego świata gwiazdek i księżyca do zrozumienia ogromu uniwersum i Ziemi jako jego maleńkiej części. Ziemi jako obserwatorium. Dorastając na Dolnym Śląsku koło Siechnic, nie mógł tego wszystkiego dostrzec. Zamglone smogiem z fabryki niebo skazywało człowieka na doraźność i doczesność.
Choć szum beskidzkiego potoku był najpiękniejszym dźwiękiem, jaki znał, Adam puścił sobie nagrania z adapteru. Jazzowe kompozycje Kurylewicza, Nahornego i Stańki przyjemnie wypełniły wnętrze. Musiał na chwilę przysnąć. Kiedy otworzył oczy, za oknem zrobiło się już smoliście czarno.
Poczuł się jednocześnie i lepiej, i gorzej. Lepiej, bo noc już się osadziła i rozpełzła po dolinie Brzennej, kładąc na niej gwiezdną kapę, ale gorzej – bo nie było Kaliny. Wyszedł na zewnątrz, przyzwyczajając wzrok do miękkich kształtów ciemności. Od razu zapaliła się lampa na fotokomórkę: trochę techniki w Beskidzie Niskim.
Korycki widział może na dwadzieścia, trzydzieści metrów przed sobą. Miękki wzgórek pokrytych śniegiem polan, dalej fragment mostku. Od przyszłego tygodnia zapowiadali odwilż. A na poważnie, jak to u nich w górach, miało padać w styczniu.
Rozmyślał. Różne scenariusze wydawały się możliwe. Kalina łaziła sobie znanymi ścieżkami. Stokówką oplatającą górę albo bezdrożem nad łąkami doliny. Z pewnością znała je lepiej od niego. Korycki, nawet po dwudziestu latach w górach, lubił chodzić szlakami i nie rozumiał ekscytacji z powodu ich opuszczania. Wędrowanie poza szlakami było dla niego czymś na kształt zmiany procedur medycznych wedle aktualnego nastroju. Jego życie prowadziło go po określonych trasach, z których nie należało zbaczać. Zbaczanie było jak przekraczanie granicy państwa, którego praw nie znał.
Kalina znała zarówno szlaki, jak i bezdroża, ale czy znała je ciemną grudniową nocą? Czy na Elzę, nominalnie psa obronnego, sukę owczarka kaukaskiego, w którą czasem jednak wchodziło psie szaleństwo, można było liczyć?
Stał na zewnątrz przez jakiś czas. Wrócił do środka, gdy przewiał go chłodny wiatr, ale przycupnął na stołku w przedpokoju. Kiedy napotykał nową sytuację, musiał usiąść, uspokoić się. Zrozumieć, co się dzieje. Dlaczego się dzieje. I co zrobić, aby się nie powtórzyło.
Problem nieobecności Kaliny się nie rozwiązywał. Korycki mógł kogoś wezwać, tylko co mu powie? Z grubsza znał jej trasy. Szła górą, mijając wielki kamień leżący w rowie, i wychodziła nad cerkiewką, do której raz na dwa tygodnie przyjeżdżał jegomość z żoną odprawić mszę.
Racjonalna część umysłu wskazała mu rozwiązanie. Musiał iść, bo mogła się zgubić. Może coś jej się _stało_? Cierpiała ostatnio na bliżej nieokreślone bóle głowy. Kilkukrotnie bał się o nią… Elza, suczka, była zaś wspaniałą towarzyszką, dopóki coś nie zajęło jej uwagi.
Korycki włożył wodoodporne fishery, najlepiej sprawdzające się w górach buty, wyposażył się w dwie latarki i wyruszył na wzgórza. Szkoda, że nie było gwiazd jak w lecie. Śnieg dzisiaj zasłaniał wszystko, biała barwa delikatnie odbijała światło halogenu. Powinien włożyć kalosze, to byłoby znacznie lepsze rozwiązanie.
Starał się odtworzyć drogę Kaliny, na czuja, bo śladów nie widział. Czasami szła w górę, do punktu, gdzie dało się złapać sygnał telefonii i dostrzec światła samochodu wjeżdżającego do doliny. Czy dalej tak było? Wziął azymut na ów wielki głaz spoczywający w rowie.
Dojść do kamienia, a potem… Kalina szła zwykle w kierunku starej ambony przybitej do samotnego dębu, gdzie latem czasem przysiadała, obserwując okolicę. Stąd rozpościerał się widok na kopułę cerkwi i fragment drogi, a potem…
Potem jednak nie nastąpiło.
Światło latarki omiotło coś białego i wzorzystego, jakby kamień przykryto całunem. Po chwili kształty zaczęły nabierać sensu, miękkie kontury twardnieć, do umysłu zaczął docierać przekaz.
– Kalina… – wyszeptał Adam.
Jej biała jak śnieg kurtka normalnie pięknie współgrała z kasztanowymi włosami. Teraz tylko podkreślała widok, jaki miał przed oczami.
Podbiegł do żony, nachylił się nad nią i chwycił ją odruchowo za nadgarstek, żeby wyczuć tętno. Dokonywał rutynowych czynności, tak często niegdyś podejmowanych, ale przebijał przez nie krzyk.
Kurtka jego żony była we krwi. Kalina miała zmiażdżoną głowę i wydawało się, że pod włosami jest jakiś potworny ubytek…
Nie reagowała na nic. Tętno było niewyczuwalne.
Już nie był lekarzem. Nie mógł nic zrobić.
Pochylił się, objął żonę i pocałował ją w skroń, rozmazując na twarzy jej krew.2
Nadkomisarz Michał Karpiuk zwolnił przed ostatnim strumieniem przecinającym drogę do doliny Brzennej, do części zwanej Kolonią. Nie miał wyjścia: jechał w kolumnie samochodów, w których znajdowali się lekarz, fotograf, kilku policjantów z kryminalnego i na końcu – miał nadzieję – prokurator Tekielski.
Śnieg bryzgał na boki, pokrywając samochody i szyby brudnobiałą mieszaniną z dodatkiem błota. Wkrótce lód w strumieniach puści na dobre, śnieg już zaczął się lepić: jadąc przez Siary i Owczary, Karpiuk zobaczył kilka bałwanów.
W zimowe popołudnie nikt z Gorlic nie miał ochoty zapuszczać się w góry. Każde wzniesienie groziło wypadnięciem z trasy, samochód z naprzeciwka – kraksą i poślizgiem. A jak już człowiek utknął, to trzeba było czekać, aż najważniejszy człowiek zimy, czyli Jańczak, znowu odśnieży.
Jańczak się starzał i na policję dochodziły informacje, że w pługach siedzą nieletni. Informacje i plotki, ale nie skargi. Dorośli mężczyźni pracowali w lesie, zwykle za granicą, a poza tym umierali szybciej niż kobiety, a ludzie musieli jakoś dojechać do domów. Do takich zakamarków jak ten.
Karpiuk dał po hamulcach, bo osobówka przed nim wioząca techników nagle zwolniła. Przypuszczalnie jakieś zwierzę wyskoczyło im na drogę, na szczęście nie zaliczyli żadnego trupa.
Ale klął do siebie, wiedząc, kto jest ofiarą.
Nie cieszył się z tego ani trochę, w gruncie rzeczy był wstrząśnięty.
W końcu zatrzymał się przed domem, w którym kiedyś gościł. Pamiętał, jak Adam częstował go whisky, a Kalina… Kalina, szczupła i szykowna nawet na beskidzkiej wsi, miała informacje, które koniecznie musiała mu przekazać.
Zbywał to. Nie przejmował się. Mógł dalej się nie przejmować?
Zerknął na zegarek, dochodziła już osiemnasta.
Korycki czekał na nich na drodze. Karpiuk przełknął ślinę na jego widok.
Laryngolog był ubrany w gruby wełniany kożuch, w którym zdawał się jeszcze mniejszy. Był to drobny, krótko ostrzyżony facet, jeden z najlepszych lekarzy w powiecie. Przypominał jakiegoś owada w wielkich okularach i był mniejszy od żony. A jeśli nie, to z pewnością robił takie wrażenie. Kalinę powiększała otaczająca ją aura.
Karpiuk przez chwilę siedział w samochodzie, ale ktoś w końcu musiał wysiąść jako pierwszy. Konwój za nim zatrzymał się przy kamiennym krzyżu. Kilka ich stało w dolinie, a w całym Beskidzie kilkaset, sygnalizując i znacząc burzliwą przeszłość.
Po prawej stronie, przy wjeździe do gospodarstwa Penarów, jeśli dobrze zapamiętał, na błotnistym poboczu była zbita z ciemnych desek szopa. Wisiały tam afisze, te same od co najmniej dziesięciu lat.
Wszystkie te szczegóły Karpiuk odnotowywał zmęczonym, popołudniowym umysłem. Odnawiał sobie widoki doliny, choć bardziej pasowałoby słowo „odkurzał”, tak niewiele się tutaj zmieniało. Gorlice wraz z rozwojem deweloperki i handlu co sezon wyglądały inaczej.
Karpiuk wysiadł i podszedł do Adama Koryckiego. Nie wiedział, co powiedzieć temu człowiekowi, należącemu do osobistości gorlickiego życia. Do tego grona ordynator laryngologii zaliczał się z marszu.
Od dawna byli po imieniu. Widywali się: na wigilii w ratuszu, na rautach w BWA, stolik w stolik w Dzikiej Kaczce.
Lekarz drgnął, kiedy Karpiuk delikatnie dotknął jego ramienia.
– Gdzie? – zapytał cicho.
– Tam na polu – wskazał Korycki.
Grube szkła miał zaparowane tak, że Karpiuk nie widział oczu mężczyzny. Policyjnym okiem odnotował, że lekarz nie założył nawet ochraniaczy na śnieg, tylko zwykłe dżinsy i traperki, które musiały już być mokre. Korycki wydawał się bierny, nie przecierał szkieł i nie wiadomo, jakim sposobem jeszcze widział. Chyba że nie chciał, aby oglądano jego oczy.
Korycki wskazał ręką w stronę zbocza. W świetle reflektora Karpiuk zauważył płytki śnieg przykrywający pola. A jeśli stamtąd przyszedł Korycki, to ślady zostały całkiem zasypane… Gromadka policjantów zdążyła się już zbić za jego plecami.
– Poprowadzisz? – rzekł cicho.
– Tak.
Karpiuk odwrócił się i kiwnął głową. Funkcjonariusze tylko czekali na jego znak.
Byli lekko zmieszani, wyczuwał to.
Ziemia gorlicka. Wszyscy znali Kalinę – na dobre i na złe.
Uszy ich i ich dzieci leczył doktor Korycki. Należał nie tylko do najlepszych, ale i najpopularniejszych lekarzy w powiecie. Zwłaszcza jesienią i zimą.
Kalina była równie znana, choć nieco inną sławą.
Karpiuk zaklął jeszcze raz w duchu, jak człowiek, który wie, że będą kłopoty, choć nie wie, z której strony nadejdą.
– Idziemy – zakomenderował, udając energiczny ton, bo co mu pozostało.
Ruszyli. Wszyscy po kolei mijali kamienny krzyż i otaczającą go barierkę.
– Po śladach – polecił Karpiuk, choć przeczuwał, że to niewiele już zmieni.
Gęsiego kierowali się pod górę. Śnieg zasypywał wszystko. Żaden specjalista od traseologii niczego nie wypatrzy. Dotarli pięć minut później.
Stali na polu w całości zasypanym puchem.
Ciało Kaliny Koryckiej spoczywało na wielkim kamieniu, nieco osunięte do rowu.
Sto metrów wyżej zaczynał się las, który piął się potem aż do wysokości ośmiuset metrów.
Karpiuk notował kolejne szczegóły. Bidon o wzorze w kwiaty leżał obok ofiary. Naczynie się otworzyło i ciemny płyn, może kawa, wyciekł. Zaczął zamarzać na śniegu.
Karpiuk podszedł bliżej, a za nim Andrzej Tekielski.
– To trzeba jeszcze zabrać.
– Ale nie tylko.
Prokurator wskazał na kolejny kolorowy przedmiot niepasujący do otoczenia. Czerwona plastikowa rączka marzła sobie na śniegu.
– Czy to możliwe… – szepnął Karpiuk.
– Przecież to jest smycz.
– Zabezpieczcie – wskazał nadkomisarz technikowi.
Pochylił się; na końcu była zapinka. W zapince zostało jeszcze trochę psiej sierści, której Karpiuk przyjrzał się pod światło.
Obrócił się. Adam Korycki stał w cieniu drzewa. Obserwował ich.
– Wabi się Elza, to suka owczarka kaukaskiego. Na obroży ma wygrawerowane imię i nasze numery telefonów – powiedział.
Karpiuk kiwnął głową. Wrócił do ciała. Krew zabarwiła kamień. Czerwona, zamarznięta substancja, jeszcze niedawno będąca częścią ciała Kaliny Koryckiej.
Wydawało się nierealne, że spoczywała taka martwa. Był kamień, był bidon i była smycz: luźno rzucona, leżała bezpańsko. Co oznaczała? Przedmioty i płyny należące do Kaliny, tych kilka puzzli na planszy zagadek.
Usiłował zebrać to wszystko w myślach. Oświetlił halogenem białe pola i ciemną ścianę lasu kilkadziesiąt metrów wyżej.
– Poszukajcie psa – przekazał Karpiuk ostrym tonem. – Musi się znaleźć. I jeszcze dodatkowo przeszukajcie teren dwieście metrów w każdą stronę.
– Teraz?
– Nie, za tydzień.
Aspirant sztabowy rozdziawił gębę, ale nie zadał kolejnego pytania. Może nie był jeszcze całkiem stracony. Po chwili dodał sam z siebie:
– Ludzie mówią, że codziennie tędy chodziła.
– Codziennie?
– Tak.
– Skąd mają taką wiedzę?
– Przecież to była Kalina.
Młody człowiek nawet nie używał nazwiska. Kalina, jak słowo klucz, najsłynniejsza lokalna aktywistka. Na styku pomiędzy nowoczesnością Gorlic i starą łemkowską kulturą wsi beskidzkich Kalinę interesował wyłącznie trzeci żywioł: natura, częściowo tylko zorganizowana i ujęta w ramy Magurskiego Parku Narodowego.
Karpiuk myślał intensywnie. Sprawca przypuszczalnie był silny. Przede wszystkim musiał znać topografię: ten konkretny głaz z ostrymi wypustkami i krawędziami. Narzędzie zbrodni leżące na polu, jeśli sekcja potwierdzi, że głowa Kaliny została roztrzaskana o niego.
Rozglądał się. Mimo śniegu widać było, że wszędzie są łąki. Ten głaz musiał być jedyny na przestrzeni co najmniej kilkuset metrów. Może wywiązała się kłótnia i morderca w afekcie skorzystał z tego, co leżało nieopodal?
– To samo w sobie jest interesujące – zauważył prokurator, który ponownie do niego dołączył.
Karpiuk użyłby innego określenia, mimo to potwierdził.
– Prawda? – zauważył. – Ale są również inne rzeczy.
Drobna kobieta w wełnianej sukience i narzuconym na nią puchowym płaszczu. Teraz wydawała się taka mała. A przecież to jedna z najgroźniejszych osób, jakie znał. Bywała bezwzględna.
– Nie ma psa w pobliżu – zameldowano mu. – Szukamy dalej?
– Nie, nie szukamy. Muszę pomyśleć.
Karpiuk podniósł termos, dostrzegł w środku jakieś ślady. Czyżby proszek? Kiedy poruszył naczyniem, zdawało mu się, że coś drgnęło na dnie.
Pochylił się i dotknął delikatnie dłoni martwej kobiety. Zbrodnia wyglądała na brutalną, Kalina leżała tak, jak gdyby ją komuś ofiarowano. Przeguby i przedramiona miała opalone, barwą skóry zamożnych, podróżujących ludzi. Podciągnął wyżej rękaw sukienki i dostrzegł fragment tatuażu z pejzażem drzew iglastych.
– Wszystko mi tu ładnie udokumentujcie – powiedział.
Rozejrzał się, poszukując wzrokiem Adama Koryckiego. Ale mężczyzna już zniknął ze swojego stanowiska w ciemnościach. Rozpłynął się na rozległym wzgórzu doliny, gdzie nawet w świetle latarek można było widzieć najdalej na dwadzieścia metrów.
Czyja to była ziemia? Przeznaczona na pastwisko czy pod coraz już rzadsze uprawy? Śnieg sprawiał, że różnice znikały.
– Chryste, jak zimno – pomyślał na głos.
Dla pozostałych zabrzmiało to jak sygnał, że mogą powoli opuszczać górę. Wśród nich byli technicy, którzy mieli ostrożnie znieść ciało Karoliny do drogi, a następnie przetransportować do szpitala na Węgierskiej.
Może oni mogli jechać, lecz on potrzebował jeszcze zostać.
Pamiętał, że był tu raz.
Cofnął się w kierunku drogi. Wsiadł do nissana, a potem przejechał pół kilometra pod górę. Dotarł pod dom, położony około trzydziestu metrów od szosy.
Zatrzymał się, obrzucając wzrokiem zgrabne obejście i taras na piętrze. Pod tarasem było czyściutko. Gdzie się podziało drewno?
Zerknął na zegarek. Minęła dziewiętnasta i nie przychodził z dobrymi wieściami.
Nie widzieli się półtora roku. Półtora roku bez podwładnej.
Nie wiadomo dlaczego zerknął w środkowe lusterko.
Dostrzegł swe stare, zmęczone oblicze. Z jakichś powodów zawstydził się, że wygląda starzej, niż kiedy się ostatnio widzieli. Choć od dwudziestu lat wydawało mu się, że prezentuje się jak umierający.
W oknach otoczonego świerkami domu z bali paliły się światła.
Karpiuk wysiadł, a następnie wszedł po schodkach na betonowy taras.
Zapukał do drzwi komisarz Niny Warwiłow.3
Antek Penar stał pod szkołą. Czekał pod Kromerem na Mateusza, bo każdy z nich miał za zadanie podwędzić z domu kilka papierosów. Potem się nimi dzielili, jak wszystkim zresztą. Podobno kiedyś paczka kosztowała sześć złotych, trudno było w to obecnie uwierzyć.
Trwała przerwa świąteczna, ale musiał drałować do szkoły, a dokładnie do mieszkania naprzeciwko Kromera: ot, los przygłupa. Stał pod szkołą, choć była zamknięta, ale gdzie się mieli umawiać po tym, jak Antek odbębnił w bloku naprzeciwko korepetycje z matematyki oraz fizyki z nauczycielem z Górki, a potem wspólną naukę angielskiego.
Jakoś tak wyszło, że zagrożenia na semestr miał niemal ze wszystkiego poza angielskim. Nic dziwnego, bo z tego przedmiotu startował w olimpiadzie. „Nierówny”, tak najczęściej określali Antka nauczyciele, stanowił dla nich „zagadkę” i permanentny „ból głowy”.
Gwizdnął przeciągle, kiedy zauważył przyjaciela.
Podniósł rękę. Kromer był artystyczny, w tym duchu nosili się niektórzy jego koledzy i Mateusz również. Miał dzisiaj próbę swojego zespołu, w którym grał na perkusji. Może dlatego zapuścił długie, gęste włosy i do niedawna wyglądał jak wysoka dziewczyna. Szedł pomiędzy dwiema pannami: zespół jeszcze nie występował, ale najwyraźniej miał swoje fanki.
Może nie powinien nabijać się z Matiego. Z nich dwóch Mati lepiej sobie radził w tematach damsko-męskich. Również miał kłopoty z nauką, bo zawsze byli solidarni, ale w przeciwieństwie do Antka nie musiał siedzieć w pachnącym kapustą gabinecie leciwego pana Faustowskiego. Ładnemu na świecie ładniej, mama często to powtarzała, ale nie mówiła o nim, tylko o Florczukach.
Mati był jednak mało ogarnięty. Pewnie myślał teraz o tym, czy jakoś dziwnie nie chodzi, czy nie mamrocze, zamiast mówić jak człowiek, i czy ładnie pachnie po trzech godzinach walenia w bębny. Ale dziewczyny wsłuchiwały się w każdy jego mamrot.
Antek podszedł bliżej i uśmiechnął się.
– Antoni Adam Penar.
Nigdy nie zaszkodzi poważnie, z imienia i nazwiska.
Zarumieniły się.
– Iza – odparła z uśmiechem jedna.
– Ewa – dodała druga.
Ta wyglądała, jakby zagięła parol na Mateusza. Na widok Antoniego przybrała lekceważącą minę, sygnalizując, gdzie jest jej cel.
– Idziecie z nami? – zapytał lekkim tonem.
Nie uzgodnili tego z Matim. Przyjaciel rzucił mu spłoszone spojrzenie; wyglądał, jakby chciał się uwolnić od Ewy z tą jej wydatną szczęką, sygnalizującą zaręczyny, małżeństwo i kłopoty.
– Gdzie?
– Do Mostowej.
Iza zaczęła chichotać. Śnieżynki opadły jej na rzęsy, ładna dziewczyna. Jeśli Ewa czuła miętę do Matiego, to przyjaciel nie będzie miał odwagi uderzyć do Izy, więc… wyglądało na to, że będzie wolna.
Mostowa. Samo hasło brzmiało dobrze, knajpa w parku gorlickim imienia Biechońskiego. Stale trąbiono, że będą ją zamykać, ale nadchodził rok 2019 i wciąż działała. No i wiadomo, co tam będą robić. To było miejsce, gdzie mogli się napić, często nawet w samym lokalu – niezależnie od pory dnia.
– Ja nie mogę – powiedziała Iza.
Wyglądała trochę niepewnie. Obie miały farbę (niebieską oraz pomarańczową) rzuconą na włosy i skórzane kurtki, ale ogólnie wyglądały na dziewczęta z dobrych rodzin. Mamy nie będą zadowolone, że pachną tanim piwskiem. Oczywiście mogły pójść i nie pić. Ale dziewczyny dzisiaj nie chciały być gorsze.
– Może w piątek wieczorem – dodała miękko Iza.
Piątek wieczorem. Z tym był pewien problem. Komunikacyjny…
Ewa podłączyła się do koleżanki i problem się rozwiązywał. Z dwoma degeneratami nie będzie się bujać. Zwłaszcza na niego, kiedy wyjął papierosa, spoglądała z wyrazem twarzy, na który Zuza, siostra Matiego, mówiła „_resting bitch face_”.
– Ja też wolę w piątek.
Zagrały im na nosie. Dobrze wiedziały, gdzie obaj mieszkają. Farciary. Wystarczyło im wymknąć się z domu, żeby dotrzeć przez most do miasta. Nie miały problemu z autobusem, Karopolem, który raczył kursować dwa razy dziennie, ostatni o dziewiętnastej dziesięć. A jak się człowiek spóźnił, to istniały trzy opcje: z buta kilkanaście kilometrów, autostop albo błaganie rodziców o podwózkę.
– Mamy plany. – Antek uśmiechnął się tajemniczo, tak w razie czego. – Dobra, dawaj, Mati. Do zobaczenia, dziewczyny.
Pożegnali się. Mati wyglądał na rozczarowanego i chyba niestety oglądał się za Izą, która, o ile Antek się nie mylił, była córką dyrektora OSiR. Może podział randkowy nie będzie taki łatwy. Już tak kiedyś próbowali robić i poszli na podwójną. Ale okazało się, że nie uśmiechało im się obściskiwać w maleńkim kinie Kolory, które powstało po Wiarusie na Jagiełły. Woleliby pogadać o filmie, bo zwykle od pierwszej minuty komentowali akcję i żartowali sobie z bohaterów, ale dziewczyny tego nie rozumiały. Uwielbiał to. Kiedy dziewczyna z podwójnej randki zastopowała jego rękę na kolanie i szepnęła „nic z tego!”, z ulgą przesiadł się do Mateusza, żeby pogadać.
– Ewa chyba czuje do ciebie miętę – rzekł.
– Naprawdę? – zapytał Mati.
Kałuże chlupotały pod ich wielkimi buciorami. Śnieg w Gorlicach znikał szybciej niż w dolinie.
– Po czym potrafisz tak ocenić?
– Po wzroku.
– Przecież jesteś ślepy.
Mati stale mu dogadywał, od kiedy okazało się, że ma minus półtorej dioptrii. Antek uznał, że dla marnych półtorej dioptrii nie opłaca mu się zostawać okularnikiem na ostatnie lata roku szkoły. Szkła kontaktowe były drogie, nie chciał obciążać budżetu rodziców. Zostanie okularnikiem w Krakowie. Jeśli w ogóle. Jeśli wyjedzie.
– Ale to z kilkudziesięciu metrów. Wzrok mam beznadziejny, ale nos jak u goblinów w banku Gringotta. Czuję zapach mięty.
Mateusz prychnął.
– Tak samo mówiłeś o tamtej dziewczynie ze Skołyszyna.
– Bo to prawda jest.
– Potem wyszła z imprezy z jakimś starym typem. Każda prawda to iluzja.
– Skąd to wiesz?
– Z Nietzschego.
– Daj przeczytać.
– Już oddałem do biblioteki.
– Rękę sobie utnę, że nigdy nie pożyczyłeś.
– Będzie ci jeszcze potrzebna.
Minęli schodki przy placu Kościelnym. Jako małolaty ścigali się na nich: góra–dół, dół–góra. Wiecznie się ścigali. Ulicą Mickiewicza po dwóch stronach chodnika. Na osiedle Hallera – tak dla jaj. Nawet kiedyś w szpitalu windami. Mati wybił sobie ząb na ostatnim schodku pod Domem Nauczyciela. Popłakali się wówczas razem.
Razem.
Miewali jeden portfel, jeden telefon. Na zmianę nosili swoje rzeczy, kurtki, buty, spodnie… Antek był nieco grubszy, ale byli podobnego wzrostu. Antek nie miał talentu do niczego, może trochę do języków i czytania. Mati kumał cyfry. To ich nie dzieliło, bo i tak liczyły się gry komputerowe. A od kiedy poszli do szkoły średniej – Mostowa i imprezy, które udało im się ustrzelić.
Zeszli ulicą Słowackiego. Wszędzie wisiały jeszcze świąteczne ozdoby. Ludzie najwyraźniej nie pogodzili się z przemijaniem świąt. Przekroczyli wiszącym mostem brudnoszarą rzekę Ropę, na której już puścił lód.
Przeszli przez kawałek parku, gdzie na gałęziach zachowały się resztki śniegu (dla Antka najpiękniejsza ozdoba) i dotarli do Mostowej. Tego dnia w knajpie było tylko kilkoro bywalców i dzieciaków z ekonomika i budowlanki, na oko dwa lata młodszych, czających się w ciemności, żeby napić się piwa. Jeszcze niscy, jeszcze bez zarostu, jeszcze nieprzekonujący nawet dla dość obojętnego barmana. Amatorzy.
Oni z Matim mieli wszystko wyliczone. Rozgrywali to zadanie na pewniaka i obaj wyskoczyli już w górę wystarczająco, żeby zgrywać dorosłych.
Pili piwo, dwa – tak, żeby zaszumiało im w głowach. Ale nie zostawali w knajpie, zwłaszcza kiedy przychodzili tu starzy ludzie. Szwendali się czasami po górce w parku, wspinając się na śniegu, atakując małolatów śnieżkami zza drzew, albo wygłupiali się nad Ropą. Łazili w miejsce, gdzie parę lat temu zamordowano kobietę. Odgrywali scenki mordu.
Park i Mostowa to był dom po szkole i zarazem poczekalnia. Ludzie z Gorlic nie wiedzieli, jak to jest: czekać. W końcu obaj musieli wyrobić się do autobusu na Zawodziu, po to, żeby wytrzeźwieć przez dwadzieścia minut jazdy (wliczając w to sporadyczne drzemki), a potem te kolejne trzydzieści, kiedy szli drogą z przystanku w Brzennej do Kolonii, czasem już całkiem trzeźwiejąc. Rzecz jasna nie robili tak codziennie, ale obaj lubili ten rytuał.
Rześkie powietrze działało wspaniale, kiedy maszerowali pustą szosą ku dolinie. Oczywiście łapali stopa, jeśli nadarzyła się okazja – ale przy pięciu domach we wsi było o to trudno, zwłaszcza w zimie i zwłaszcza, kiedy nasypało. Zdarzało im się maszerować w minus dwudziestu stopniach, klnąc na czym świat stoi.
Czego to nie robili, wędrując tą samą drogą przez tyle lat. Kopali kamienie, rozgrywali mecze piłkarskie między Glinikiem Gorlice a Garbarnią Nowy Sącz, ale i globalne między Wisłą a Cracovią. Śpiewali. Opowiadali historie. Alternatywne zakończenia końcówek _Świata gliniarzy_ i _Strażnika Teksasu_. Powtarzali sobie najlepsze teksty z _Chłopaki nie płaczą_, _Kilera_ i _Człowieka bez twarzy_.
Słowem: nudziło im się strasznie, ale we wszystkim byli we dwóch.
Jeszcze bardziej im się nudziło, kiedy się rozstawali. Zwyczajnie, uściskiem ręki. Jakby całe wariactwo popołudnia znikało, a teraz należało udawać porządnego chłopca przed mamą i tatą. To znaczy, u Matiego od niedawna tylko przed mamą. Tak czy inaczej, to było całkiem zabawne, jak gra. Dopóki ktoś ich nie podkabluje, mieli drugie życie, jak superbohaterowie.
Wszystko dlatego, że w dolinie było zawsze tak beznadziejnie nudno. Kiedy lokalni gospodarze się postarzeli i odeszli, to już nawet bójki o to, czyj ser, chleb lub masło są najlepsze, przestały wybuchać. Starzy Łemkowie umierali, często będąc w stanie kawalerskim. Opuszczone domy, dawniej prosperujące gospodarstwa, tylko dokładały się do wrażenia, że wieś się wyludnia. Gdzieniegdzie wciąż straszyły rudery, jak ta należąca do dziadków Matiego, którzy umarli jedno po drugim dziesięć lat temu i teraz dwa niskie budynki zarastały chwastami i murem pokrzyw. Kiedyś z nudów powybijali tam kilka szyb i w milczeniu zdemolowali resztki mebli. Teraz Mati bardzo się tego wstydził i Antek obiecał, że nie wygada.
Dzisiaj było jakoś inaczej, uświadomił sobie Antek, kiedy minęło ich parę samochodów. Ale to były radiowozy, więc jakoś tak dziwnie łapać stopa. Mogliby próbować, ale chcieli jeszcze trochę wytrzeźwieć. Niepotrzebne im były wymówki od rodziców, po co to komu? I będą mu mówić, że Sabina to, Sabina tamto… Mati już tego problemu nie miał, bo Zuzka, jego siostra i zdaniem Antka najładniejsza dziewczyna na południe od Gorlic, wyjechała na Uniwersytet Ekonomiczny i coraz rzadziej wracała do doliny.
– Co jest grane? – zapytał Mateusz, kiedy w ciemności minął ich kolejny samochód z kogutem na dachu.
– Nie mam pojęcia.
Dziś czwartek. Antek powinien pomóc jeszcze tacie przy drewnie. Nie chciało mu się, ale mama nie odpuszczała. Irytowało go to, że nawet w ferie musiał pracować. Nie tylko w ciasnym mieszkaniu u fizyka, usiłując coś zrozumieć, ale i potem, w domu. Niektórzy jego koledzy z Kromera nawet palcem nie ruszyli, kiedy mamuśki faszerowały ich sałatką warzywną i uszkami.
Rozstali się. Antek czuł delikatny niepokój. Jeszcze nie wytrzeźwiał i paranoizował, że zamieszanie na drodze ma z tym coś wspólnego.
– Co się dzieje? – zapytał Sabiny, którą zastał na podwórku.
Dobrze mu się wydawało przedtem. Na tarasie, poziom wyżej, stał wujek Bogdan. To czarne suzuki leśniczego Brzennej stało pod domem.
– Co masz na myśli? – Siostra wydawała się nieprzytomna. – Dlaczego pytasz?
– Dlaczego? Skąd się te wszystkie auta wzięły?
– Aaa. To jeszcze nie wiesz?
– Nie.
– To się dowiedz.
Westchnął. Sabina zawsze wydawała się taka bez życia, jakby coś ją dusiło, a od kiedy zaczęła pomagać Ninie Warwiłow przy dzieciach, to już w ogóle wracała wykończona. Choć to akurat potrafił zrozumieć.
Każdy musiał pracować. Nie tylko w domu, również u sąsiadów.
„Samopomoc”, tak to ładnie nazywała mama. Sam był zaprzęgany do pracy jak koń, ale sąsiedzi także przychodzili pomóc. Kiedy napadało śniegu i nie dawali rady wyjechać. Kiedy trzeba było pielić ziemniaki na ich niewielkim polu. Popilnować domu pod czyjąś nieobecność i nakarmić zwierzęta. Przygotować drewno, jeśli ktoś dysponował piłą; jedynym sprzętem, którego tato nie kochał, a wręcz się go obawiał, bo zdaje się był bezpośrednim świadkiem, jak komuś ucięło nogę w lesie.
Antek rozebrał się w przedpokoju. W mieszkaniu roznosił się zapach smażonej cebulki do zasmażki i zupy dyniowej. Mama fantastycznie gotowała i od razu zrobił się głodny.
– Mamuśka? Co się dzieje? – zapytał, jak tylko wszedł, i wpakował sobie pajdę chleba do ust.
Lepiej nie podchodzić bliżej. Spalili kiedyś jointa z Matim na drodze, a następnie przez dłuższy czas oglądali życie w potoku, który przepływał w dolinie, zwanym potocznie Białym, żeby doprowadzić się do stanu używalności. Lecz kiedy w końcu poszli do domu Antka coś zjeść…
– Chłopcy, co robiliście dwie godziny w strumieniu? – zapytała mama.
Okna jej pokoju wychodziły na drogę. Mati bez słowa wyszedł wówczas z domu.
– Synek… – zaczęła teraz mama.
Nie była wesoła jak wtedy.
Tata, pomyślał o ojcu. Jak i Mati niedawno, sam straci tatę. Stracili go w sumie wtedy obaj, wszystko przecież dzielili, zaraz nadejdą jakieś złe wieści.
– Kaliny nie ma wśród nas – powiedziała nagle mama.
– Kaliny? W sensie… pani Koryckiej?
– Tak, synku.
Zadrżał nagle, czując, jak podłoga pod nim zaczyna falować.
– Ale co się stało?
– Została zamordowana.
– Naprawdę?
Mama nie odpowiedziała.
– U nas?
Spostrzegł, że mama jest zapłakana. Co się robi w takich sytuacjach? Wciąż nic nie rozumiał. Czy inni już wiedzieli?
– Gdzie? – zapytał, a raczej usłyszał, jak sam wypowiada to słowo.
To się nie działo…
– Przy Kropli, synku – odparła.