Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Knockdown - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 lutego 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Knockdown - ebook

Jaki testament zostawił po sobie Stefan – zmarły przyjaciel 47-letniego Wiktora? Co czeka w przyszłości tego znudzonego życiem pisarza? I czy odnowienie kontaktów z dawno nie widzianym synem to dobra decyzja?

Czasem lepiej nie budzić demonów przeszłości – można uwikłać się w problemy praktycznie nie do rozwiązania…

Przed tobą wyjątkowa opowieść o naprawianiu błędów młodości, gorzka refleksja o mrzonkach mężczyzny, który wszystko już widział i trudno go czymkolwiek zaskoczyć. Jeśli lubisz historie osadzone w absurdalnych niekiedy realiach PRLu i zastanawiasz się, jak wyglądało wówczas życie literackiej elity, koniecznie sięgnij po ten utwór.

„ – Wytłumacz mi… – nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że zaczął mówić. – Wytłumacz, dlaczego on pisze do mnie listy zza grobu? Myśli może, że ja pozostałem jeszcze… żywy?! I to najbardziej żywy z żywych?

Czoło pokryło mu się potem, strużki śliskawej cieczy zaczęły ciepłym śladem znaczyć policzki.

– A może ma do mnie pretensje – ciągnął coraz częściej potykając się o końcówki zdań – że żyę i nic, nic z tym życiem nie robię, a jemu… Jemu zabrakło tego kawałka życia, w którym … w którym czas na bilans… na podsumowanie? … Ale czego, czego? To tak, jakby zza grobu pytał… bez przerwy pytał: Chłopcy, ej, wy, fajne chłopaki, co wy teraz robicie… Co wy robicie obwieszeni medalami, orderami, krzyżami… od oczu po jaja!? Co wy teraz, jak wy teraz?”

Maciej Bordowicz (ur. 16 września 1941 w Mińsku Mazowieckim, zm. 6 października 2009 r. w Warszawie) – polski pisarz, aktor, reżyser filmów, sztuk teatralnych, telewizyjnych i słuchowisk. Absolwent Wydziału Aktorskiego i Reżyserskiego PWST w Warszawie. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-270-3124-8
Rozmiar pliku: 505 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Chociaż nieznośnie ostre, było to jednak jakieś nie znane dotychczas, dziwne światło. Tamto pchano bezpośrednio w twarz - zwykłe, rutynowe popisy i sztuczki na salonach ubecji. Głowa w ogniu, w cieniu „dojrzewało” skute bólem i strachem ciało, ewakuował się w pośpiechu mózg. Nie, na pewno ten skondensowany blask nie pochodził z tamtej firmy. Kilka razy był do niej zaproszony, jakby mimochodem. I kilka razy dostał tam porządnie w dupę, też jakby przypadkiem. Albo na znak, że wszystko jest już między nim a nimi w porządku i może oto teraz zaczynać nowe życie.

A zatem skąd to inne światło, a raczej ten podstępny rentgen prześwietlający go tak, jak gdyby już trupa prześwietlano? Przecież wie, że jeszcze żyje, żyje coraz zachłanniej, choć nie bez oporu rzeczywistości, w bezustannie zmienianych wariantach osobistych i pozaosobistych klęsk.

Te głosy!... Beznamiętne, wyraźnie już zmęczone, podobnie jak współbrzmiący z nimi cios za ciosem, a właściwie specjalny rodzaj uderzeń. Ile ich jest? Dwa?... Tak, nie więcej. A gdyby tak spróbować je jednak określić? W tym momencie bezgłośny śmiech niczym krwotok zakneblował mu usta. Oczywiście, to jasne, do kogo należą, proste jak ten najwspanialszy ze światów - jeden do najlepiej sprzedającego się obecnie towaru, do moralności, drugi do importowanych na gwałt, ale słabo schodzących transportów sumienia. Słowem - spółka z o.o.

Ale dlaczego akurat on? ... Głupie pytanie, które może sobie postawić każdy i pozbyć się od razu nadziei na odpowiedź.

Po kolejnym ciosie był niemal pewien, że coraz większe zmęczenie i jałowa niechęć ogarniają katujących. Niemniej nadal działali metodycznie i - czuł to całym wysiłkiem swojej bezsilności - działali czy działało to ciągle bezskutecznie...

Dogorywało, a on się wciąż jakoś trzymał.

Ciągle przywierał stopami do Ziemi.

Tylko że była to jego, powiedzmy, zaściankowa Ziemia, bez której niejednokrotnie chciał żyć, ale nigdy się na to nie zdobył. Po prostu, nie mógł; nic w nim nie mogło sobie na to pozwolić. Był tutaj i teraz, musiał być!

Nastąpiła krótka przerwa, po której spodziewał się kolejnej porcji ciosów, tym razem bardziej efektywnych...

- Jak długo wytrzymuje już obróbkę?

- Nie pamiętam, kiedy zaczęliśmy, ale wystarczająco długo, żeby się tym w końcu znudzić. To znaczy, chciałem powiedzieć, żeby to stało się nudne dla innych.

- Ja też nie mogę sobie przypomnieć.

- Czego?

- Kiedy zaczęliśmy.

- No właśnie.

- Może on pamięta.

- Wątpię. Poza tym, ten skurwiel wygląda mi na takiego, co to ma pamięć wybiórczą.

- Zgadza się, takie sprawia wrażenie.

- Co robimy z tym fantem dalej?

- Co robimy dalej? W to miejsce jeszcze nie biłeś.

- Gdzie? Tutaj?

- Trochę wyżej. I w prawo.

- Chciałbyś ty teraz spróbować?

- Dlaczego nie?

- Nic.

- I nic.

- Popraw.

- Teraz twoja kolej.

- I nic.

- Nic.

- W dodatku goi się wszystko jak na psie.

- Szybciej niż na psie.

- Szybciej, to mało powiedziane.

- No właśnie.

- No właśnie!

- Wydaje mi się, że mam na ten temat pewną teorię. Wprawdzie nie do końca przemyślaną, coś w rodzaju przypuszczenia, ale to może być to.

- Że się tak wszystko na nim błyskawicznie reperuje?

- Bynajmniej.

- Więc w czym rzecz?

- Pomału, stary, powoli. Rzecz w tym, że są faceci, którym najkoszmarniejsze nawet lanie sprawia wyjątkową przyjemność, ba, doprowadza ich nierzadko do orgazmu.

- Sądzisz, że klient jest masochistą?

- Nie o to chodzi, nic podobnego. Mamy do czynienia z czymś bardziej skomplikowanym i... I przewrotnym. Musimy ten przypadek rozpatrywać w innym aspekcie. Porzućmy zatem - skądinąd wygodną dla nas i bezproblemową - strefę obserwacji czysto fizycznych doznań klienta i wkroczmy czym prędzej śmiało na obszary jego, że tak powiem, psychicznoduchowych uwarunkowań.

- Krótko, do czego zmierzasz?

- Podejrzewam następującą kombinację: klient nie reaguje na fizyczną obróbkę, więcej, jego ciało odpowiada natychmiastową ripostą w postaci pełnej regeneracji sił i tkanek, ponieważ jego psyche zaprogramowane zostało podobnie.

- To znaczy?

- Proste: brak jakichkolwiek wyniszczających reakcji na wszelkiego typu zawodowe czy życiowe niepowodzenia, a przy okazji balsamiczny wręcz, paradoksalny rezultat każdego z kopów.

- Nawet w jaja.

- W jaja duszy.

- Przyszło mi jeszcze coś do głowy.

- Mamy pewnie na myśli to samo.

- Uważasz, że nasz klient traktuje jako ewidentny sukces coś, co jest dla innych zakamuflowaną klęską?

- Dokładnie tak.

- I można z tym żyć?

- Jak się okazuje, można.

- Bez cienia wątpliwości, bez najmniejszej choćby próby dotarcia do faktycznego stanu rzeczy?

- Cóż to jest ów cień wątpliwości? Każdy układ jest zbudowany na ruchomych fundamentach takiego cienia, a nasz klient jest zarazem wytwórcą i produktem różnorakich układów. Przypuszczam, że nawet często nieświadomym.

- Czy ktoś mu kiedyś otworzy oczy?

- Wszelkie układy mają to do siebie, że prędzej czy później muszą się rozpaść.

- Błąd w konstrukcji.

- Nie istnieją układy bez błędów konstrukcyjnych. Są one niejako wliczone w koszty własne i stosunkowo proste do wykrycia. Gorzej z tzw. „zmęczeniem materiału”.

- Stop, z którego odlano tego klienta, wydaje się być niezniszczalny!

- Twój śmiech, kolego, przeczy twoim słowom.

- Powiedziałem: wydaje się.

- I słusznie. Wystarczy, że podczas wypełniania formy wytworzy się w odlewie ziarenko, maleńki pęcherzyk powietrza, a niewykluczone, że to techniczne niedopatrzenie odezwie się po latach w materiale podobnie jak niespodziewanie odzywa się rak w ludzkim organizmie.

- Ten tutaj na takiego nie wygląda.

- Kto wie, kto wie.

- A swoją drogą, mam ochotę jeszcze raz mu przyłożyć.

- Szkoda twojej fatygi.

- Mogę spróbować jeszcze w tamto miejsce. Mam ochotę, mówię.

- Tu?

- Niżej. Odrobinę niżej.

- To usta.

Obudził go własny krzyk.

Czy to był jego krzyk, tylko i wyłącznie jego, przy tym tak wyjątkowy i niepowtarzalny, katapultujący się z trzęsawiska trzewi, nieludzkim wysiłkiem wydźwignięty spod serca?

Na pewno nie znajdował się w pozycji, w jakiej „zastaje się” zazwyczaj człowiek zaraz po przebudzeniu; raczej trwał w bezruchu, a także bezrozumnej obawie, że uaktywnienie choćby jednego z mięśni rozpirzy w diabły to czterdziesto- i siedmioletnie ciało. Pierwsze, co w chwilę później odczuł, to niemal blaszany chłód przepoconej piżamy. Jednocześnie w następnych sekundach dygot rąk jak po kamieniołomach przepicia - od przeszło dwóch tygodni nie miał w ustach kieliszka wódki; ten dygot (ręce wczepione w dywan?) wydawał się teraz wyszywać pośród wzorów dywanu dodatkowy, pokrętny wzór nie znanego i nie zaznanego dotąd lęku.

Kogo albo co przywołać na ratunek przed tym dopiero rodzącym się, tym jeszcze nierozpoznawalnym?

Jakim prawem, na mocy jakich wyroków znalazł się dzisiaj niemal w epicentrum porażającego jego samozachowawczy instynkt kociokwiku?...

Obudzony przez panicznie rozwarte gardło! Nie, tego nie mogę sobie darować. Czy od dzisiejszego świtu mam płacić inaczej, to znaczy, nie tylko za siebie? I na skutek jakich kombinacji, transakcji, przelewów, ta noc właśnie na jego akurat adres odesłała czek bez pokrycia, podsunęła mu go prawie pod nos jak ten ciśnięty na podłogę prostokąt bladego słońca atakującego skośnie okno gabinetu? Co, czy inni, w znacznie większym stopniu niż on wypłacalni, zablokowali swoje konta? Co, co, co... co się, do kurwy nędzy, wyprawia?!

Jest Anno Domini 1974 (rzeczywiście, nie można powiedzieć, „pański” to rok), wszystko układa się cacy, jak nigdy dotąd pod tą szerokością geograficzną i żadne znaki na Niebie i Ziemi nie zapowiadają jakiejś następnej rozpierduchy. A gdyby nawet znowu pękło? Nic w procesie dorastania nie owocuje równie permanentnie i nie odzywa się równie prędko, a jednocześnie skutecznie jak skazy dzieciństwa i wczesnej młodości. Przypomina to właściciela zabliźnionej na pozór rany, którego wspomnienie dawnego bólu, a także perspektywa możliwych, nieprzewidzianych - po okresie błogim - cierpień doprowadza już na wyrost do nerwowej swędzionki. Tak, tak, bracia w mowie i piśmie - pod tym skrawkiem nieba im lepiej, tym pod ręką coraz większe, tylko sięgnąć, zapasy gorszego. I à rebours. Ot, natura taka. Wszyscy się już wycwanili w czuwaniu nad najgorszym. A w tym samym czasie biorą całymi garściami, ile się da, pełzając równocześnie w marszobiegach sukcesu, z bijącym ostrzegawczo w ślepia słońcem sukcesu - do przodu, do przodu. Rzęzić będzie w płucach? Nie szkodzi. „Druga Polska” ma mieć ustawione co kilka plenum punkty z maskami tlenowymi, wydaje się nawet, że Wielki Organizator biegu sam sobie odejmie powietrze od ust, żeby pomóc najsłabiej biegnącym. I dupa Jasiu, i karuzela! Żeby choć odrobinę przyśpieszyć, trzeba być w ogóle w jakimś ruchu. I to nie dośrodkowym. Cóż z tego, że Wielki Organizator chce jakoby dobrze, kiedy aż za dobrze chcą dla siebie inni. Jacy inni, człowieku, co za inni? Wszyscy, drogi towarzyszu, wszyscy - zaczynając od przedszkolaka, którego tatulek jest posiadaczem trabanta, a bardziej zapobiegliwy rodziciel jego koleżki z tej samej grupy starszaków dumnym dziedzicem na fiacie 125 i p (ten drugi smark nie tylko w obrębie przedszkolnej piaskownicy nie omieszkuje dyskontować swoich przewag nad tym pierwszym), kończąc na... Tych nawet połączone siły Niebios i Partii jako takiej nie odciągną prędko od żłobu. Który to już cud nad Wisłą - nie ma pracy, a są rezultaty! Osławione „wyciągamy wnioski z błędów” przestaje być faktem, staje się sloganem, asekuracyjną papką, ersatzem dla bezzębnych. To musi być jakieś genne, tkwiące u prapoczątków, rażące spóźnionym rykoszetem. Zgadza się, załóżmy, że się zgadza, tylko co ja mam z tym wspólnego? Nie widać z daleka tablicy „private”? Jaka nie zapraszana franca dobija się do bramy wjazdowej, mało, uruchamia alarm? Korzysta z podatnego teraz gruntu, bo on ma akurat od pewnego czasu swój kłopot, powiedzmy, że i zawodowy, i osobisty, ale to jego sprawa, nieprawdopodobnie jego, dziejąca się i poszukująca rozwiązań między nim a nim, najczęściej w dekoracjach gabinetu, niekiedy wywlekana na forum upragnionego do niedawna, a od przeszło roku znienawidzonego „bliźniaka”, który miał być wreszcie domem. Na litość boską, dlaczego właśnie ja?!... Czy to ja z tą bladzią Historią tańczyłem aż do upodlenia? Czy nurkowałem pod górę, pod jej rozliczne suknie i nawarstwiające się halki, gdzie cuchnęło nie myte od dziesięcioleci, pudrowane tylko od święta cielsko; czy tym sposobem docierałem do Jej ust, żeby nachłeptać się „dziejowego oddechu”?...

Stefan. Śmierć Stefana. Aż tak mnie obchodził, aż tak bardzo moje życie było zgrane ze znaczącym pasmem jego dni? Śmierć Stefana - ten niezaprzeczalny w końcu fakt ma zakończyć w moim życiu, właśnie moim, ciągnący się latami etap „umywania rąk” przy każdej sprzyjającej ku temu okazji? Zaraz, co to znaczy - „umywanie rąk”? Czy nie mylą tego niektórzy z unikaniem albo wymigiwaniem się od „brudnej roboty”? Jeśli tak, to przecież ja... Stefan. O całą dekadę starszy przyjaciel. Pisarz świetny, choć niewiele po sobie pozostawił. Był mistrzem w krótkich, czasem dłuższych opowiadaniach, które jak gdyby zatrzymywały się bezpiecznie przed pokusami większej formy. Wszystko, co z jego pióra - skromne, ale zarazem tak wyważone w ocenach, myślach, oszczędne i w niepojętej wprost korelacji fabuły z formalnym wdziękiem. Słowem, moje przeciwieństwo. Członek PZPR od pięćdziesiątego drugiego. Cudem, a właściwie wcale nie cudem udało mu się niezbyt długo gościć w domach dziennego, nocnego i nierzadko wiecznego pobytu u Radkiewiczów and Co: jeden z odkomenderowanych do „recepcji” oficerów AK na dźwięk nazwiska Przewłocki nie podniósł rutynowo do ust herbacianego wrzątku, nie siorbnął z namaszczeniem i nie zrobił rutynowej przed następnym pytaniem pauzy, tylko zagadnął, niby od niechcenia, czy Stefan z tych Przewłockich, co to jego rodzeństwo, Różę i Samuela, ukrywali podczas okupacji w piwnicy willi na Mokotowie. No, przynajmniej do tego Stefan mógł się wreszcie przyznać. I zaraz potem tamten rzucił mu się ze szlochem na szyję. Dobre i to. I niedługo później Stefan miał już przepustkę powrotną do świata niepoprawnych marzycieli i wyprzedzających ich ciągle o całą długość skurwysynów. Ufał, działał, pracował, wierzył, a z czasem coraz bardziej zamykał się w sobie, wiądł, przymierał za zrządzeniem własnej wiary, że może być lepiej, ciekawiej, sprawiedliwiej. Z uczciwością godną lepszej sprawy starał się nigdy nie wytykać palcem innych. W euforii pięćdziesiątego szóstego ten gorący w swoich odczuciach człowiek nosił już w zanadrzu termometry, które zdolne były mierzyć temperaturę lat sześćdziesiątych. „To jest tak napięte, że materiał nie wytrzyma” - mówił.

Mówił także, iż te jeszcze do wczoraj przyznające się do WszechOjca na Kremlu dzieci - po piórze i po myśli - teraz wymieniające portki z naganem w kieszeni na egzystencjalistyczne brody, czekać będzie długa droga: od komitetu partyjnego do kruchty. „Tylko krowa nie zmienia poglądów, powiadasz? Zgoda. Zmienia tylko pastwiska - kurwa zawsze będzie kurwą”. Pamiętam jak dzisiaj, zakasłał, zakrztusił się jak gdyby świadomie i potem ocierając usta chusteczką, z uśmiechem, dodał: -„Zresztą, kto wie, co byłoby ze mną? Czy nie tak samo? Mam tylko jedną, gwarantowaną szansę, żeby tego uniknąć - umrzeć”. Ocierał wtedy usta z wyziewów robactwa, które być może i jego zaczynało toczyć, czy z osadu, jaki pozostawiają na wargach słowa o wiarołomstwie? „A tak na marginesie - po chwili zatrząsł nim wówczas śmiech - może się też okazać naprawdę, że wspaniały Włodzimierz Iljicz miał wszystko do końca przemyślane”. Stefan. Od lat nieuleczalnie chory. Liczono mu tygodnie, miesiące, a on przeskakiwał barierę kolejnego Nowego Roku. Stefan - moja „klapa bezpieczeństwa”? Fakt, był czymś takim. Do niego mogłem zawsze pojechać, w tym dwupokojowym ze ślepą kuchenką mieszkaniu (bezdzietny, tylko z żoną, nie domagał się niczego więcej) zostawić odpady z siebie, jak na śmietnisku, którego tylko Stefan chciał być stróżem. Chryste Panie, czy wyłącznie do tego był mi potrzebny? To odzyskiwanie skóry po wyjściu stamtąd, to czucie się na powrót sobą!... Odjazdy, zapowiadane odjazdy... I w końcu odjechał (“Pacjent spod czwórki odjechał” - informuje jedna krochmalona biel drugą w przerwie na kawę). Stefan - moja „tarcza ochronna”, cichy pomagier w karierze? Pies was wszystkich kochał, w jakiej karierze?! Zesrać się tylko, kurwa, ze śmiechu i podrzucić świeży kompost plantatorom sezonowych i wielosezonowych smrodków. Tata Knurce już sięga po łopatkę, Aleksy rozgląda się za wężem do podlewania... Poczekacie, chłopcy, w niedoczekaniu poczekacie, do niedoczekania!

Jeszcze przez dłuższą chwilę nie wydobywał się z kokonu bezruchu.

Co miało się od dzisiaj zacząć, co miało na niego czekać za następującymi po sobie zakrętami dni, tygodni, miesięcy i chyba lat? Przeczuwa, że odmówiony mu zostanie czas na wstępne chociażby przygotowanie. To tak, jakby dla boksera rozstrzygająca o jego karierze walka stanowiła zarazem trening przed nią, to jakby forsowny marsz połączony z nauką chodzenia.

Pośród czterech znajomych aż do uprzykrzenia ścian próbuje powoli i ostrożnie poskładać siebie w jakąś fizyczną całość.

Zwleka się z tapczanu, staje na lekko rozkraczonych nogach jak gdyby w obawie, że może się zakołysać Ziemia; przychodzi mu to nadspodziewanie łatwo. Namacał ranne kapcie. Zanim je włożył, zapatrzył się bezmyślnie na swoje białe, płaskie, w tym momencie niby rozdeptane ryby, stopy. Podnosi wreszcie do góry wzrok, który do tej minuty turlał mu się po dywanie. Pisząc wczoraj do późnej nocy zapomniał zasłonić okna. Teraz słońce, niezbyt silne, zakurzało już złotawą warstwą gabinet. Stojąca na biurku maszyna do pisania przypomina nagrobek po kimś serdecznym, chociaż nieczęsto wspominanym. Półgłośne pomruki psa, zrazu prawie że melodyjne, przejdą zaraz w naglące poszczekiwanie tarmoszące ciszą poranka i błogostanem sąsiadów. Pięterko ziało niewiadomą. Nie pamiętał, kiedy wróciła Irena, czy w ogóle wróciła. Zresztą, jakie to może mieć znaczenie?

Opadł z powrotem na tapczan, na wznak. I nagle ta bezradność. W zastraszająco szybki sposób przerabiała zżyte z nim meble, książki, sprzęty, drobiazgi, ściany na jakąś anonimową przestrzeń.

Nie należy się w takich wypadkach przede wszystkim uśmiechnąć? Oczywiście - pomyślał - uśmiechnąć, jeśli już nie rozpieprzyć siebie od wewnątrz potężnym ładunkiem śmiechu. Spróbował, ale - poczuł od razu - nie będzie to nawet pomysł na uśmiech. Niemniej jakby coś w nim głęboko w środku, bez głosu zarechotało. Zakleszcza na twarzy ręce. W niespełna sekundę odrywa je, niemal resztkami sił odłupuje od otwartych bez przerwy oczu. A te nie dają za wygraną - ma przed sobą zmatowiałe, popękane kabalistyczną wymową linii, dosłownie podręczne zwierciadło dłoni.

W tym swoistym lustrze zaczyna się gospodarzyć odbicie znośnej, a nawet przystojnej fragmentami mordy. Znał ją z obwolut swoich książek i skrycie nienawidził; przyłapany światłoczułym wziernikiem jakieś piętnaście, siedemnaście lat temu, nie pamiętał. Próżność czy wygoda nie pozwalały mu na rezygnację z ciągle tego samego pyska, powielanego notorycznie przy byle nadarzającej się okazji? (“Twarze, które są do wynajęcia - chichotał pewien stary aktor, kiedy po prapremierze pierwszej sztuki Wiktora odbywało się „siłowanie” w SPATiF-ie - powinny być zawsze takie same. W tym zawodzie czy powołaniu, czy jak pan to tam, panie młody kolego, zechce nazwać, nikt nie powinien być właścicielem własnej twarzy. Zaczyna się i zazwyczaj, panie młody kolego, kończy na pierwszym zdjęciu. Z powodu jakiegoś pierwszego albo drugiego, w miarę rozpowszechnionego sukcesu, zdejmują panu skórę. Potem mogą minąć dziesiątki lat, ale jak się już jedną gębą weszło w obieg, to nie daj Boże tego zmieniać. Choćby już potem, tak, tak, panie młody kolego, chruściane usypisko zmarszczek albo tasujące się kontrafałdami tłuszczu mięcho. Hi, hi, hi, panie młody kolego!... Aktorom zdarza się to rzadziej, mają więcej ruchu. Ale autorzy!... Ho, ho, ho, znałem, znałem takich młodzieńców, panie młody kolego, którzy potem nie mieścili się w swoje premierowe garnitury! A pomacaj, pan, panie młody kolego, mnie. No, ja?!... Nic, nawet fałdeczki nadwagi!” Nie pomacałem, po co, skoro mogłem go jedną ręką unieść do góry. Bez mrugnięcia powieką wbił w siebie szybko, jedna po drugiej, dwie setki żytniej i powiedział, że się spieszy - codziennie między dwudziestą trzecią trzydzieści a półzmroczką (tak to określił: „półzmroczka”) wykonują sobie, on i jego Marusia, jeden zdrowotny numerek. Zdaje się, że ten stary aktor jeszcze żyje, a ja już po dwóch latach z trudem wbijałem się w mój „premierowy garniturek”, chociaż i gorzała była, i kwitło pytostanie.

Postanawiam wreszcie wejść na scenę nowego dnia.

Kartka wwałkowana w maszynę do pisania miała wybitą u góry liczbę 246. Dwieście czterdziesta szósta strona czegoś, co nie miało jeszcze nawet tytułu, poza tymczasowym, koniecznym przy podpisywaniu umowy z wydawnictwem. Który to już trwa miesiąc? Po prawej stronie biurka nagromadziło się stertą papieru doprowadzone do bezładu życie bohaterów tej powieści, która - wyczuwał instynktownie - nie będzie jeszcze (czy w końcu!) książką jego życia. Czy w ogóle taka się zdarzy. Każda następna miała nią być. Znowu zmarnowana, kurcząca się coraz bardziej dawka czasu. Manufaktura zamiast mistrzowskiej ręcznej roboty. Ale umowa jest umową. I żyć też z czegoś trzeba.

Rzucił okiem na napisany przed kilku godzinami tekst: ciągle żywy, jak wycięta świeżo z ciała tkanka, nawet mu się podobał - aż za bardzo podobał. Jak niezliczoną ilość razy w ostatnich latach, tak i teraz rozdzwoniły się dzwoneczki alarmowe. Kto je uruchamiał? On sam? A może obsesyjnie i zawczasu wyobrażana reakcja tej całej pierdolonej reszty, która wbrew woli piszącego pojawia się już przy zapładnianiu kartki papieru pierwszym zdaniem, potem krąży widmowo wokół, ustalając z góry, przed narodzinami - okoliczności słodkie, gorzkie układy i na odwrót! - że będzie to poroniony albo udany płód. Niucha, obwąchuje!... Dzwoneczki zrobiły swoje; wyrwał kartkę z maszyny, zmiął i cisnął na podłogę - maniakalnie powtarzająca się sytuacja.

Siada za biurkiem, sięga po papierosy, zapala, czego na czczo zazwyczaj nie robił. Dwa pierwsze dymy przygwoździły mu mózg do czaszki, rąbnęły sercem o żebra, zaskrzypiały płuca. Co jest?... Znowu to - co jest? Ten papieros na czczo tak go rozkłada, jak małolata widok suszącego się biustonosza sąsiadki z naprzeciwka? Na ile tamto, sprzed dopiero paru minut, może mieć wpływ, więcej, oddziaływać bezpośrednio na jego fizyczną kondycję? Na jedyny sprawdzalny fakt, który z zapamiętaniem, być może godnym lepszej sprawy, nigdy nie był przez niego lekceważony? Na ile tamto może się teraz sprowadzać do niesprawnej, prawie dziewięćdziesięciokilogramowej góry wody, mięsa i kości?...

- Bez sensu, bez sensu - wyszeptał.

Zaklął. Zgniatając papierosa, złapał się na tym, że zaciska go w palcach tak, jakby zakleszczał ręce na szyi jakiegoś osobistego wroga. Przesada, za dużo przesady - pomyślał natychmiast.

I zaraz, tym razem prędzej niż natychmiast, niepomny samooceny:

- Nie dostaniecie mnie! Nie, za Boga! To jest dobre, to jest bardzo dobre!...

Głos z jednoczesnym poszukiwaniem. Kiedy znalazł, zaczął rozprostowywać zmiętą stronicę z liczbą 246 u góry. Gorączkowym ruchem wkręcił w maszynę do pisania świeżą kartkę. Przepisując na nowo tekst - bez żadnych poprawek - uderzał z furią w klawisze, prawie że grawerował czcionkami papier. Wstając po ostatniej kropce od biurka, oddychał już normalnie, palił trzeciego przed śniadaniem papierosa i tylko dziwił się, dlaczego służący mu do zarobkowania przyrząd jest jeszcze cały.

U progu zaskomlił pies, następnie krótko i ostrzegawczo szczeknął. Jeszcze chwila, a stacatto Mukiego rozniesie w cholerę sen właścicieli sąsiednich bliźniaków. Wiktor otworzył psiakowi drzwi do gabinetu. Psiak!... Rosły sznaucer skoczył mu przednimi łapami na pierś i z radosnym pomrukiwaniem zaczął lizać twarz. Zachowywał się tak jak co dzień, jakkolwiek ten poranek nawet jego psie serce wystawił na próbę. (Kochany przez swojego pana pies wyczuwa wszystko - daleki wyjazd, chorobę, bliską śmierć, nie mówiąc już o nastrojach...).

- Już, Muki, w porządku - Wiktor uwalnia się od pieszczot psa. - Zaraz jedziemy.

I on jeszcze przed śniadaniem, i psiak przed śniadaniem. Tak jak zwykle, tak jak zazwyczaj. siwawe spojrzenie Mukiego śledziło każdy jego ruch, kiedy się przebierał w dres. Jak codziennie, ale chyba trochę inaczej.

Wyprowadził z garażu samochód. O tej godzinie słońce porobiło już swoje układy z ziemią. Ale od pobliskich posesji Wiktor wyczuwał jeszcze mdlący odór snu, pełne męki i zarazem zadowolone z siebie sapanie. Mieli niby wszystko, podobnie jak i on miał rzekomo wszystko. Za jaką cenę i czy nie na kredyt? Tak, tu mieszkali ludzie, którym się udało. Co mi się takiego, kurwa mać, udało? Tamtemu szwancowi spod trójki - tak. W ciągu trzech lat. Trzy lata sprzedawał jakieś tam obrabiarki na Zachód, żeby je potem odkupywać po niższych cenach. Jasne, wszystko w normie - krajowej. Sukces, dewizowy. A ja się prawie trzydzieści lat pieprzę... No nie, to mirafiori (talon, w dodatku na raty, szczególny kaprys ministra), nie ma co, dokonanie, zapowiedź, a właściwie pewność, że stać mnie na więcej, może już mam, tylko odpowiada mi akurat ten typ wozu. O kant dupy potłuc to wszystko!...

Ruszając ostro z pierwszego biegu, jakby mimochodem przechodząc na drugi, trzecim płynął już porankiem poprzez wymarłe jeszcze ulice w stronę kawałka autostrady za miastem, gdzie miękko, prawie że od niechcenia wrzucona czwórka dodawała jeździe wdzięku i gdzie przy stu pięćdziesięciu na szybkościomierzu zaczynał na tylnych siedzeniach wyć z podniecenia Muki. Po chwili Wiktor wyhamowywał silnikiem, skręcał w aleję, nad którą niebo tapetowały listki wysokopiennych brzóz.

Dzisiaj? Co z tym dzisiaj? Powiedzmy, że na razie przedłużało tylko setki poprzednich dni, że było takie same.

Ustawił psa przy nodze. Zaczynają biec, równo - psie skoki zgadzają się z wydłużonym krokiem Wiktora. Pan przyspiesza, pies przyspiesza. Zwalnia, ten też drobi łapami. Biegną pod słońce, pod ostre już słońce, którego promienie zdają się mechacić czarną sierść sznaucera. Ponad ścieżką, jakieś dwa i pół metra od ziemi, kreśli się w świetle poranka konar; w swoim wyrazie idealnie szubieniczny, nic tylko pętlę wiązać. Wiktor z biegu wszczepia weń dłonie. Wyprostowane ciało podciąga do góry, winduje je kilkakrotną pracą ramion, aż do gorącego okładu potu na czole. U jego stóp zieje pies - jęzor jak wielka jaszczurka na uwięzi miota się wśród igliwia.

Wiktor przykucnął obok psiaka.

- No jak to jest, panie Muki, w tym wieku już taka wysiadka? Ni cholery z tego nie rozumiem.

Sznaucer dosięgnął go przyjacielsko bezradną łapą. Jednocześnie w siwawym spojrzeniu ślepi była jakaś prośba czy wymówka.

- Zaraz, licząc po psiemu pańskie lata, wychodzi na to, że powinniśmy być w jednym wieku. Jasne, piesku, nie liczę lat, kiedy ja miałem swoje psie lata. Zresztą, kto wie, może jeszcze znowu mnie odnajdą. Ale tak w ogóle?... Co jest grane, Muki?

Czochra psa za sterczącymi niby dwa listki, smolistymi uszami. Ten w odpowiedzi coraz bardziej rozpłaszcza się na ziemi, niemal przywiera do niej; ślepia uciekly gdzieś w bok, jakby z nadzieją, że uda im się uniknąć oczu pana.

- Masz rację, piesku. Istotnie, ni cholery nie można z tego zrozumieć.

Podrywa się z kucek, staje na wyprostowane nogi, jeszcze dwa, trzy wymachy ramion, jeden i drugi przysiad, i zaraz potem ścieżka zaczyna pod nim tańczyć.

Odjazd. Czepiać się można wszystkiego, co w zasięgu ręki, ale czuje, że to odjazd. Coś zsyła go w niebyt. Sprawne przed sekundą ciało staje się jednym wielkim, rozmiękczanym błyskawicznie blokiem plasteliny, a on resztkami świadomości rejestruje grzęzawisko powietrza, kołowrót obłoków w koronach drzew, płynny upadek, oddolne nieustępliwe ssanie ziemi.

- Rany boskie!

Minęło może kilkanaście sekund, a może kilka minut, zanim Wiktor otworzył oczy. Nad nim stał ten, który go cucił, jeśli można to nazwać cuceniem. Przestępował z łapy na łapę, dźgał zimnym nosem policzki leżącego, to znowu przeciągał rozgrzanym jęzorem po całej twarzy. Skamlał przy tym cicho i dygotał ze strachu, niepewności.

Zawarczały liście, kiedy z pobliskiego dębu wystrzelił nagle jakiś duży ptak. Muki natychmiast się rozszczekał, unosząc swój jak gdyby w bokobrodach pysk do góry; zdawał się obsobaczać tamtego, uwięzionego już w przestrzeni. Gałązki brzóz zaczęły hałasować w lekkim podmuchu wiatru. Od pobliskiego odcinka autostrady szarpało już lasem - zrazu pojedyncze, później coraz bardziej gromadne przeloty samochodów obtłukiwały warkotem silników żebra gęstwiny, bydlę spalin zaczynało udeptywać jej płuca.

Ziemia była jeszcze ciągle chłodna i Wiktor z wyraźną ulgą wchłaniał plecami jej ziąb.

Zemdlenie, omdlenie, zasłabnięcie - czy jak się tam to zwie? Zdaje się, że należy mieć tak zwaną cichą i niepłonną nadzieję, iż tylko do tego cała impreza się sprowadzi. Zresztą, pokażcie mi takiego, któremu po takiej nocy, po takim przebudzeniu, po paranoi poranka, mogłoby się to nie przytrafić. Pozostaje tylko ten jeden drobiazg - serce, powiedzmy, serce jako narząd, biologiczna funkcja. Badałem się pół roku temu. Wściekły na te wszystkie podchody w stosunku do rzekomo najlepszego w kraju i poniekąd Europie specjalisty; Irena załatwiała sprawę wyposażona wówczas w miny i niekłamany wyraz troski najwspanialszej z małżonek. Wielki specjalista raczył przyjąć, potrudził się zbadać. (Z równym powodzeniem mógłbym sobie zamówić wizytę w jakiejś najbliższej spółdzielni lekarskiej - otrzymałbym pewnie te same wyniki). Z serduszkiem jako takim nie było źle, nawet dobrze, umówmy się, że stosunkowo bardzo dobrze. No, może, odrobinę, nieznacznie... Wielki miał wyraźne inklinacje do porównań ze sztuką baletu: czymże jest tancerz jak nie konfiguracją podgrzanych muzyką mięśni? Otóż, ten najważniejszy na scenie moich dziewięćdziesięciu kilogramów mięsień, serduszko, ten mój tancerz przedstawia obecnie obraz znerwicowanego nieco literata, ale za nic na świecie nie przyzna się do zmęczenia. Co to jest w końcu nerwica? Marzenie notorycznego zawałowca - nic, tylko żyć i jeszcze raz, do usranej śmierci, żyć!

A gdyby zdechnąć już tutaj, teraz? Gdyby śmierć zdarzyła się w okruchu, okruszynie chwili, zanim sekundnik zdąży zrobić kolejną rundę w kieracie zegarka?

Muki, pies - pierwsze, co mu przyszło zaraz potem do głowy. Przecież sam nie trafi stąd do domu, był przywożony samochodem, nie złapie tropu, będzie się błąkał, może natknie się na drani. Drugie: mirafiori to niezła garstka pieniędzy, jeśli je kto odnajdzie, zanim odnalezione zostanie przez milicję i najbliższych (nikt nie znał miejsca jego porannych ćwiczeń), jeśli pomyśli o zmajstrowaniu wózka na giełdę; w końcu, Jurkowi i Irenie przydałoby się coś na start po jego starcie w nieznane... Nieznane? Zaraz, jest tam już Stefan, oprowadzi. Może nie tak jak Wergiliusz Dantego - nie ten wymiar, he, he, he! - ale w każdym razie rzetelnej. Kurwa mać, zawsze byłem realistą, nawet wobec Tej, która być może trąciła mnie po twarzy rąbkiem białej sztywnej sukni. Nic we mnie z jakiegoś nawiedzonego popaprańca, domorosłego outsidera czy choćby przynajmniej czegoś w kolorkach lokalnego romantyzmu. Najpierw pomyślałem o pieniądzach za mirafiori, tak, najpierw szmal za wózek... Nie, nie, nie, kolego - przede wszystkim pomyślałeś o psie, zatroszczyłeś się o los psa. Czy będzie ci to gdziekolwiek policzone?

- Czysta szmira - wyszeptał, kiedy w tym samym momencie z wieżyczki przyklasztornego, zatopionego w leśnej gęstwinie kościoła, odezwał się dzwon. Wybijał godzinę, po nim drobny głos sygnaturki wzywającej na poranne nabożeństwo jak gdyby zaciążył kroplami dźwięku na połyskliwych jeszcze rosą liściach dookolnych drzew. - Mamy odpowiedź: Bozia odpowiada mi, że ten scenariusz zatwierdza, ale na przyszłość, żebym się postarał o lepszy. Chodź, Muki, pójdziemy pożyć.

Dźwignął się z ziemi, z piachu i igliwia otrzepał dokładnie dres. Powoli ciało zaczęło znowu mniej ważyć niż ważyło w chwili upadku. Serce wróciło na miejsce, krew ułożyła się w swoich starych, rytmicznych koleinach. Zgarnął dłonią z czoła płaty zimnego ciągle jeszcze potu, odetchnął głęboko, do oporu, tak jakby chciał zarzucić sobie na płuca - niczym ciężarowiec sztangę - tony nagromadzonego w tym lesie tlenu. Potem znienacka, sam tym, co robi, zaskoczony, wyrżnął pięścią w najbliższy pień - suche skrzepy kory odłupały się w miejscu uderzenia odsłaniając białe, jak gdyby ślimaczące się i żywe mięso drzewa.

To była dobra chwila, powinien ją po psiemu chwycić zębami, przytrzymać.

Z początku drobiąc, potem coraz bardziej wydłużając krok, pobiegł w głąb ścieżki. Muki ruszył za nim, ale już po kilku susach zarył łapami w ziemię. Nie pomagały żadne zachęty, nawoływania. Pies jak gdyby ostrzegawczo trwał w miejscu, usiłując być może przekazać swojemu panu, że ten ma już na dzisiaj dosyć, że pora wracać do domu.

Wiktor pochyla się nad sznaucerem:

- Ty cwaniaczku, biegać się nie chce, co? Żreć się za to chce, tak?

Psiak zamerdał ochoczo szczątkiem ogonka.

Na skraju lasu pobłyskuje bielą karoserii mirafiori. Pies dopada auta pierwszy, skacze na tylne drzwiczki i z daleka może się wydawać, że sam je sobie otworzy.

- Naprawdę chcesz już do domu, Muki?

Wiktor usadowił się za kierownicą, ale nie włączał jeszcze silnika.

W odpowiedzi wielka czarna łapa pacnęła go w ramię.

- Ty draniu! - zaśmiał się. - A gdybym ci powiedział, że niezliczone ilości serka waniliowego mam tutaj, w bagażniku? No i co ty na to?

Oberwał drugą łapą po drugim ramieniu.

- W porządku, cwaniucha, jak do domu, to do domu! - spojrzał na zegarek: godzina, w której zmory poranka trąbią do odwrotu, ustępują pola niespodziankom dnia. - Zaczęliśmy dzień, panie Muki. Trudno, zaczęliśmy dzień.

Cicho zaskakuje włączony silnik, wóz kolebiąc się miękko na wybrzuszeniach polnej drogi, odpycha się już po chwili silnie od trampoliny autostrady jakby rzucając na zbocze bijącego jeszcze nadal skośnie, ale już intensywnego słońca.

Zaparkował przed swoim segmentem. Nie wprowadza samochodu do garażu, za trzy godziny będzie mu potrzebny. Uliczka ciągle bez oznak życia, martwota pozostałych bliźniaków. Upłynie trochę czasu, zanim rozterkoczą się w nich budziki, strzepując pianę snu z wysokiego szczebla urzędniczych mózgów, wyłuskując z pościeli rozparzone ciała ich kobiet. Korony rozłożystych klonów pozbyły się już porannej wrzawy ptactwa. Naraz ciszę uliczki naruszył głuchy, metalowy dźwięk - jakiś kot, wyczuwając zapewne obecność Mukiego, wystrzelił z pojemnika na śmiecie, przewracając go na płyty chodnika, i zajął wyczekującoobronną pozycję na murowanym ogrodzeniu sąsiedniej posesji. Sznaucer zlekceważył go, kręcił się niecierpliwie przy zamkniętej furtce, ozór miotał mu się w pysku.

- Zaraz, zaraz, weź na wstrzymanie, kolego - Wiktor, zanim otworzył kluczem furtkę, spojrzał na okna piętra.

Były zasłonięte. Jeszcze czy dopiero zasłonięte. Wyjeżdżając, nie zwrócił na to uwagi. We wspólnej sypialni bywał ostatnio raczej gościem, zresztą rzadszym; tak, psuło się, psuło i nie mogło do końca popsuć.

W łazience zrzucił szybko przepocony dres i schlastał ciało na przemian to zimną, to prawie że ukropowatą wodą. Robił tak codziennie, ale dzisiaj zakładając szlafrok kąpielowy nie poczuł się po tym zabiegu ani odrobinę świeższy, wprost przeciwnie. Wydało mu się, że woda nie zmyła warstwy potu, tylko niczym bezbarwny lakier zakonserwowała go na skórze.

Przy lodówce w kuchni warował już Muki. Swoją porcję mleka jak zazwyczaj wychłeptał niechętnie, popatrując bez przerwy zachłannie na drugą miseczkę, gdzie śnieżył się i wabił zapachami stożek serka waniliowego. (Była mowa między nim a panem: „Najpierw przepłuczesz gardło, przyjacielu, a dopiero potem zagrycha”. Inaczej Muki w ogóle nie spojrzałby na mleko. Przez pewien czas zanurzał w nim tylko pysk, wychlapywał je ostentacyjnie na podłogę i w tej sytuacji wyłącznie ślepiami pożerał swój przysmak. W końcu dał za wygraną, przeprosił się z mlekiem). Dorwał się wreszcie do serka, pochłonął go błyskawicznie i wylizując do czysta, zaczął z rumorem obracać miskę.

Wiktor trzepnął go lekko po ogonku.

- Spokój, Muki! - wskazał palcem sufit - Irena!...

Sznaucer reaguje natychmiast, otrząsa się, tak jakby go ktoś polał wodą, i w wymowny sposób wytacza się do przedpokoju.

Wiktor początkowo miał zamiar przygotować śniadanie tylko dla siebie. Po chwili namysłu jednak - dlaczego nie miałby okazać odrobiny dobrej woli? - zabrał się do przyrządzania posiłku na dwie osoby. Zmienił na stole obrus, porozkładał talerze. Cienko pokrajał chleb, włożył kromki do tostera, podpalił gaz pod parówkami, nastawił mleko. Wszystko to robił bez typowego dla pory śniadaniowej pośpiechu, jak gdyby przyglądając się z dystansu kolejnym czynnościom i w nadziei, że te wyważone w każdym ruchu przygotowania - niczym system jakichś zaklęć - ściągną zaraz na dół z sypialni Irenę, dopiero co rozbudzoną, jeszcze niby w skąpą nocną koszulkę odzianą w resztki snu.

Ma kilka minut, zanim to wstępno-pojednawcze po którejś tam z rzędu awanturze śniadanko na dwoje będzie gotowe. Przechodzi do gabinetu zamierzając w międzyczasie zasłać tapczan i w ogóle doprowadzić z grubsza pokój do pozornego choćby ładu. Już w progu stwierdza, że to jednak kiepski pomysł - uporządkowanie tego pobojowiska było przynajmniej na razie ponad jego siły. Nikt tego za mnie nie odwali, ale na litość Pana Boga, nie teraz, nie teraz!... Nie sprzątane od dwóch tygodni, a w dodatku jeszcze dzisiejsza noc i świt nieźle tutaj naświnili. Żeby wystartować do jakichkolwiek porządków, musiałby się najpierw porządnie na coś wkurwić, obojętnie na co. (To między innymi jedna z jego metod, stosowana nie tylko wtedy, gdy w perspektywie ogłupiające zajęcie sprzątaczki, ale zawsze wówczas, kiedy miał do załatwienia jakąś niewygodną czy przykrą sprawę). A jednak wszedł do środka. Gdy zamykał drzwi, wydało mu się, że szczęknęła cicho maszyna do pisania. Zawrócił i podszedł do biurka - istotnie, wałek maszyny przesunął się samoczynnie w lewo o jedno uderzenie; czuła, chimeryczna, zdezelowana i niesłychanie stara zareagowała na trzaśnięcie drzwiami, a więc żadnych cudów. Kupił ją już używaną, była z jego pisaniem przeszło dwadzieścia pięć lat. Ta naprawiana niezliczoną ilość razy erika zacinała się, przepuszczała litery, to znowu niemal rozdziobywała czcionkami papier, nadawała się właściwie na złom, lecz nie był w stanie z nią się rozstać. Niejednokrotnie te jej starcze kaprysy czy mankamenty zmuszały Wiktora do poprawiania tekstu od ręki, co maszynopisowi zawsze wychodziło na korzyść, bowiem przy korektach większych całości niejako z rozpędu czytania, skupiając się na treści świeżo napisanego rozdziału i śledząc tropy fabularne, czasami przeoczał rozmaite kiksy stylistyczne, a nawet - zdarza się to największym! - gramatyczne nieprawidłowości. I teraz, zerknąwszy przy okazji na „przestukany” o świcie tekst, nie przysiadając za biurkiem, przestawił od razu flamastrem szyk ostatnich dwóch zdań.

U wejścia do kuchni przywitał go swąd spalenizny; zamiast grzanek wyjął z tostera kromki skawalonej sadzy. W rondelku kotłowały się parówki, mleko na granicy wykipienia. Ratuje mleko, zmniejsza płomień pod parówkami, zmienia w tosterze pieczywo. Pilnuje teraz, żeby się te piekielne grzanki znowu nie przypaliły; smakowały mu, a zwłaszcza Irena za nimi przepadała i tylko dlatego, z lekka poirytowany, sprawdzał co i raz, czy się już odpowiednio zarumieniły - dla samego siebie za nic by się tak nie fatygował.

Wreszcie śniadanie znalazło się na stole - równiutko, symetrycznie porozkładane talerze, noże i widelce, w koszyczku grzanki, maselniczka, musztarda w miniaturowej kokilce, w fajansowych kubkach mleko, przełożone do kamionki, podrygujące jeszcze w ukropie parówki. Nieźle się wygłupiłem, pomyślał, bukiecika fiołków tylko brakuje, a jeśli ona zaraz nie zejdzie, to w ogóle wyjdę na totalnego idiotę.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: