Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Kobieta o białych oczach - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
7 maja 2025
E-book: EPUB, MOBI
39,90 zł
Audiobook
49,90 zł
39,90
3990 pkt
punktów Virtualo

Kobieta o białych oczach - ebook

Dobra nigdy się nie zapomina, a na każde zło odpowiedzią jest miłość. Nawet w obliczu wojny.
W głębokim lesie kobieta o białych oczach, Gaja, znajduje dziewczynkę i zabiera ją do swojej chaty. Otacza ją opieką, ukrywa przed całym światem. Bo on tak chciał. Tajemniczy on kazał jej też uciekać przed czerwonym piekłem pełznącym ze wschodu. Wojna jednak kieruje się swoimi zasadami i lubi krzyżować ludziom plany.
Kiedy się kończy, Hanna i Roman – dotąd robotnicy przymusowi – powinni się cieszyć, że w końcu mogą zacząć żyć jak wolni ludzie. Ale cóż to za życie, skoro stracili , ukochaną córeczkę. Na nic nie licząc i mając niewiele prócz siebie, opuszczają przeklęte miejsce. Jedyne, czego pragną, to znaleźć dom, by wszystko zacząć od nowa. A to nowe przychodzi wraz z chwilą, gdy na ich drodze staje biała wilczyca.
Kobieta o białych oczach– która domyka wątki Córek czarnego munduru – to opowieść o ludziach wojny i o tym, że nitki człowieczych losów splatają się tylko na pozór przypadkowo.
Sylwia Trojanowska to czarodziejka, która w niezwykle subtelny sposób zamienia emocje w słowa, a słowa w emocje. Z ogromną czułością snuje przepiękną opowieść o kobiecej sile i determinacji. Tu strach przeplata się z chwilami szczęścia odważnie wyrywanymi z objęć wojny. I choć zło przeraźliwie krzyczy, to jednak szept dobra hipnotyzuje. I ta skrywająca się pomiędzy stronami nadzieja, której przez ramię nieśmiało zerka szczęście... Znakomicie opowiedziana historia! Nie odłożysz książki, dopóki nie wybrzmi ostatnia kropka.
Joanna Chrzanowska, pani_jo_asia
Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68367-29-4
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TA­JEM­NICA CIEM­NO­ŚCI

So­fia le­żała na łóżku, okryta lek­kim ple­dem, i spo­glą­dała na krzą­ta­jącą się po po­miesz­cze­niu ko­bietę. Na jej si­wiu­sień­kie włosy sple­cione w cienki war­kocz, przy­gar­bione ra­miona, na lnianą bluzkę – luźną, z dłu­gimi bu­fia­stymi rę­ka­wami, prze­wią­za­nymi ta­siem­kami u nad­garst­ków. Sta­ruszka ko­ślawo sta­wiała kroki na ce­gla­nej pod­ło­dze. Od okna na prawo, do okna na lewo. Od fa­jerki do spi­żarki. Szem­rała przy tym pod no­sem słowa po nie­miecku, nie­wy­raź­nie, a li­czyła w dziw­nym, sze­lesz­czą­cym ję­zyku, któ­rego dziew­czynka nie ro­zu­miała. Do tego pstry­kała pal­cami, cmo­kała, po­mru­ki­wała – jakby te wszyst­kie dźwięki i ge­sty były ele­men­tami ry­tu­ału. Do po­czer­nia­łego że­liw­nego gara wrzu­cała ziarna, wcze­śniej od­mie­rzyw­szy je na skrzy­pią­cej wa­dze. A po­tem mie­szała: trzy razy w prawo i sie­dem w lewo. Sku­piona na swo­jej pracy, nie do­strze­gła by­strych oczu dziew­czynki, śle­dzą­cych każdy jej ruch i każdy gest. So­fia sta­rała się nie wy­da­wać z sie­bie żad­nego od­głosu. Nie żeby się bała. W li­chej cha­cie, po­zba­wio­nej wy­gód, du­żych okien i zdob­nych ob­ra­zów, czuła się prze­dziw­nie bez­piecz­nie. Może to dzięki bia­ło­okiej ko­bie­cie, która zna­la­zła ją w le­śnej gę­stwi­nie i na rę­kach przy­nio­sła aż tu­taj, a może z po­wodu miej­sca, któ­rego ta­jemna aura otu­lała So­fię spo­ko­jem.

Dziew­czynka le­żała i ob­ser­wo­wała sta­ruszkę, kiedy na­gle ob­lały ją zimne poty. Zdała so­bie sprawę, że nie pa­mięta ni­czego od czasu, kiedy ko­bieta ją zna­la­zła. Żad­nej osoby, miej­sca, wy­da­rze­nia... Ro­zu­miała, co się działo w cha­cie. Wie­działa, jak na­zwać przed­mioty, ko­lory, dźwięki. Ale nie po­tra­fiła przy­wo­łać zda­rzeń ze swego prze­szłego ży­cia. Cho­ciaż nie, pa­mię­tała je­den szcze­gół. Gdy za­my­kała oczy, pod po­wie­kami wi­działa czer­woną ka­łużę, a w niej ko­bietę o mar­mu­rowo bia­łej twa­rzy. Tego jed­nego ob­razu była pewna.

Ob­ser­wo­wała ru­chy sta­ruszki. Kształty się roz­my­wały, a po­wieki sta­wały się co­raz cięż­sze.

Za­snęła.

Kiedy otwo­rzyła oczy, świ­tało. Ko­bieta sie­działa przy stole i pa­liła pa­pie­rosa. Wy­pusz­cza­jąc z ust cien­kie strużki dymu, które nie­mal na­tych­miast wsią­kały w ściany, wpa­try­wała się w je­den punkt – wi­szący na­prze­ciwko ob­ra­zek, na któ­rym księ­życ kła­niał się słońcu. Swoim zwy­cza­jem mam­ro­tała coś pod no­sem: ryt­miczne słowa, jakby wiersz albo wy­li­czankę.

Do­pa­liw­szy pa­pie­rosa, zga­siła go, po czym wstała i po­de­szła do bul­go­czą­cego gara. So­fia unio­sła głowę i wtedy za ple­cami usły­szała przy­spie­szony od­dech. Na­tych­miast się obej­rzała; pa­trzyły na nią wiel­kie, po­czciwe oczy bia­łego zwie­rza. Przez chwilę, bar­dzo krótką, ona i zwierz wpa­try­wali się w sie­bie, a po­tem psiak szczek­nął ra­do­śnie i li­znął dziew­czynkę ję­zo­rem po po­liczku.

– Co mi tu! Pio­run, no! – Po cha­cie po­niósł się głos go­spo­dyni. – Już mi!

Pies ze­sko­czył na pod­łogę, po­krę­cił się przy łóżku, a po­tem za­legł przy ścia­nie. Sta­ruszka po­de­szła do So­fii i ukuc­nęła. Ich twa­rze zna­la­zły się bli­sko sie­bie. Dziew­czynka na­tych­miast się od­su­nęła. Z da­leka białe oczy ko­biety nie wy­glą­dały tak prze­ra­ża­jąco. Kie­dyś może były błę­kitne, może zie­lone. A może za­wsze ta­kie białe?

– To ja, Gaja. Na rę­kach ty u mnie. Nie boić się, nie boić, So­fijka – po­wie­działa ła­god­nie sta­ruszka z czu­ło­ścią tak wielką, że dziew­czynka, sły­sząc na­gle wła­sne imię, od­wa­żyła się na nią zer­k­nąć. A kiedy to zro­biła, tamta uśmiech­nęła się ser­decz­nie, uka­zu­jąc sia­teczkę zmarsz­czek przy oczach i rów­niu­sień­kie zęby.

Gaja ro­zu­miała, że jej wy­gląd mógł prze­ra­żać. Był to prze­cież je­den z po­wo­dów, dla któ­rych za­miesz­kała z dala od lu­dzi. Ale poza tym miała wiel­kie serce, chyba na­wet zbyt wiel­kie.

Dźwi­gnęła się i po chwili wró­ciła do ma­łej z kub­kiem cie­płego mleka. So­fia wzięła ostroż­nie na­czy­nie i upiła kilka łap­czy­wych ły­ków.

– Po­woli... – Ko­bieta ją uspo­ko­iła. – Po-wo-li.

Po­słu­chała, pi­jąc już bez po­śpie­chu. Od­dała ko­bie­cie pu­sty ku­bek i chciała po­dzię­ko­wać, ale gdy otwo­rzyła usta, nie wy­do­był się z nich ża­den dźwięk. Gar­dło było za­ci­śnięte, zwią­zane, jakby po­marłe. Sta­ruszka od razu do­strze­gła nie­po­kój na twa­rzy dziecka i usteczka ukła­da­jące się w kształt pu­stych słów.

– No, nie boić się. Już do­brze – po­wie­działa spo­koj­nie.

Chciała po­gła­dzić tę istotkę po po­liczku, a może po wło­sach...? Swoim do­ty­kiem do­dać jej otu­chy, ale zbyt dużo nie­pew­no­ści do­strze­gła w tej ma­łej isto­cie, więc po pro­stu ode­szła w stronę gara. Znowu za­mie­szała trzy razy w prawo, sie­dem w lewo, mam­ro­cząc pod no­sem, wy­li­cza­jąc i cmo­ka­jąc. Po­tem otrze­pała ręce i się­gnęła po bo­chen chleba. Ukro­iła pajdę i po­sma­ro­wała ją czymś, co z da­leka zda­wało się So­fii ma­słem. Spró­bo­wała, ale nie sma­ko­wało jak to, któ­rego smak przy­wo­łała jej pa­mięć. Było słone i śmier­działo ce­bulą. Jed­nak głodna So­fia nie wy­brzy­dzała. Zja­dła całą kromkę, a po­tem drugą. Spoj­rzała na swoją stopę, owi­niętą płót­nem. Po­ru­szyła nią; koń­czyna odro­binę bo­lała, ale dało się na niej sta­nąć. So­fia zer­k­nęła na wy­miętą su­kienkę i do­strze­gła na niej czer­wone plamy. Do­tknęła jed­nej z nich. Sta­ruszka bły­ska­wicz­nie zna­la­zła się obok i zła­pała ją za rękę.

– Nie tyka zmar­łej krwi – rzu­ciła po­spiesz­nie, ner­wowo. – Gaja. – Wska­zała na sie­bie. – Gaja wy­pie­rze.

So­fia prze­stra­szyła się i wi­doku, i ner­wo­wych słów ko­biety. Jej od­dech przy­spie­szył, w oczach sta­nęły łzy. Ma­łymi rącz­kami za­częła dra­pać się po szyi i wy­czuła na niej łań­cu­szek, a na jego końcu srebrną za­wieszkę w kształ­cie sierpa księ­życa. Spoj­rzała – był uma­zany za­schniętą krwią. Pi­snęła prze­ra­żona. Gaja szybko wy­jęła z jej rąk świe­ci­dełko i oczy­ściła je mo­krą ścierką, a drugą prze­myła dło­nie dziew­czynki. Wy­mam­ro­taw­szy coś pod no­sem, wrzu­ciła ścierki do wia­dra i cmok­nęła.

– No już, już. Już do­brze.

Po­kle­pała So­fię po ra­mie­niu, jak po­cie­sza się to­wa­rzy­sza broni, do­ro­słego przy­ja­ciela, ale nie dziecko. Wstała i po­de­szła do kre­densu, po czym wy­jęła z szu­flady płó­cienną szatę, a na­stęp­nie po­dała dziew­czynce do prze­bra­nia. Kla­snęła z za­chwytu, wi­dząc ją w su­kience za du­żej o kilka roz­mia­rów, po czym zbli­żyła się i prze­wią­zała ją w pa­sie ple­cionką ta­sie­mek. Wi­dząc efekt, z sa­tys­fak­cją wy­mru­czała coś pod no­sem. Na ko­niec pod­su­nęła So­fii me­ta­lowe pu­dełko pełne słod­kich ku­lek.

– Jedz. Zdrowe.

So­fia nie­śmiało się­gnęła po jedną i przez chwilę ści­skała w pal­cach. Kulka była miękka i kle­ista. Gaja też wzięła jedną i szybko wło­żyła do ust, jakby chciała dać dziew­czynce przy­kład. So­fia zro­biła to samo i po­czuła nie­zwy­kłą sło­dycz. Kulka przy­kle­iła jej się do pod­nie­bie­nia i wtedy, zu­peł­nie nie­ocze­ki­wa­nie, So­fii zro­biło się le­piej. Gaja przez cały ten czas ją ob­ser­wo­wała i kiedy do­strze­gła w twa­rzy dziecka coś, na co naj­wy­raź­niej cze­kała, ode­tchnęła z ulgą.

Cały dzień spę­dziły ra­zem. So­fia sta­wała się co­raz od­waż­niej­sza, szcze­gól­nie kiedy Gaja po­ka­zała jej po­dwórko. Było małe; po pra­wej znaj­do­wały się stud­nia, drew­niana szopka i kur­nik, a po le­wej – za pry­zmą drewna – wy­cho­dek. Dziew­czynka usły­szała mu­cze­nie i gda­ka­nie i te dźwięki spra­wiły, że cał­kiem prze­stała już my­śleć o usztyw­nio­nej sto­pie, osa­mot­nie­niu i pu­stce, którą czuła, ale któ­rej nie ro­zu­miała. Na­gle wstą­piła w nią nowa ener­gia. Za­cie­ka­wiły ją ru­do­bure kury prze­cha­dza­jące się po obej­ściu. Zaj­rzała do kur­nika i ku ucie­sze Gai cał­kiem zgrab­nie po­de­brała kilka zło­ci­stych jaj. Pod­lała kwiaty, które ro­sły w grządce przy mu­rze, ze­brała jabłka le­żące pod roz­ło­ży­stą ja­bło­nią. Po­bie­gła do obory. Gaja udała się za nią. Bała się, że mała mo­głaby zajść mućkę od tyłu i w re­zul­ta­cie otrzy­mać kop­niaka. Ale So­fia ją za­sko­czyła. Mimo wieku zda­wała się ro­zu­mieć, jak po­winno za­cho­wy­wać się wśród zwie­rząt i czego na pewno nie na­leży ro­bić. Była uważna, ale nie pło­chliwa. Tak bar­dzo róż­niła się od dziew­czynki, która przed chwilą, cała prze­stra­szona, wci­skała się w kąt chaty. Jakże ten ob­raz So­fii był mil­szy dla Gai. Jakże mil­szy!

Zja­dły skromną ko­la­cję, a po­tem Gaja po­czę­sto­wała So­fię cierp­kim na­pa­rem, pro­sząc, by dziew­czynka wy­piła go bez ma­ru­dze­nia, bo to dla zdro­wot­no­ści. So­fia speł­niła jej prośbę i ani się spo­strze­gła, jak za­le­gła w łóżku, ob­ser­wu­jąc sta­ruszkę po­now­nie wa­rzącą coś w ga­rze. Trzy ru­chy cho­chlą w prawo, sie­dem w lewo. Mam­ro­ta­nie, wy­li­czanki, cmok­nię­cia. So­fia przy­glą­dała się temu wszyst­kiemu. Chciała za­snąć, ale w gło­wie szu­miało jej od emo­cji. Nie do­skwie­rał jej smu­tek, nie było jej źle, ale i tak ci­chutko za­pła­kała. Pio­run za­re­ago­wał od razu. Pod­szedł, za­ma­chał ogo­nem, ję­zo­rem li­znął po po­liczku, jakby chciał w ten spo­sób za­brać od niej wszyst­kie tro­ski, wszyst­kie łzy. Za­mknęła oczy. Po­czuła ulgę, gdy cie­pła dłoń Gai za­częła de­li­kat­nie gła­skać ją po gło­wie. Po­tem usły­szała zle­pek słów w ob­cym sze­lesz­czą­cym ję­zyku, wy­po­wia­da­nych ryt­micz­nie ni­czym wy­li­czankę, a może za­klę­cie... I za­snęła.

Obu­dziła się nad ra­nem, gdy po­miesz­cze­nie roz­świe­tlały pro­mie­nie słońca. Gai ni­g­dzie nie było, za to pies, ten wielki, biały ko­smaty stwór, znowu wtu­lał się w jej plecy. Spoj­rzała na niego, tym ra­zem z uf­no­ścią. Na­tych­miast za­mer­dał pu­szy­stym ogo­nem, tłu­kąc nim o ścianę. Do­tknęła go bar­dzo de­li­kat­nie, tuż za uchem. Ktoś ją tak uczył. Pies na­tych­miast nad­sta­wił łeb, jakby chciał po­wie­dzieć: „Tak, tak, drap mnie do­kład­nie tam”. Nie szczę­dziła mu czu­ło­ści, ko­chała zwie­rzęta – tak jej się przy­naj­mniej zda­wało.

Kiedy wstała z łóżka, po raz pierw­szy z pełną świa­do­mo­ścią ro­zej­rzała się po cha­cie. Izba była mała, ma­lutka i bar­dzo przy­tulna. Każdy me­bel miał tu swoje miej­sce i prze­zna­cze­nie. Od ścian nie wiało pustką, choć nie zdo­biły ich lu­stra, ta­pety ani lampy, lecz ry­so­wane wę­glem i ołów­kiem ob­razki opra­wione w dre­wienka. Dwie ściany od pod­łogi do su­fitu za­bu­do­wane były re­ga­łami, na któ­rych le­żały pu­dła i skrzynki, men­zurki i kolby, ko­sze ziół, słoje zia­ren, ki­szonki, świe­ci­dełka wsze­la­kie. Sznurki, pa­ciorki, su­szone owoce, grzyby, płatki kwia­tów. Na środku po­miesz­cze­nia znaj­do­wał się po­tężny drew­niany stół na sze­ro­kich no­gach. Wczo­raj przy nim ja­dły, ale te­raz był pu­sty. Bez ta­le­rza, bez wa­zonu i ob­rusu. Sa­motne cztery nogi z bla­tem i dwoma krze­słami. So­fia obe­szła go do­okoła i wtedy usły­szała cięż­kie kroki, zbli­ża­jące się do chaty. Pies za­szcze­kał.

Zdą­żyła wró­cić do łóżka, kiedy w drzwiach sta­nęła zzia­jana Gaja.

– Trzeba ra­to­wać – rzu­ciła niby do sie­bie, a tak na­prawdę do So­fii, a kiedy ta się nie po­ru­szyła, po­no­wiła prośbę: – No, już! Oć!

Dziew­czynka pod­nio­sła się i do­piero wów­czas do­strze­gła, że sta­ruszka trzyma w ra­mio­nach ma­łego lisa. Po­pi­ski­wał ję­kli­wie, jakby bar­dzo cier­piał.

Gaja po­ło­żyła go na stole i obej­rzała łapę. Lała się z niej krew.

– Tu. – Wska­zała miej­sce, gdzie So­fia miała uci­snąć pal­cami. Ta, choć nie­pew­nie, wy­ko­nała po­le­ce­nie. – Mocno, już!

Gaja wolną ręką otwo­rzyła szu­fladę w stole i wy­jęła no­życzki, cienki no­żyk oraz po­cięte pa­ski płótna, cmo­ka­jąc przy tym i... prze­kli­na­jąc. Siar­czy­ście, bez za­wa­ha­nia, ni­czym li­ta­nię. Zer­k­nęła na na­rzę­dzia, jakby spraw­dzała, czy wszystko jest na swoim miej­scu, a po­tem za­jęła się li­sem. Jej ru­chy były szyb­kie i nad wy­raz pewne. Wie­działa, co ma ro­bić. Na­ci­nała, szyła, wci­skała ma­zi­dła i proszki. Długo to trwało i nie wszystko szło po jej my­śli. Krew pły­nęła i pły­nęła, a ko­bieta co ja­kiś czas ner­wowo ocie­rała spo­cone czoło. W końcu jed­nak wes­tchnęła z za­do­wo­le­niem, otu­liła zwie­rzę lnianą ścierką i wy­nio­sła na ze­wnątrz, do kojca.

– Do­brze – stwier­dziła po po­wro­cie.

Sta­ran­nie wy­szo­ro­wała blat, umyła na­rzę­dzia, do me­ta­lo­wego wia­dra wrzu­ciła strzępy za­krwa­wio­nego płótna, a po­tem klap­nęła na jedno z krze­seł i za­pa­liła na­prędce skrę­co­nego pa­pie­rosa. W mil­cze­niu wy­pusz­czała spo­mię­dzy warg cien­kie wstążki dymu, na­wet nie spo­glą­da­jąc na sto­jącą obok niej So­fię, tylko na je­den z ob­raz­ków na ścia­nie. Wy­glą­dało, jakby samo pa­trze­nie przy­wra­cało jej siły, bo po wy­pa­le­niu pa­pie­rosa ode­rwała wzrok od ob­razka, upiła łyk kawy i pod­nio­sła się ocię­żale.

– Trzeba nam ru­chu – za­de­cy­do­wała.

Wy­szły na dwór i Gaja pod­pro­wa­dziła dziew­czynkę do omsza­łego płotu. Dla So­fii był zbyt wy­soki, by mo­gła zań zaj­rzeć, pa­trzyła więc przez szpary mię­dzy szta­che­tami z wielką cie­ka­wo­ścią, jakby chciała wy­pa­trzyć coś no­wego. Ale ni­czego ta­kiego nie doj­rzała. Żad­nych do­mów, żad­nych śla­dów ludz­kiej byt­no­ści. Tylko las. Wy­soki, ciemny, gę­sty. Kiedy Gaja otwo­rzyła bramkę, pies, który do­tąd szedł przy nich krok w krok, po­gnał przed sie­bie ni­czym strzała pusz­czona z na­pię­tego do gra­nic łuku. Nie re­ago­wał na­wet na przy­wo­ły­wa­nia Gai. W końcu ko­bieta mach­nęła ręką i po­wie­działa:

– Pio­run, on Pio­run praw­dziwy.

Szły po­woli piasz­czy­stą ścieżką, a So­fia co rusz roz­glą­dała się do­okoła, za­trzy­mu­jąc wzrok na pa­pro­ciach o roz­bu­ja­łych li­ściach. Były ol­brzy­mie, więk­sze od niej. Pa­trzyła na po­wa­lone pnie drzew, po­ro­śnięte dziw­nymi two­rami, które Gaja na­zwała hubą. Wresz­cie spo­glą­dała na mo­tyle, któ­rych wy­jąt­kowo wiele do­strze­gła na ma­łej po­lance. Zda­wały się tań­czyć nad dy­wa­nem fio­le­to­wych dzwon­ków. Dziew­czynka nie na­dą­żała za nimi, tak szybko fru­wały.

Za­trzy­mały się na roz­drożu. Gaja sta­nęła za So­fią, wło­żyła w jej dłoń ka­myk i po­wie­działa:

– Na de­mony, na zło. Na­kar­mić je trzeba.

So­fia nie miała po­ję­cia, czym są de­mony, nie znała tego słowa, ale ro­zu­miała, czym było zło, i ono ko­ja­rzyło jej się z czer­woną ka­łużą, z prze­ra­ża­jącą czer­woną ka­łużą. Nie­udol­nie rzu­ciła ka­mień na równo uło­żoną górkę, a ten stur­lał się z po­wro­tem do jej stóp. Gaja pod­nio­sła go i sama wy­ko­nała ry­tuał. Sta­ran­nie do­brała miej­sce, wpa­so­wu­jąc ka­mień w tę nie­zwy­kłą bu­dowlę. Po­tem wy­do­była z kie­szeni jesz­cze je­den ka­myk i po­le­ciła to samo zro­bić So­fii. Dziew­czynka wy­ko­nała za­da­nie, tym ra­zem z na­masz­cze­niem. Gaja zda­wała się za­do­wo­lona, a kiedy ze­rwał się wiatr, wręcz pro­mie­niała.

– Na­kar­mione – po­wie­działa jakby nie swoim, chra­pli­wym gło­sem, tak że So­fia się wy­stra­szyła.

Sta­ruszka po­cie­szy­ciel­sko po­gła­skała ją po gło­wie i po­cią­gnęła na skraj piasz­czy­stej ścieżki. Za­trzy­mały się obok po­łaci po­ro­śnię­tej ni­skimi krzacz­kami.

– Ja­gody – wy­ja­śniła Gaja, ale So­fia spoj­rzała na nią, nie ro­zu­mie­jąc.

Wtedy ko­bieta roz­chy­liła krza­czek, ze­rwała kilka owo­ców i zja­dła. So­fia po­szła za jej przy­kła­dem; fio­le­towe kulki były pyszne, jed­no­cze­śnie słod­kie i odro­binę cierp­kie. Dziew­czynka roz­sia­dła się w kucki i za­częła je sku­bać. Naj­pierw nie­śmiało, a po­tem co­raz za­chłan­niej, aż całą bu­zię miała w fio­le­to­wym soku. Na chwilę za­po­mniała o wiel­kim stra­chu, który nie tak dawno ogar­niał jej ciało i umysł. I o czer­wo­nej ka­łuży. O niej też nie pa­mię­tała. W ja­go­do­wym gaju było jej do­brze.

Bia­ło­oka ko­bieta pa­trzyła na dziew­czynkę i za­sta­na­wiała się, jak długo mała bę­dzie z nią miesz­kać, ile czasu przyj­dzie jej się nią zaj­mo­wać. Bo prze­cież kie­dyś bę­dzie mu­siała od­dać to dziecko. Choćby i chciała je zo­sta­wić, choćby i pra­gnęła. Nie mo­gła przy­spo­so­bić dziew­czynki. On po nią przyj­dzie.TEN, KTÓRY WSZYSTKO WIE

Na­stęp­nego dnia po śnia­da­niu długo sie­działy przy stole. Gaja po­ka­zy­wała dziew­czynce su­szone kwiaty.

– To len, to ko­canka, to cie­mier­nik – wy­li­czała, od­kła­da­jąc je ko­lejno do wy­so­kiego wi­kli­no­wego ko­sza.

Po­dała dziew­czynce ku­bek z cie­płym mle­kiem i po­czę­sto­wała ko­lejną słodką kulką. Sama też wzięła jedną.

– Ja Gaja, ty wiesz. A ty So­fijka, tak? – zde­cy­do­wała się za­py­tać.

Po praw­dzie znała imię dziecka, on jej po­wie­dział. Za­da­jąc to pro­ste py­ta­nie, chciała je­dy­nie po­móc ma­łej w po­wro­cie do mó­wie­nia.

So­fia pra­gnęła się ode­zwać, bo dla­czego mia­łaby tego nie zro­bić? Otwie­rała więc usteczka i pró­bo­wała wy­du­sić z sie­bie krót­kie „tak”. Nic z tego jed­nak nie wy­cho­dziło. Nic. Ani mruk­nię­cie, ani jedna ci­cha gło­ska. Od­sta­wiła ku­bek z mle­kiem, bo ręce za­częły jej dy­go­tać, a bródka drżeć. Była prze­ra­żona, nie ro­zu­miała sy­tu­acji. Nie miała po­ję­cia, dla­czego nie może wy­do­być głosu. Z jej oczu po­pły­nęły łzy.

– Nie boić, nie boić... – mó­wiła ła­god­nie Gaja. – Wszystko do­brze, do­brze.

Zła­pała So­fię za rączkę i po­wio­dła przed dom. Słońce roz­piesz­czało je zło­tymi pro­mie­niami. Od­wie­dziły lisa. Gaja przyj­rzała mu się uważ­nie, ale już nie brała w ra­miona, tylko pa­trzyła, jak nie­po­rad­nie ru­sza łapką, jak chowa się pod dasz­kiem. Wró­ciła do chaty po ja­kiś spe­cy­fik, po czym roz­sy­pała go w kojcu. Kiedy zwie­rzak za­czął łap­czy­wie po­ły­kać lek, z sa­tys­fak­cją po­ki­wała głową. Zaj­rzały jesz­cze do jeża, który zaj­mo­wał są­siedni ko­jec. Kiedy Gaja go pod­nio­sła, na­stro­szył kolce.

– Ty prze­ciw mnie? – za­śmiała się. – Toż Gaja ci ży­cie wró­ciła!

Obej­rzała go uważ­nie.

– No już – stwier­dziła za­do­wo­lona. – W las to­bie.

Wzięły jeża i po­szły z nim na roz­droże. Tam ko­bieta ostroż­nie po­sta­wiła go na ziemi. Jeż przez chwilę tkwił nie­ru­chomo po­środku drogi, w stu­po­rze, a po­tem ru­szył w kie­runku kępy pa­proci.

– I wara od si­deł! Ty...! – krzyk­nęła w jego stronę Gaja.

Po­zo­stały tu jesz­cze przez chwilę. So­fia znowu roz­go­ściła się wśród ja­gód, a Gaja usia­dła na pieńku i za­pa­liła pa­pie­rosa. Spo­glą­da­jąc z roz­rzew­nie­niem na dziew­czynkę, czuła cie­pło roz­pły­wa­jące się po jej ciele.

Przed na­sta­niem wie­czoru Gaja za­częła wa­rzyć w ga­rach. W cha­cie uno­sił się in­ten­sywny za­pach, bę­dący mie­sza­niną mięty, ma­je­ranku, roz­ma­rynu i cze­goś, co szczy­pało So­fię w oczy mimo otwar­tych okien i drzwi. Dziew­czynka ob­ser­wo­wała jed­nak za­chłan­nie po­czy­na­nia sta­ruszki. Wo­dziła wzro­kiem za każ­dym jej ru­chem, a ko­bieta, wi­dząc to, z jesz­cze więk­szym za­pa­łem wy­ko­ny­wała swoją pracę. Bo to wła­śnie była jej praca. Dzięki wy­wa­rom, na­pa­rom i su­szo­nym zio­łom miała za co ku­pić ubra­nia, naftę i opa­trunki dla zwie­rząt, sło­iki, gary i za­pałki. Żad­nych zbyt­ków, no może poza ty­to­niem. To było przy­zwy­cza­je­nie, na­łóg, któ­rego nie po­tra­fiła rzu­cić.

Ma­ści na szyb­kie go­je­nie ran, na trą­dzik, owrzo­dze­nia i bro­dawki we wsty­dli­wych miej­scach miała w za­pa­sie, ale na półce bra­ko­wało już sy­ropu na­sen­nego i kro­pel na po­ha­mo­wa­nie mę­skiej chuci. Ten ostatni spe­cy­fik Gaja lu­biła naj­bar­dziej. Two­rze­nie wy­waru na ba­zie li­po­wej kory wpra­wiało ją w do­sko­nały na­strój.

Cza­sami przy­go­to­wy­wała coś poza za­mó­wie­niem. Pi­sała wtedy na kar­tecz­kach „Do spraw­dze­nia na przy­pa­dłość taką a taką”, „Po­może na to albo tamto”. Te no­winki naj­czę­ściej wy­ni­kały z po­trzeby chwili, ra­do­ści two­rze­nia, z rzadka jed­nak sta­no­wiły dzieło przy­padku. Ich dzia­ła­nie wy­pró­bo­wy­wała na zwie­rza­kach i cza­sami było przy tych pró­bach sporo śmie­chu, bo zda­rzało się, że kury po za­apli­ko­wa­niu leku cho­dziły po po­dwórku jak pi­jane albo wzbi­jały się w po­wie­trze, wie­rząc, że po­tra­fią la­tać ni­czym go­łę­bie. Naj­waż­niej­sze jed­nak, że klienci oka­zy­wali za­do­wo­le­nie i to prak­tycz­nie ze wszyst­kiego. Tylko kilka razy do­tarły do Gai nie­za­do­wo­lone głosy. Kilka razy na ty­siące mik­stur. Nie naj­go­rzej.

Kiedy So­fia za­sy­piała, Gaja koń­czyła pa­ko­wać za­mó­wie­nie, po czym, upew­niw­szy się, że dziew­czynka twardo śpi po ma­ko­wych kro­plach, wy­szła z chaty. Wcze­śniej roz­mó­wiła się jesz­cze z Pio­ru­nem, a on, jakby poj­mo­wał każde słowo swo­jej pani, ob­wą­chał dziew­czynkę, a po­tem wsko­czył na łóżko, usa­do­wił się za ple­cami dziecka, skąd miał naj­lep­szy wi­dok na izbę, i wa­ro­wał.

Tym­cza­sem Gaja znik­nęła w cze­lu­ści nocy. Drogę przed sobą miała długą, ale prze­cież po­ko­ny­wała ją nie pierw­szy raz i nie pierw­szy raz nocą.

A noc lu­biła. Szcze­gól­nie tę, pod­czas któ­rej to­wa­rzy­szył jej blask księ­życa. Czuła się z nim w prze­dziwny spo­sób po­łą­czona. Miała wra­że­nie, że nocny książę nie tylko roz­świe­tla jej drogę, lecz także po­zwala ja­śniej my­śleć, a cza­sami przy­wo­dzi za­po­mnianą prze­szłość. Wtedy wła­śnie, pod­czas owych noc­nych eska­pad, okruch po okru­chu wra­cały do niej chwile smutku i szczę­ścia, na­dziei i za­ła­ma­nia. Sta­wali przed nią lu­dzie z prze­szło­ści, a wraz z nimi, jak przez mgłę, ona sama – piękna, młoda, gibka. A po­tem, gdy wra­cała do rze­czy­wi­sto­ści, spo­ty­kała się z nim; wi­tała z jego spo­koj­nym ob­li­czem, po­zwa­lała się uści­snąć. Od­bie­rała za­płatę za wy­ko­nane zle­ce­nie i za­kupy, które wcze­śniej za­mó­wiła. Za­wsze otrzy­my­wała też od niego coś, czego się nie spo­dzie­wała. Nową cho­chlę, nóż, cza­sem ob­ra­zek w ramce, nie­kiedy i ko­rale. Różne to były po­darki. Wszyst­kie przyj­mo­wała i ski­nie­niem głowy wy­ra­żała po­dzię­ko­wa­nie, po czym się od­da­lała. A on ni­gdy za nią nie szedł, da­wał jej prze­strzeń, moż­li­wość ży­cia na wła­snych wa­run­kach, sa­mot­ni­czo, nie w po­bliżu ludz­kich sie­dzib. Choć nie to, żeby nie wie­dział, gdzie miesz­kała. Wie­dział wszystko. Sam prze­cież wy­brał dla niej owianą złą sławą i przez lu­dzi omi­janą sze­ro­kim łu­kiem Wi­siel­czą Chatę, sam ją tam za­wiózł, sam wy­bu­do­wał bez­pieczne wyj­ście. Sam też cza­sami za­cho­dził do niej, by spraw­dzić, czy żyje, kiedy nie po­ja­wiała się na czas. A ostat­nio – żeby prze­ko­nać się, jak zaj­muje się So­fią. Tak, So­fią. Tylko on wie­dział, że dziew­czynka żyje i mieszka z szep­tu­chą. Że ma się do­brze, że nie pa­mięta prze­szło­ści, a z jej ust nie wy­pływa żadne słowo.ONA NIE SŁOŃCE. ONA KSIĘ­ŻYC

Gaja sie­działa przy stole i skrę­cała pa­pie­rosy, raz po raz spo­glą­da­jąc na małą istotkę, która za­kłó­ciła względny po­rzą­dek jej i tak już dość zwi­chro­wa­nego ży­cia. Wy­czu­wała chaos pa­nu­jący w gło­wie tej dziew­czynki, nie­moc w jej gar­dle. Strach też, choć zda­wała so­bie sprawę, że ten z dnia na dzień ma­leje, a dziecko uczy się no­wego ży­cia, bo in­nego już nie ma. Luk­susy, dro­gie ubra­nia i je­dwabne ko­kardy we wło­sach – to brzmiało jak baśń, któ­rej bo­ha­terką może być tylko kró­lewna. A So­fia za­cho­wy­wała się tak, jakby od za­wsze żyła w pro­stej, le­śnej cha­cie, z dala od lu­dzi.

– Ni­czym nie przy­po­mi­naj jej daw­nego ży­cia – mó­wił on. – Niech za­po­mni. Dla swo­jego do­bra.

Gaja nie za­mie­rzała tego ro­bić. Po­ka­zy­wała tylko nowe i do­pusz­czała dziew­czynkę do tego, co sama stwo­rzyła. Pew­nego dnia za­ga­lo­po­wała się jed­nak, a mała zo­ba­czyła coś, czego nie po­winna.

Były wtedy w obo­rze. Gaja do­iła krowę, a So­fia krę­ciła się obok. W pew­nej chwili sta­ruszka po­pro­siła, by dziew­czynka przy­nio­sła sito, a ta, nie zna­la­zł­szy go tam, gdzie zwy­kle, zer­k­nęła na drzwi w głębi. Już wcze­śniej wi­działa, jak Gaja coś stam­tąd wy­nosi. Może wła­śnie sito? Uchy­liła skrzy­dło, a wtedy jej oczy do­strze­gły inne – czarne, oko­lone dłu­gimi rzę­sami i gę­stymi brwiami. So­fia jed­nak nie ucie­kła, nie prze­ra­ziła się, nie za­trza­snęła drzwi. Po chwili z ciem­no­ści wy­ło­niła się jesz­cze jedna para oczu, rów­nie ciem­nych, sio­strza­nych. Trwały tak na­prze­ciw sie­bie bez jed­nego słowa, jed­nego ge­stu. Na­gle przy boku So­fii po­ja­wiła się Gaja. Zda­wała się zmie­szana, mam­ro­tała coś pod no­sem. W końcu prze­mó­wiła:

– To Ewa i De­bora. One tu. – Wska­zała ręką na ciemne wnę­trze. – Ale nam nic do tego.

Ko­biety uśmiech­nęły się do So­fii, a ta star­sza, De­bora, jakby ser­decz­niej. Ewa wy­glą­dała na wy­co­faną. Obie zo­stały za drzwiami, w ko­mórce za kro­wią za­grodą. So­fia po­słusz­nie wy­szła na ze­wnątrz, ale już na­stęp­nego dnia, ba­wiąc się pod ja­błonką, przy­po­mniała so­bie o ko­bie­tach. Wzięła dwa jabłka i po­bie­gła do obory. Otwo­rzyła drzwi i po­now­nie na­tknęła się na czarne oczy Ewy. Wsu­nąw­szy owoce w wy­cią­gnięte dło­nie ko­biety, uśmiech­nęła się nie­śmiało i... ucie­kła. Gaja nie za­uwa­żyła jej krót­kiej nie­obec­no­ści; o spo­tka­niu do­wie­działa się do­piero od ko­biet. Wtedy zro­zu­miała, że nie bę­dzie w sta­nie za­ka­zać tej wszę­do­byl­skiej istotce od­wie­dzin.

Z ty­go­dnia na ty­dzień, z mie­siąca na mie­siąc So­fia zra­stała się z Wi­siel­czą Chatą. Chęt­nie ba­wiła się z Pio­ru­nem, rwała się do wy­praw na roz­droże, z cie­ka­wo­ścią wer­to­wała ziel­niki Gai, od­waż­nie po­czy­nała so­bie z ku­rami, ści­ga­jąc je, a cza­sami stra­sząc. Gaję to ba­wiło. Chi­cho­tała, pod­glą­da­jąc dziew­czynkę, szcze­gól­nie wtedy, gdy role się od­wra­cały, bo któ­raś z mą­drych kur nie da­wała się oszu­kać i z za­ga­nia­nej sta­wała się go­niącą.

Po­cząt­kowo Gaję drę­czył fakt, że So­fia nie mówi, że nie jest w sta­nie wy­do­być z sie­bie słowa. Że pró­buje, ale bez skutku. Po pew­nym cza­sie zro­zu­miała jed­nak, że to atry­but. Że gdyby ktoś sta­nął im na dro­dze, dziew­czynka nie by­łaby w sta­nie jej wy­dać. Tak było do­brze, na­wet ide­al­nie. Szcze­gól­nie te­raz, kiedy małą cią­gnęło do ko­biet z obory. Wie­działa, że nie wy­per­swa­duje jej tego, i czuła też, że nie po­winna. Za­ka­zany owoc sma­kuje le­piej, a ona nie chciała, by mała wę­dro­wała tam po­ta­jem­nie, by trak­to­wała spo­tka­nia z Ewą i De­borą jako coś nie­zwy­kłego, nad­zwy­czaj­nego. Oswo­iła się z my­ślą, że So­fia wie o dwóch ukry­wa­ją­cych się ko­bie­tach. Na­ka­zała im jed­nak, by nie za­chę­cały dziew­czynki do od­wie­dzin.

– Oczy­wi­ście – zgo­dziła się De­bora. – Nie bę­dziemy. To prze­cież dla na­szego do­bra, ale skoro chce, nie mo­żemy jej prze­ga­niać.

– Nie ga­niać, ale i nie za­pra­szać. Niech za­po­mni.

Dla Ewy by­łoby le­piej, gdyby So­fia chciała o niej za­po­mnieć; nie szu­kała kon­taktu z ludźmi. Ale De­bo­rze bra­ko­wało kon­taktu z kim­kol­wiek poza Ewą i ma­ło­mówną Gają. Cie­szyła się na każde od­wie­dziny dziew­czynki. Wy­cze­ki­wała ich na­wet, choć ze wszyst­kich sił sta­rała się tego nie oka­zy­wać.

– Nie mo­żesz nas od­wie­dzać – stwier­dziła w końcu po ko­lej­nej re­pry­men­dzie od Gai. – Bo... Bo je­ste­śmy chore – skła­mała, lecz gdy do­strze­gła w oczach dziecka łzy, zro­biło jej się przy­kro. – Ale nie­długo wy­zdro­wie­jemy i bę­dziesz mo­gła do nas wró­cić, do­brze?

So­fia po­ki­wała głową i wy­bie­gła z kry­jówki. Po kilku chwi­lach była już z po­wro­tem. W ręku trzy­mała słoik z żółtą, gę­stą za­war­to­ścią. Kilka dni wcze­śniej Gaja przy­go­to­wy­wała mie­szankę „na cho­roby wsze­la­kie”, jak to okre­śliła, a So­fia za­pa­mię­tała opa­trzony la­kiem po­jem­ni­czek.

De­bora po­dzię­ko­wała i udała ka­szel, a po­tem znowu skryła się w pół­mroku, my­śląc o tym, że jesz­cze nie tak dawno mo­głaby wziąć So­fię za rękę i pójść z nią na spa­cer do lasu, do parku, na­wet po­śród lu­dzi. Tak jak ro­biła z syn­kiem Ewy, któ­rego... któ­rego już nie było wśród ży­wych. Te­raz na­stały inne czasy. A wy­raźne se­mic­kie rysy gwa­ran­to­wały pro­blemy, wy­wózkę, śmierć... Dla­tego ona i Ewa ukry­wały się ni­czym prze­stęp­czy­nie. I sta­rały się ro­bić to do­brze, rów­nież dla­tego, by nie na­ra­żać Gai na nie­bez­pie­czeń­stwo. Taką za­warły umowę. Z nim. Obie­cały mu, że ni­gdy nie wyjdą z ko­mórki za dnia. Je­dy­nie nocą i to wów­czas, gdy niebo po­zo­sta­nie bez­gwiezdne. Słowa do­trzy­my­wały.

Gaja mu­siała przy­znać sama przed sobą, że obec­ność dziew­czynki była dla niej zba­wienna. Ta mała Niemka wnio­sła w jej ży­cie, w ży­cie Wi­siel­czej Chaty zu­peł­nie no­wego du­cha. Kiedy więc on za­po­wie­dział, że nie­ba­wem za­bie­rze So­fię, roz­pła­kała się.

– Nie – wy­du­siła.

– Nie? Wo­la­ła­byś, żeby zo­stała? – za­py­tał. – My­śla­łem, że jest ci cię­ża­rem, że dwie Ży­dówki to już za dużo, że chcesz jak naj­szyb­ciej się jej po­zbyć. Szu­ka­łem dla niej no­wego miej­sca.

– Nie. Ona do­bra. Może zo­stać.

– Może zo­stać...? – po­wtó­rzył z nie­do­wie­rza­niem, a Gaja ski­nęła głową i skraw­kiem rę­kawa prze­tarła mo­kre, białe oczy. – Po­lu­bi­łaś ją. Mia­łem na­dzieję, że tak bę­dzie, bo So­fia to złote dziecko. Ma­wiamy na ta­kie, że jest jak słońce.

Sta­ruszka za­prze­czyła.

– Ona nie słońce. Ona księ­życ.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij