- promocja
- W empik go
Kobieta z biblioteki - ebook
Kobieta z biblioteki - ebook
Jaka tajemnica skrywa się między stronami książki?
Cisza panująca w bostońskiej bibliotece zostaje brutalnie przerwana przez krzyk przerażonej kobiety. Ochroniarze od razu wkraczają do akcji, instruując czytelników, by pozostali na swoich miejscach, dopóki niebezpieczeństwo nie zostanie zidentyfikowane i zażegnane.
W oczekiwaniu, aż będzie można opuścić budynek, czworo nieznajomych siedzących przy jednym stoliku nawiązuje rozmowę. Każde z nich ma swój własny powód, by tego ranka przebywać w czytelni.
I akurat tak się składa, że jedno z nich jest mordercą...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-662-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Kobieta w bibliotece_ Sulari Gentill to fascynująca powieść. Umieszczenie akcji w bibliotece, metafora czworga nieznajomych przy stole i skomplikowana szkatułkowa fabuła – wszystko to sprawia, że nie sposób oderwać się od lektury. Ta powieść to prawdziwa gratka dla czytelniczek i czytelników, którzy uwielbiają książki o książkach i lubią, gdy zagadki trzymają ich w niepewności aż do ostatniej strony.
– Eva Jurczyk
autorka powieści _The Department of Rare Books and Collections_
_Kobieta w bibliotece_ to mistrzowsko skonstruowana powieść kryminalna z zaskakującymi zwrotami akcji, napisana w charakterystycznym dla Sulari Gentill wyrafinowanym inteligentnym stylu. Kolejny sukces tej autorki.
– Ellie Marney
autorka bestsellerowych powieści „New York Timesa”Droga Hannah!
Co teraz piszesz?
Mam nadzieję, że zaczęłaś już coś nowego. Jeśli nie, potraktuj mój list jako doping ze strony fana. Parafrazując Spider-Mana: z wielką liczbą czytelników wiąże się wielka odpowiedzialność.
Ale mówiąc serio, wczoraj zobaczyłem Wątpliwy kraj w księgarni za rogiem. Ona nazywa się Gawron i jest jednym z tych hipsterskich miejsc, w którym razem z książką można dostać niezbyt mocną kawę z kurkumą i mlekiem sojowym oraz przekąskę z zielonej pszenicy i ptasiej karmy. W każdym razie gość w marynarce jest tam rzadkim ptakiem, gdybyś się zastanawiała. Dołączam zdjęcie książki na półce z nowościami. Kupiłem jej kolejny egzemplarz, po prostu aby móc pochwalić się sprzedawczyni, że znam autorkę! Myślę, że była pod wrażeniem. Usłyszałem w jej głosie niewątpliwą nutę podziwu, gdy spytała: „Czy chce pan torbę?”.
Tak więc żałuję, że nie mogłem przyjechać do Nowego Jorku, kiedy odwiedziłaś go zeszłej jesieni. Moglibyśmy w końcu spotkać się po tylu latach znajomości korespondencyjnej. Zrekompensuję Ci to za kilka miesięcy: przemierzę morza i przybędę do Ciebie, oczywiście o ile wcześniej nie zjawisz się w Stanach. Może gdybyś umieściła tutaj akcję następnej książki, podróż dałoby się uzasadnić chęcią poznania lokalnego kolorytu. Mimo to jest przecież coś stosownego w tym, że przyjaźń oparta na wspólnej miłości do słów realizuje się poprzez zdalne wymienianie ich między sobą.
Co do Twoich zapytań o to, jak mi idzie z moją książką: no cóż, spędziłem piątek w bibliotece. Napisałem tysiąc słów, a usunąłem półtora tysiąca. Niemniej Bostońska Biblioteka Publiczna to odpowiednie miejsce na spotkanie z muzą. Obawiam się tylko, że wobec mnie muza zachowuje się jak kapryśna kochanka. Miałem nadzieję, że znajdę tutaj natchnienie. Ta biblioteka jest wyjątkowa – a sufit w czytelni przedstawia wspaniały widok. Niestety, przez większość czasu po prostu gapiłem się w niego. Mimo woli zastanawiam się, ilu przede mną sfrustrowanych pisarzy liczyło tam ozdobne gzymsy. Być może Emerson albo Alcott wpatrywali się pustym wzrokiem w te same tynki albo przynajmniej w ich odpowiednik we wcześniejszym wcieleniu Bostońskiej Biblioteki Publicznej, kiedy jeszcze mieściła się na ulicy Boylston. Jeśli tak rzecz się miała, byłaby to jakaś wątła pociecha.
W każdym razie niecierpliwie wyczekuję wiadomości o Twoim obecnym projekcie literackim. Jak zawsze byłbym szczęśliwy, gdybyś potrzebowała mojej opinii – mógłbym czytać kolejne rozdziały, w miarę jak je piszesz, i natychmiast dzielić się z Tobą spostrzeżeniami. To dałoby mi jakieś zajęcie podczas tego mojego kryzysu pisarskiego, a być może udzieliłaby mi się Twoja twórcza wena. I może w końcu byłbym w stanie przysłać Ci w zamian jakiś mój tekst, który mogłabyś przeczytać i skomentować.
Pozdrowienia i tak dalej
LeoROZDZIAŁ PIERWSZY
Pomysł pisania w Bostońskiej Bibliotece Publicznej okazał się pomyłką. To zbyt wspaniałe miejsce, w którym można przez kilka godzin po prostu wpatrywać się w strop sali czytelni. Autorzy napisali bardzo niewiele książek, mając wzrok zwrócony w górę. Ten strop spogląda w dół na ciebie, osądza cię. Szydzi z ciebie swoją architektoniczną doskonałością, której nie da się osiągnąć po prostu stawianiem kolejnych słów, aż utworzą strukturę. Budzi w tobie pragnienie rozpoczęcia pracy od wzniesienia wielkich łuków, wspaniałej konstrukcji, w którą następnie wpiszesz artystyczne detale – realizując wizję symetrii i spójności. Lecz, niestety, ja nie piszę w taki sposób.
Jestem murarką, która pracuje bez uprzedniego naszkicowania planów. Układam słowa w zdania, a zdania w akapity, tworząc z nich mury o przypadkowych kształtach i kątach. Nie ma w tym żadnej obmyślonej struktury, a jedynie cegły połączone ze sobą tak, by wsparły jakąś opowieść. Nie mam pojęcia, co właściwie buduję ani czy ta budowla się nie zawali.
Być może powinnam pisać w autobusie. To bardziej odpowiadałoby mojej metodzie pisarskiej. Nie jadę całkowicie na chybił trafił – mam z grubsza wyznaczoną trasę, jednak to, kto wskoczy do tego pojazdu i wysiądzie z niego, jest zdeterminowane przez balans nawyku i wyczucia czasu oraz przypadku. Istnieje zawsze możliwość, że trasa w ostatniej chwili ulegnie zmianie wskutek kaprysu pogody albo wypadku drogowego, jakiejś parady czy maratonu. Nie ma w tym żadnej symetrii, żadnego planu, a jedynie chaotyczna, amorficzna krzątanina ludzkiego życia.
Jednakże stropy mają wspaniałą strzelistą perspektywę, jakiej nie znajdzie się w autobusach. Już wcześniej spoglądały na pisarzy i pisarki. Czy teraz patrzą na jedną z nich? A może tylko na kobietę w bibliotece siedzącą nad pustą kartką?
Może powinnam przestać gapić się w sufit i coś napisać.
Zmuszam się do oderwania wzroku od jego niebotycznej krzywizny. Lampy w zielonych abażurach rzucają elipsy łagodnego blasku, które wyznaczają granice terytorium na blatach w tej miejskiej czytelni. Te terytoria niewątpliwie są rozległe, jednak pozostają w obrębie światła twojej lampy. Siedzę na końcu jednego z kilkudziesięciu stołów ustawionych w idealnie równych rzędach. Mój stół znajduje się na tyle blisko środka sali, że gdziekolwiek spojrzę, widzę zielone lampy i głowy pochylone nad książkami. Młoda kobieta obok mnie zdjęła kurtkę, odsłaniając tatuaże pokrywające jej ręce. Ja nigdy nie zrobiłabym sobie tatuażu, jednak ten widok mnie fascynuje. Historia jej życia odmalowana na skórze. Ta kobieta jest jak żywa książka. Ma na sobie ozdobne wzory, portrety i słowa. Mantry miłości i władzy. Zastanawiam się, ile z nich jest fikcją. Jaką historię ja bym opowiedziała, gdybym musiała zapisać ją na własnym ciele? Kobieta czyta Freuda. To mi nasuwa myśl, że studentka psychologii byłaby doskonałą bohaterką powieści sensacyjnej. Studentka, nie ekspertka psychologii. Z ekspertami czytelnikom trudniej się utożsamić, są dla nich odleglejsi ze względu na swój status. Zapisuję na czystej stronie notesu „studentka psychologii” i biorę te słowa w ramkę. I tak oto wskakuję do autobusu. Nie wiadomo, dokąd on jedzie – po prostu wsiadłam do pierwszego, jaki się pojawił.
Pod ramką robię kilka notatek o tatuażach tej kobiety, uważając, by nie gapić się na nią zbyt ostentacyjnie.
Naprzeciwko mnie siedzi młody mężczyzna w bluzie od dresu z logo Wydziału Prawa Uniwersytetu Harvarda. Przedstawia sobą klasyczną postać – szerokie ramiona, mocna szczęka, podbródek z dołkiem – jakby był bohaterem z dawnego komiksu. Od co najmniej dziesięciu minut wpatruje się w tę samą stronę tomu opartego przed nim. Może uczy się jej na pamięć – albo może spuszcza wzrok, żeby nie gapić się na tę młodą kobietę siedzącą po mojej lewej. Zastanawiam się, kim są dla siebie nawzajem: byłymi kochankami, którzy ze sobą zerwali, czy może on usycha z miłości do niej, a ona traktuje go obojętnie? Albo może na odwrót – to ona prześladuje go swoim uczuciem? Obserwuje go znad książki Freuda? Być może podejrzewa go o coś? On rzeczywiście wygląda na udręczonego. Poczuciem winy? Zerka na zegarek – rolex czy jakiś inny równie oburzająco drogi.
Na lewo od Komiksowego Bohatera siedzi kolejny mężczyzna, wciąż młody, lecz już nie chłopak. Ma na sobie sportową kurtkę, a pod nią koszulę i pulower. Nie przyglądam mu się tak otwarcie jak tamtym, ponieważ jest obłędnie przystojny. Ma czarne włosy i oczy, mocno zarysowane brwi. Jeśli zauważy moje spojrzenie, uzna, że mam wobec niego jakieś zamiary. A tak nie jest… no, może trochę. Głównie jednak zastanawiam się, co mógłby wnieść do opowieści.
Pisze na laptopie, co jakiś czas przestaje, a potem znowu patrzy w ekran i zaczyna szybko stukać w klawisze. Dobry Boże, czy to możliwe, że jest pisarzem?
Oczywiście w czytelni siedzą też inni ludzie, lecz są dla mnie tylko cieniami, na których jeszcze nie skupiłam uwagi. Przez pewien czas piszę – głównie szkice fabuł. Zarysy tego, co mogłoby łączyć Freudystkę, Komiksowego Bohatera i Przystojniaka. Miłosne trójkąty, relacje biznesowe, przyjaźń z czasów dzieciństwa. Może Przystojniak to gwiazdor filmowy, Komiksowy Bohater jest jego fanem, a Freudystka – jego wierną obstawą. Uśmiecham się, gdy te scenariusze stają się coraz bardziej absurdalne, a jednocześnie podnoszę wzrok i napotykam spojrzenie Przystojniaka. Wygląda na zaskoczonego i zakłopotanego, ja z pewnością też, gdyż tak się czuję. Otwieram usta, by wyjaśnić, zapewnić go, że jestem pisarką, a nie jakąś gapiącą się pożądliwie stalkerką, ale oczywiście to jest czytelnia, w której nie można głośno się tłumaczyć, przeszkadzając innym w lekturze. Mimo to usiłuję dać mu do zrozumienia, że interesuje mnie tylko jako fizyczny katalizator literackiej postaci, którą tworzę, jednak to zbyt skomplikowany przekaz, by dało się go wyrazić mimiką. Osiągam tylko tyle, że Przystojniak sprawia wrażenie jeszcze bardziej zmieszanego.
Freudystka śmieje się cicho. Teraz Komiksowy Bohater także unosi głowę znad książki i wszyscy czworo w milczeniu spoglądamy na siebie nawzajem, nie mogąc zganić, przeprosić ani wyjaśnić, żeby nie zakłócić regulaminu czytelni.
A potem rozlega się krzyk – rozpaczliwy i przerażony. Nawet gdy milknie, zdaje się wciąż rozbrzmiewać, aż wreszcie uświadamiamy sobie, że zasady zachowania ciszy już nie obowiązują.
– Cholera! Co to było? – szepcze Komiksowy Bohater.
– Skąd dobiegł ten krzyk? – pyta Freudystka, wstając i rozglądając się wokoło.
Ludzie zaczynają zbierać swoje rzeczy i opuszczać salę. Dwaj strażnicy wchodzą energicznym krokiem i proszą, aby wszyscy zachowali spokój i pozostali na swoich miejscach, dopóki nie wyjaśni się, co się stało. Jakiś kretyński student prawa zaczyna mówić coś o nielegalnym zatrzymaniu i bezpodstawnym pozbawieniu wolności, ale większość siada z powrotem i czeka.
– Pewnie to tylko z powodu pająka – mówi Komiksowy Bohater. – Mój współlokator wrzeszczy tak samo, ilekroć zobaczy pająka.
– To była kobieta – zauważa Freudystka.
– Albo facet, który boi się pająków – upiera się Komiksowy Bohater i rozgląda się, jakby jego cierpiący na arachnofobię kumpel mógł się gdzieś tutaj czaić.
– Przepraszam, jeśli wyglądało, że się na ciebie gapiłem – zwraca się do mnie z wahaniem Przystojniak. Trochę się już zorientowałam w amerykańskich akcentach, więc rozpoznaję, że nie jest z Bostonu. – Moja wydawczyni chce, abym umieszczał więcej fizycznych opisów. – Krzywi się. – Mówi, że w moich manuskryptach wszystkie kobiety są ubrane tak samo, więc pomyślałem… Do diabła, to brzmi okropnie! Przepraszam. Próbowałem opisać twój żakiet.
Uśmiecham się z ulgą. Dobrowolnie wziął winę na siebie. Postanawiam zachować się uprzejmie.
– To oryginalna tweedowa męska marynarka sportowa z wzorem w jodełkę, kupiona w sklepie z wintydżową odzieżą i przerobiona przez krawca, żebym nie wyglądała w niej śmiesznie. – Spoglądam mu w oczy. – Nie zanotowałeś, mam nadzieję, że wyglądam śmiesznie?
Momentalnie się czerwieni.
– Nie, zapewniam cię – duka, a potem chyba orientuje się, że żartowałam, i się śmieje. Ma miły śmiech. Głęboki, ale nie hałaśliwy. – Cain McLeod.
Dopiero po chwili dociera do mnie, że się przedstawił. Ja też powinnam.
– Winifreda Kincaid, ale nazywają mnie Freddie.
– Ona też jest pisarką. – Freudystka nachyla się i zerka na mój notes. – Robiła notatki o nas wszystkich.
Niech to diabli!
Uśmiecha się.
– Podoba mi się ksywka Freudystka. Brzmi, jakbym była intelektualną superbohaterką. To lepsze niż Dziewczyna z Wytatuowanymi Ramionami czy Kolczykiem w Nosie.
Zatrzaskuję notes.
– Niesamowite! – Komiksowy Bohater odwraca się do mnie profilem. – Mam nadzieję, że opisałaś moją lepszą stronę twarzy… i to, że mam dołki w policzkach – dodaje, błyskając zębami w uśmiechu.
Przystojniak znany też jako Cain McLeod jest wyraźnie rozbawiony.
– Jakie było tego prawdopodobieństwo? Wy dwoje powinniście bardziej uważać, obok kogo siadacie.
– Jestem Marigold Anastas – oznajmia Freudystka. – Gdybyście chcieli wiedzieć, jak się to pisze: A-N-A-S-T-A-S – literuje.
Nie chcąc być gorszy, Komiksowy Bohater wyjawia, że nazywa się Whit Metters, i zapowiada, że pozwie nas oboje do sądu, jeśli Cain McLeod albo ja zapomnimy napisać o jego dołkach w policzkach.
Śmiejemy się wszyscy i w tym momencie strażnicy ogłaszają, że kto chce, może wyjść.
– Znaleźliście tę osobę, która krzyknęła? – pyta Cain.
Strażnik wzrusza ramionami.
– To zapewne jakaś idiotka, która uważa się za dowcipną.
Whit z satysfakcją kiwa głową i wypowiada bezgłośnie: „pająk”.
Cain unosi brwi.
– To był sugestywny krzyk – mówi.
Ma rację. W tym krzyku wybrzmiało autentyczne śmiertelne przerażenie. Ale być może to tylko fantazja pisarki. Może ktoś po prostu chciał rozładować trochę napięcia.
– Muszę się napić kawy – oznajmiam.
– Najbliżej jest barek Sala Map – mówi Cain. – Parzą tam całkiem przyzwoitą kawę.
– Czy potrzebujesz więcej danych? – pyta Marigold.
Teraz gdy rękawy kurtki zasłaniają jej ramiona, które wcześniej przykuły moją uwagę, spostrzegam, że ma piękne oczy, zielone i błyszczące jak szmaragdy, w oprawie ciemnej kredki i tuszu do rzęs.
– Tylko kawy – odpowiadam zarówno za Caina, jak i za siebie, gdyż nie jestem pewna, które z nas pytała.
– Mogę pójść z wami?
Dziecięca prostolinijność jej pytania jest rozbrajająca.
– Oczywiście – odpowiadam.
– Ja też? – Teraz pyta Whit. – Nie chcę zostać sam. Gdzieś tutaj na pewno jest pająk.
Tak więc idziemy do Sali Map, żeby odnaleźć przyjaźń, i pierwszy raz w życiu piję kawę z mordercą.
Droga Hannah!
Brawo! Inteligentny i intrygujący wstęp. Wykorzystałaś twórczo moje narzekania. Ostatnie zdanie mrozi krew w żyłach. To wspaniały haczyk. Obawiam się, że wydawca zażąda, byś umieściła je jako zdanie otwierające powieść, żeby przykuło uwagę ludzi, którzy w księgarni rzucają okiem tylko na pierwszą stronę. Mogę powiedzieć jedynie: nie gódź się na to! To zdanie brzmi doskonale tam, gdzie jest.
Jednakże jest ono zarówno błyskotliwe, jak i odważne. Pamiętaj, że rzuciłaś czytelnikom wyzwanie, oznajmiłaś, że jedno z tych trojga (Marigold, Whit albo Cain) okaże się mordercą. Odtąd czytający będą bacznie się im przyglądać. To utrudnia ci odwrócenie ich uwagi od wskazówek w tekście i utrzymanie ich zaciekawienia. Niemniej zdanie jest znakomite – zwłaszcza że wszyscy troje wydają się tacy sympatyczni. Jak powiedziałem, to odważne.
Ośmielam się żywić nadzieję, że skoro umieściłaś akcję powieści w Bostonie, wkrótce zjawisz się tutaj, by zgromadzić materiał. Byłoby wspaniale cierpieć za naszą sztukę twarzą w twarz nad szklaneczkami martini w jakiejś knajpie, jak prawdziwi pisarze! Tymczasem z radością pomogę Ci w kwestiach takich jak wyczucie miejsca i tym podobne. Uważaj mnie za Twojego zwiadowcę, Twoje oczy i uszy w Stanach Zjednoczonych.
Parę uwag. Amerykanie nie używają słowa pulower (opis Przystojniaka). Możesz nazwać go swetrem. Poza tym w Stanach kobiety o wiele rzadziej i oszczędniej się tatuują niż w Australii. Nie widziałem tutaj żadnej mającej wytatuowane całe ręce. Oczywiście to nie znaczy, że Marigold nie może mieć takich tatuaży – być może właśnie dlatego Winifredzie rzuciły się w oczy.
Po tym, jak otrzymałem Twój mejl oraz rozdział powieści do przeczytania, wróciłem do czytelni bostońskiej biblioteki i niestety okazało się, że nie obowiązują tam żadne jednoznaczne reguły zabraniające rozmów. To bardziej kwestia ogólnych zasad uprzejmości. Jednak łatwo temu zaradzić. Wprowadź pełne dezaprobaty uciszanie ze strony jednego czy dwojga sąsiadów przy stole, a nie zgubisz presji na zachowanie ciszy. Zjadłem lunch w barku Sala Map, więc jeśli będziesz potrzebowała szczegółów wystroju tego lokalu, daj mi znać. Jako Australijka zapewne kategorycznie wykluczasz kawę, ale ponieważ Winifreda jest Amerykanką, prawdopodobnie nie uzna jej za nieodpowiedni napój.
Czy potrzebujesz opisu jakiegoś miejsca, w którym mieszka Freddie? Jeżeli pieniądze nie stanowią dla niej przeszkody, mogłabyś ulokować ją w dzielnicy Back Bay, nieopodal Bostońskiej Biblioteki Publicznej. Wiele tamtejszych apartamentów mieści się w przebudowanych wiktoriańskich kamienicach z elewacją z piaskowca, jednak Freddie musiałaby być chyba dziedziczką fortuny, żeby stać ją było na zamieszkanie w którymś z nich! Czy ona jest rokującą debiutantką usiłującą dopiero zdobyć pozycję, czy autorką o międzynarodowej sławie? W tym pierwszym przypadku przypuszczalnie mieszka w dzielnicy takiej jak Brighton czy Allston. Daj mi znać, czy chcesz, żebym obejrzał dla ciebie kilka tamtejszych budynków.
Wczoraj dostałem dziesiąty list z odmową opublikowania mojego dzieła. Chyba powinienem jakoś uczcić tę okrągłą liczbę. Może kupię sobie ciastko. W tym liście napisano, że mój styl jest elegancki, ale odnoszą wrażenie, iż wybrałem niewłaściwy gatunek literacki – co, jak przypuszczam, jest zawoalowanym sposobem przekazania, że chcą, aby mój bohater był wampirem, a punktem kulminacyjnym stała się inwazja obcych… i to nie taka, jaką wydaje się zaabsorbowany nasz prezydent.
Wiem, Hannah, że te powtarzające się odmowy stanowią rytuał przejścia, jednak, szczerze mówiąc, to boli. Nie wiem, czy jestem dostatecznie silny jak na tę profesję. Wspaniale musi być znaleźć się na poziomie, na którym stać cię na płacenie rachunków i masz pewność, że cokolwiek napiszesz, zostanie przynajmniej na serio rozważone. Moje stadium wydaje się tylko rytuałem poniżenia.
Twój trochę zniechęcony
LeoROZDZIAŁ DRUGI
Nadal odczuwam lekki podziw, ilekroć wkraczam na lśniącą szachownicę posadzki w holu domu Carrington Square. To jedna z tych wiktoriańskich kamienic z elewacją z piaskowca, z których słynie dzielnica Back Bay – ze wspaniałym dwuspadowym dachem i perfekcyjnie odnowionym wnętrzem. Okna mojego mieszkania z jedną sypialnią wychodzą na wewnętrzny dziedziniec, na którym znajdują się park w stylu angielskim i fontanny z kutego żelaza. Mieszkanie jest pięknie umeblowane i ozdobione – a cena wynajmu pod tym adresem zazwyczaj przekracza możliwości finansowe skromnego pisarza. W salonie po obydwu stronach marmurowego kominka są wbudowane w ścianę regały, a na nich stoją dzieła wszystkich poprzednich zdobywców stypendium Sinclaira, którymi byli rezydujący tutaj pisarze. Ta kolekcja jest równie inspirująca, co onieśmielająca. Wspaniałe powieści w niemal wszystkich gatunkach literackich, stworzone w ciągu roku, w którym dany pisarz mieszkał w tym apartamencie. Przez mniej więcej pięćdziesiąt lat funkcjonowania stypendium niewątpliwie kilkakrotnie zmieniono umeblowanie i dekoracje, jednak te regały pozostały nietknięte, otoczone czcią. Są celem istnienia i sercem tego miejsca – czasami wydaje mi się, że słyszę jego bicie.
Być może właśnie te regały początkowo sparaliżowały moje pióro. Sądziłam, że tutaj z łatwością odnajdę słowa. Czas i miejsce wydawały się idealne do pisania – marzenie urzeczywistnione i utwierdzone przez ową nagrodę. A jednak czułam się tu bezwartościowa, niepewna. Dusiłam się i przez pierwszy miesiąc usuwałam więcej, niż pisałam. Lecz nie dziś.
Dzisiaj wróciłam z biblioteki ożywiona, w radosnym nastroju. Zasiedzieliśmy się w barku Sala Map kilka godzin – Cain, Whit, Marigold i ja. Było to bardzo dziwne – czworo nieznajomych, którzy zda się, rozpoznali się nawzajem, jakby już wcześniej przyjaźnili się ze sobą w jakimś zapomnianym życiu. Rozmawialiśmy o najróżniejszych kwestiach, przez większość czasu śmialiśmy się i bez skrępowania żartowaliśmy dobrodusznie jedni z drugich. Czułam się swobodnie i oddychałam pełną piersią po raz pierwszy, odkąd wsiadłam do samolotu w Sydney.
Cain jest publikowanym pisarzem – jego pierwszą książkę zrecenzowano w „New York Timesie”. Tego ostatniego mi nie powiedział; wygooglowałam go w drodze do domu. „Washington Post” nazwał go jednym z najbardziej obiecujących młodych powieściopisarzy amerykańskich, a jego debiutancka powieść stała się czymś w rodzaju sensacji. Marigold rzeczywiście studiuje psychologię na Harvardzie, a Whit zawala tam prawo, czym jednak zdaje się nie przejmować. Według niego to jedyny sposób, by uniknąć wciągnięcia go do rodzinnej firmy prawniczej.
Tak więc uwagę mam początkowo zaprzątniętą czym innym, gdy na schodach natykam się na Lea Johnsona.
– Cześć, Freddie! – rzuca.
Leo też jest pisarzem rezydującym w domu Carrington Square. Pochodzi z Alabamy, chociaż myślę, że kiedyś studiował na Harvardzie. Otrzymał stypendium naukowo-badawcze będące, zdaje się, amerykańskim odpowiednikiem stypendium Sinclaira i zajmuje mieszkanie kilkoro drzwi od mojego.
– Jak było w bibliotece? – pyta. Mówi z łagodnym przeciągłym akcentem południowca, skłaniającym cię, żeby zwolnić i chwilę pogawędzić. – Dużo napisałaś?
– Skąd wiesz, że byłam w bibliotece?
– Och, widziałem cię w barku Sala Map. – Poprawia okulary na nosie. – Wpadłem do biblioteki, żeby odebrać książkę, którą zarezerwowałem, a potem chciałem się napić kawy i przypadkiem cię tam zobaczyłem. Pomachałem, ale chyba mnie nie zauważyłaś.
– Oczywiście, że nie zauważyłam, bo inaczej poprosiłabym, żebyś do nas dołączył – odpowiadam.
Lea najprędzej ze znanych mi tutaj osób mogłabym nazwać kimś w rodzaju kolegi. Opowiadam mu o tym krzyku.
Śmieje się.
– Pewnie to jakaś wariatka albo rodzaj inicjacji do klubu studenckiego. Wiele klubów na Harvardzie jest teraz koedukacyjnych.
Pytająco unoszę brew, nie bardzo wiedząc, jaki to ma związek z krzykiem.
– Wygląda to na jakiś figiel, który wylągł się w głowie nastolatka płci męskiej – wyjaśnia. – Ale oczywiście wymagano, by spłatała go kobieta.
Uśmiecham się.
– Nie sądzisz, że mogły to zaplanować kobiety?
– Nie sądzę, by kobieta mogła uznać to za zabawne. Natomiast mężczyzna byłby zachwycony tym swoim nadzwyczajnym żartem.
– Pamiętaj, że ty to powiedziałeś, nie ja. – Spoglądam w górę schodów. – Chciałbyś wpaść do mnie na kawę?
Leo kręci głową.
– Nie, proszę pani. Widzę w twoich oczach błysk rodzącej się opowieści. Zostawię cię w spokoju, żebyś mogła ją zapisać. Za parę dni porównamy nasze notatki.
Zgadzam się z ulgą. Rzeczywiście odczuwam nieodparty impuls pisania. I jeszcze bardziej lubię Lea za to, że rozumie.
Wchodzę do mieszkania, ściągam pantofle, moszczę się na sofie i natychmiast otwieram laptop. Zaczynam pisać, wykorzystując przydomki Przystojniak, Komiksowy Bohater i Freudystka. Pojawiają się na stronie ekranu niczym frotaż wzięty z życia, o kształtach i wymiarach stworzonych ze słów. Później dam im prawdziwe nazwiska; chwilowo nie chcę zatamować strumienia pomysłów próbą wyboru dla nich odpowiednich nazwisk.
Rozmyślam o tym krzyku. On także ma swoje miejsce w tej opowieści. My czworo szczegółowo o nim dyskutowaliśmy. Jak coś takiego mogło pozostać niewyjaśnione? Skoro ktoś krzyknął, musiał mieć powód. Whit znowu napomknął o pająku. Podejrzewam, że ma jakąś fobię z tym związaną.
Uzgodniliśmy wszyscy, że spotkamy się jutro w BBP. Właściwie to Cain i ja postanowiliśmy się spotkać, żeby stworzyć swoistą grupę pisarzy. Marigold i Whit uznali, że powinni się znaleźć w każdej grupie, bez względu na jej cel.
– Możemy dzielić się z wami naszymi opiniami o tym, co piszecie – nalegała Marigold.
– I inspirować was – dorzucił Whit.
Tak więc na tym stanęło.
Włączam telewizor, początkowo tylko po to, żeby coś leciało w tle. Pracuję, więc nadawany program jest dla mnie jedynie niewyraźnym mamrotaniem, które łączy mnie z realnym światem, gdy tworzę własny; ledwie zauważalną kotwicą. Dopóki nie słyszę słów „Dziś w Bostońskiej Bibliotece Publicznej”.
Podnoszę wzrok. Reporter mówi do kamery: „…personel sprzątający znalazł w Bostońskiej Bibliotece Publicznej zwłoki młodej kobiety”.
Zamykam laptop, podkręcam dźwięk i pochylam się do telewizora. Zwłoki. Mój Boże, ten krzyk! Reporter nie mówi już nic więcej dla mnie użytecznego. Przełączam na inną stację, ale doniesienie brzmi z grubsza tak samo. Ciała nie zidentyfikowano, wiadomo tylko, że to była młoda kobieta.
Dzwoni mój telefon. To Marigold.
– Serwis informacyjny! Widziałaś tę wiadomość?
– Tak.
– Tamten krzyk! – Marigold wydaje się raczej podekscytowana niż przestraszona. – To na pewno ona!
– Ciekawe, dlaczego od razu jej nie odnaleziono?
– Może zabójca ukrył ciało?
Uśmiecham się.
– Marigold, nie wspomniano ani słowem o zabójstwie. Mogła krzyknąć, bo spadła ze schodów.
– Gdyby spadła ze schodów, ktoś od razu by ją znalazł.
Fakt.
– Myślisz, że jutro zamkną bibliotekę?
– Może pomieszczenie, w którym została znaleziona, ale z pewnością nie całą bibliotekę. – Marigold zniża głos do półszeptu. – To musiało być w pobliżu Sali Batesa.
– Też tak pomyślałam.
– Wychodząc, mogliśmy go minąć. To znaczy zabójcę.
Śmieję się, chociaż rzeczywiście to możliwe.
– Gdyby to była powieść, co najmniej wpadlibyśmy na niego.
– Więc nasze spotkanie jutro nadal aktualne?
Nie waham się. Sprzątaczka zatrudniona przez Fundację Sinclaira przychodzi we wtorki, a ja wolę uniknąć poczucia, że przeszkadzam albo jestem leniwa czy niechlujna. To nieodłączne od sytuacji, gdy jesteś dorosła i masz kogoś, kto po tobie sprząta.
– Zamierzam przyjść. Przynajmniej dowiemy się, czy bibliotekę na jakiś czas zamknięto.
Rozmawiamy jeszcze trochę o innych sprawach. Marigold musi napisać referat na temat lęku nieletnich przed rozdzieleniem z matką, który nazywa „o maminsynkach i kobietach, które ich tworzą”. Śmieję się głośno, a potem ustalamy miejsce spotkania, na wypadek gdyby nie wpuszczono nas do BBP.
Lecz po zakończeniu rozmowy wracam myślami do krzyku i tego, że go usłyszałam. Usłyszałam, jak kobieta umierała, i nie wiem skąd, ale miałam pewność, że była przerażona. Czuję w żołądku wagę tego faktu.
W wiadomościach telewizyjnych już nazywa się ten incydent morderstwem. Nie jestem pewna, czy mają więcej informacji, czy po prostu w nieunikniony sposób nakręcają sensację.
Pogłaśniam telewizor i powracam do pracy, mając wyrzuty sumienia z powodu tego, że bez względu na to, co czuję wobec śmierci tej nieszczęsnej kobiety, nie zahamowało to ani nie spowolniło potoku słów, które wystukuję na klawiaturze. Pojawiają się szybko i splatają w zdania mocne i rytmiczne, które zaskakują mnie swoją klarownością. Mam wrażenie, że to trochę nieprzyzwoite pisać tak dobrze po takiej tragedii. Ale piszę. Historię o nieznajomych złączonych krzykiem.
Droga Hannah!
Dobrze rozegrane, moja przyjaciółko, dobrze rozegrane! Z tym stypendium Sinclaira to fantastyczny pomysł. Zdołałaś umieścić Winifredę w dzielnicy Back Bay bez obciążania jej olbrzymim majątkiem. I w dodatku może być Australijką.
I umieściłaś mnie w tej opowieści! Z akcentem południowca i moim własnym stypendium naukowo-badawczym. Jestem do głębi poruszony! Zapomniałaś nadmienić, że Leo jest wysoki i nadzwyczaj przystojny, ale przypuszczam, że to oczywiste. Co więcej, ukradkiem wprowadziłaś czwartą możliwość do twojej deklaracji, że sprawca zabójstwa był obecny w Sali Map, gdy Freddie piła tam kawę. Czy taki był Twój zamysł?
Co do twojego pierwszego pytania: tak, uważam, że Sala Batesa byłaby następnego dnia otwarta. Najwyraźniej morderstwa nie popełniono tam, lecz w jednym z pobliskich pokoi bądź korytarzy. To daje wiele opcji wyboru – poniżej zamieściłem listę kilku propozycji.
Przy niektórych z nich mogłabyś stanąć przed koniecznością rozważenia kwestii głośności tego krzyku. Jeżeli był na tyle głośny, że usłyszano go w obrębie Sali Batesa, zabójstwo istotnie musiałoby wydarzyć się w jednym z przyległych pomieszczeń. Z ciekawością zobaczę, jak wyjaśnisz, dlaczego przeszukanie nie dostarczyło żadnych odpowiedzi.
Nawet zajrzałem do BBP, by się przekonać, czy rzuci mi się w oczy coś przydatnego. Jest kilka przewodów wentylacyjnych, którymi dźwięk mógłby dotrzeć z dalej położonego pomieszczenia, ale żeby zyskać pewność, potrzebowałabyś w gruncie rzeczy planów tego budynku. Trochę obawiam się wypytywać, żeby nie uznano, że coś knuję, ale jeśli nadarzy się sposobność, zobaczę, czego zdołam się dowiedzieć.
A teraz inna kwestia z twojego mejla… O Boże, Hannah, dziękuję, naprawdę nie oczekiwałem, że zaproponujesz pokazanie mojego manuskryptu twojej agentce. Czuję się zakłopotany, że mogłabyś pomyśleć, iż próbowałem ukradkiem podsunąć Ci ten pomysł. Zapewniam cię, że tak nie było. A chociaż duma nie pozwala mi przyjąć Twojej pomocy, jestem zbyt zdesperowany, by ją odrzucić.
Zatem do tego manuskryptu jest dołączona resztka mojej godności. Pamiętaj, abym się o tym nie dowiedział, jeśli uznasz go za okropny i nikomu nie pokażesz. A ja nigdy Cię o to nie spytam, ponieważ musi istnieć jakiś sposób, by nasza przyjaźń przetrwała pomimo mojego braku talentu. Wyrażam to tak nieporadnie, co zapewne źle wróży losom mojego manuskryptu, ale jestem wdzięczny i wzruszony, że chciałabyś mi pomóc.
Tak czy owak, czekam niecierpliwie na Twój następny rozdział i zobaczę, czy uda mi się znaleźć jakieś odpowiednie miejsce na umieszczenie twoich zwłok.
Raz jeszcze z wyrazami wdzięczności i podziwu
Leo