Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kobieta z innej planety - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 grudnia 2019
Ebook
9,99 zł
Audiobook
9,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kobieta z innej planety - ebook

Sierpniowa ulewa nadciągnęła nad Warszawę. Była pierwsza w nocy, ulice opustoszały i tylko posterunkowy Mateusz Pordoba w gumowym płaszczu przenikał wzrokiem jezdnię mostu Poniatowskiego. Wtem niespodziewanie pojawił się samochód osobowy. Jechał powoli, co rusz zatrzymując się jakby czegoś szukał. Kierowcą okazuje się roztrzęsiony mężczyzna. W domu znalazł list, z którego wynikało, że znajoma kobieta ma zamiar rzucić się z mostu do Wisły. Przeczesując teren mężczyźni odnajdują sweter, należący do autorki listu, a w nim kolejną wiadomość. Gdy posterunkowy ponownie przeszukuje okolicę, w której znaleziono ślad, nieznajomy mężczyzna odjeżdża z piskiem opon. Mimo strzałów policjanta udaje mu się uciec. Kim był i dlaczego nagle odjechał? Jaki związek ma to ze zniknięciem tajemniczej kobiety? Mateusz Pordoba rozpoczyna śledztwo z samymi niewiadomymi...

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-116-7688-2
Rozmiar pliku: 495 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. TAJEMNICA WISŁY

Na moście Poniatowskiego ruch zamarł. Godzina pierwsza w nocy w Warszawie ma swoje prawa nawet na arterii potężnego ruchu, która łączy środek stolicy z Pragą i jej węzłami kolejowymi.

Obfity deszcz sierpniowy wypędził upartych spacerowiczów, którzy wiecznie snują się po wszystkich kątach Warszawy o każdej porze, nie wiedzieć po co i dlaczego.

Pod mostem sunęły ciemne, posępne fale Wisły niepowstrzymanym pędem. Błyski latarń nadbrzeżnych oznaczały długą, migotliwą linią granice żywiołu wodnego.

Posterunkowy w płaszczu gumowym szedł z wolna jezdnią, zapuszczając przenikliwy wzrok w mroczne głębie nocy. Wszędzie pustka i chlupot deszczu, ale kiedy minął najwyższy punkt mostu i zaczął zbliżać się ku Pradze, zdało mu się, że w odległości jakich stu pięćdziesięciu kroków mignęła biała postać, która wykonała kilka nieokreślonych ruchów, po czym zniknęła mu z oczu.

Zjawa czy człowiek? Mężczyzna czy kobieta? Żaden okrzyk, żaden plusk wody nie doszedł do jego uszu, tylko jakby cień samochodu uciekał przed nim, aż rozpłynął się w ciemnościach nocy. Deszcz wzmógł się i począł zacinać wydłużonymi, gęstymi smugami wprost w oczy.

Mateusz Pordoba mocniej owinął się płaszczem i głębiej na głowę zaciągnął gumową kapuzę. Niemniej od punktu, w którym błysnęła mu zjawa, nie oderwał oczu. Pomyłka czy rzeczywistość? Ileż to razy w jego praktyce służbowej drobne „nic” urastało nieraz do granic potwornej tragedii.

Szedł z wolna, uważnie. Po prawej jego stronie jakieś auto zbliżało się od Pragi w błyskawicznym tempie, badając drogę oślepiającymi smugami reflektorów. Gnało wprost na niego. Ledwie zdołał uskoczyć w bok. Minęło go. Szybkość była niedozwolona, karalna.

Miał już alarmować posterunki gwizdkiem, lecz ku swemu zdumieniu dostrzegł, że samochód przy końcu mostu zwolnił bieg, zatoczył dokładny łuk i powoli jechał z powrotem, jakby siedzący w nim pasażerowie chcieli badać teren.

Coś zgubili – pomyślał posterunkowy Pordoba. – Nadjadą, pogadam z nimi. Będzie protokół.

Stanął i obserwował zbliżające się auto. Ktoś z niego wychylał się nieustannie i starannie przeglądał jezdnię i chodniki. Wreszcie samochód zrównał się z posterunkowym i przystanął tuż obok niego.

– Czy pan nie zauważył czegoś podejrzanego? – zagadnął go głos nerwowy, wzburzony. – Jestem w najwyższym stopniu zaniepokojony. Zastałem w domu list i natychmiast tutaj przyjechałem.

Pordoba dostrzegł, że w samochodzie siedział tylko jeden człowiek, który go pytał. Zdjął dłoń z kolby rewolweru i podszedł do nieznajomego.

– O co panu chodzi?

– Panie posterunkowy – brzmiała odpowiedź – w grę wchodzi kobieta. Czy pan dawno pełni tu służbę?

– Od godziny.

– List zastałem w domu przed chwilą. Służący mówił, że podał go szofer, który odjechał następnie z pewną osobą. Jest temu jakie pół godziny.

Pordoba począł badać nieznajomego.

– Co ma wspólnego list z mostem Poniatowskiego?

– Osoba, o którą mi chodzi, zostawiła list tak zagadkowy, że natychmiast tu przyjechałem.

– Dlaczego tutaj?

– Bo w liście były tylko trzy słowa, napisane znanym mi charakterem.

– Jakie słowa?

Nieznajomy zawahał się, wreszcie rzekł stłumionym głosem:

– Napisała słowa: „Pamiętasz miesiąc temu?”. A miesiąc temu byłem z nią tutaj i wówczas zagroziła mi, że się utopi.

Pordoba obejrzał się za siebie. W mózgu przemknęło mu wspomnienie zjawiska.

– Przypuszcza pan – zapytał – że tu przyjechała samochodem? A potem co?

– Po prostu wynajęła samochód – oświadczył przybysz. – Kazała oddać list mojemu służącemu, potem tu przyjechała, odprawiła szofera, a potem... czy ja wiem... Jestem do głębi wzburzony. Ta istota zdolna jest do wszystkiego.

– Jak była ubrana? – rzucił pytanie Pordoba.

– Miała na sobie biały sweter. Spinała go zwykle szmaragdową broszą. Przepraszam. To do rzeczy nie należy, lecz mnie po prostu myśli się plączą. Panie posterunkowy, zatem nie dostrzegł pan nic podejrzanego? Jestem wstrząśnięty do głębi. To przecież niemożliwe, aby ona... to niemożliwe.

Pordoba mruknął przez zęby:

– Niech mię pan podwiezie sto pięćdziesiąt kroków. Licho wie. Nie pierwsza, nie ostatnia.

– Czy pan co dostrzegł?

– Niech mię pan podwiezie. Zobaczymy.

Deszcz rozpętał się na dobre. Na kilka kroków nie było nic widać.

– Niech pan jedzie lewą stroną ku Pradze – komenderował posterunkowy. – Krok za krokiem. Jeżeli mnie wzrok nie mylił, to może coś się z tego wykluje. Licho nie śpi.

Nieznajomemu drżały ręce. Położył je na kierownicy.

– Po lewej stronie nie wolno – rzucił uwagę.

– Musi być wolno – odparł Pordoba zniecierpliwionym głosem. – Rozświeć pan reflektory i jedź pan, jak powiedziałem.

Samochód potoczył się naprzód w ulewie. Pordoba śledził uważnie każdy metr kwadratowy chodnika i barierę mostu.

– Ostrożnie, powoli – upominał. – Diabli nadali deszcz.

Mimo ulewy wychylił się, aby lepiej móc badać teren. Ujechali już sto pięćdziesiąt kroków. Pordoba nagle syknął. Nic nie mówiąc, silnie ścisnął rękę nieznajomego aż do bólu. W gęstej plusze dostrzegł białawą smugę.

– Stać. Mam.

Wyskoczył z wozu jednym susem. Na jezdni leżał biały sweter zlany deszczem. Mokra, biedna szmatka kobieca. Pordoba przesunął ręką wzdłuż kołnierza – natrafił na broszę. Podszedł do światła latarni samochodowej. Obejrzał ją dokładnie. – Szmaragdowa, zgadza się – mruknął sam do siebie.

Nieznajomy obserwował go z przerażeniem. Zdawało mu się, że wszystko to, co się stało i co się teraz dzieje, jest czystą halucynacją. W głowie wirowały mu bezładne myśli. Załkał. Głowę oparł na kierownicy, drżąc w febrze nerwowej.

Posterunkowy obejrzał dokładnie sweter. W prawej kieszeni znalazł nie zapieczętowany list. Litery adresu, pisanego niebieskim atramentem, wydłużyły się pod wpływem deszczu w arabeski fantastyczne. Przeczytał napis: „Do tego, który wie wszystko...”

Zatkało go w gardle. Pordoba przeżył już tyle wstrząsających wypadków, tyle łez i krwi spłynęło na jego oczach, że nawykł do nieszczęścia ludzkiego i nie przejmował się nim wiele, lecz tym razem smętek tragedii kobiecej poruszył go do głębi swą niewypowiedzianą prostotą. Nic nie mówiąc, usiadł w samochodzie obok nieznajomego, który pogrążył się w ponurym milczeniu.

– Zaświeć pan – rzekł Pordoba jak mógł najłagodniej, choć zwykle głos jego brzmiał szorstko. – Muszę ten list przeczytać. Może dowiemy się czegoś bliższego.

Mokry sweter położył ostrożnie na kolanach, po czym w świetle latarki elektrycznej wyjął list, uważając, aby go nie rozerwać. Wilgotna kartka papieru miała swoją przejmującą wymowę. Czytał powoli:

„Życie zaczyna się i kończy tajemnicą. Jeśli otacza je pustka, to jego tajemnica jest tym ciekawsza. Chcę ją poznać. Może wówczas dowiem się, jaka była właściwie treść mego życia i czy ta pustka, z której odchodzę, była moją, czy jego winą. B.”

Za mądre – pomyślał Pordoba. – Jakaś przerafinowana dama...

Nastało długie milczenie. Nieznajomy podniósł głowę. Oczy miał na pół przymknięte. Nerwy odmówiły mu posłuszeństwa. Drżał na całym ciele. Zęby szczękały jedne o drugie.

Pordoba obserwował go spod oka. Delikatność, której zwykle nie dawał do siebie dostępu, nie pozwalała mu zadawać na razie dalszych pytań. Powinien był go wylegitymować. Tego jednak nie uczynił. Na to był jeszcze czas. List złożył starannie i schował wraz z kopertą do książeczki służbowej. Następnie, wycisnąwszy wodę, zwinął sweter i wcisnął go w róg siedzenia.

– Niech pan chwilę poczeka – wycedził przez zęby, nadając sobie pozór całkowicie opanowanego służbisty. – Muszę jeszcze stwierdzić, czy nic więcej po niej nie zostało. A nuż. Piekielna ulewa.

Wygramolił się z auta i wszedł na chodnik, oglądając bacznie miejsce, w którym znalazł sweter. Tuż obok żelaznej balustrady dostrzegł szpilkę. Podniósł ją i schował do kieszeni. Obejrzał starannie poręcz, na koniec wychylił się, aby rzucić po raz ostatni wzrokiem w otchłań wodną, która zda się podniosła swą złowrogą powierzchnlę tuż pod arkady mostu. Strugi deszczu wiązały się z nią, tworząc przeraźliwe kłębowisko.

Runęła tam jak kamień – pomyślał Pordoba.

Tymczasem nieznajomy otrząsnął się z apatii. Pierwszy wstrząs nerwowy minął. W mózgu przebiegł myślami wszystkie momenty od wyjazdu z domu aż do rozmowy z posterunkowym.

Nikt jej nie zna w Warszawie – drapieżna myśl przeszyła jego mózg. – Jeśli odkryją moje nazwisko, zacznie się łańcuch nieobliczalnych następstw. Wszak znalazłem się na jej drodze tylko przypadkowo... raczej na marginesie jej życia...

Zamajaczyły mu w głowie: wspaniała willa, salon z kosztownymi meblami i obrazami, lampa płonąca na spirali wężowej. Zamigotały mu w oczach dwie jasne główki dziecięce, śpiące rozkosznie, i pochylona nad nimi głowa kobiety szlachetnie rzeźbiona. A dalej wielki, sześciopiętrowy budynek Akcyjnego Towarzystwa, luksusowy gabinet, mnóstwo podjeżdżających aut – pęd milionowych interesów.

I on nagle w jakiejś romantycznej awanturze. Lęk wstrząsnął nim do głębi.

Uciekać! – błysnęła w jego mózgu myśl raz jeden i drugi. ‒ Uciekać! Jeszcze nikt nie wie, kto jestem.

Pochylił się nad kierownicą, rzucił wzrokiem ku balustradzie mostu, na której leżał przechylony posterunkowy.

A gdy wykryją, kto jestem? – zadał sobie pytanie właściciel auta. – To dlaczego uciekłem? Jest wytłumaczenie: paraliż woli, wzburzenie psychiczne. Mogę wreszcie schronić się do sanatorium. I tak lekarze wysyłają mię na kurację. Skorzystam z pozoru. Uciekać! Uciekać! Muszę. Muszę za każdą cenę!

Powoli, ostrożnie wprawił samochód w ruch. Ulewny deszcz pokrywał wszelki szmer. Potężny wóz potoczył się bez szelestu po śliskiej jezdni i z wolna przyspieszał tempo... Pogasły w nim światła. Wreszcie znikł w ciemnościach jak mara.

Właśnie Pordoba ukończył swoje poszukiwania, kiedy jego czujność wzbudził łoskot innej maszyny, pędzącej od strony Pragi. I tym razem samochód gnał z nadmierną szybkością. Ogarnęła go złość na ludzką bezwzględność. Byle sobie dogodzić, a drugi niech ginie.

Nie spostrzegając, co się stało z nieznajomym, wybiegł naprzód i strzałem danym w powietrze zaalarmował jadących. Ale samochód nie zważał na niego. W piorunującym tempie minął Pordobę i pomknął w stronę Warszawy. Huk strzału wchłonęła w siebie nawałnica, która rozpętała się na dobre.

Teraz dopiero posterunkowy spostrzegł z przerażeniem, że auto z nieznajomym zniknęło bez śladu. Zaklął siarczyście. W książeczce służbowej został mu tylko list denatki, koperta.

A to kant – pomyślał z wściekłością. – Ulitowałem się nad łobuzem, nie wylegitymowałem go od razu, a on wypłakał się i uciekł... Już ja go dostanę w swoje ręce. Wtenczas z nim inaczej potańczę.II. NIEUBŁAGANA RZECZYWISTOŚĆ

Nieznajomy ostrożnie wjechał do ogrodu swej willi. Stary Jakub, który otwierał bramę, pokiwał głową, lecz nie odezwał się ani słowem, widząc, że pan jest mocno zafrasowany. Pomógł mu przy wprowadzeniu samochodu do boksu i czekał milcząco, czy otrzyma jakiś rozkaz, czy nie.

– Jakub może iść spać – padło zlecenie. – Muszę jeszcze sprawdzić, co się stało z akumulatorem. Reflektory nie chciały się palić.

– Właśnie – oświadczył stary sługa. – Aż się przeląkłem, że jaśnie pan jechał bez światła.

– Głupstwo! Ale, ale. Czy ten szofer, który przywiózł list, nie zgłosił się przypadkiem później?

– Nie, tylko zapomniałem na amen powiedzieć, że spieszył się bardzo. Na odchodnem mówił, że jedzie na Dworzec Gdański i że mu jest bardzo pilno.

– Na Dworzec Gdański?

– Tak gadął.

– Dobrze już, dobrze. Możecie iść spać.

Jakub odszedł wolnym krokiem do swojej odźwierni, w której mieszkał przy bramie już od lat kilkunastu.

Przybyły obejrzał się dokoła, zapalił lampkę elektryczną i wszedł do auta. Mokry sweter, wciśnięty w róg siedzenia, uderzył go w oczy. Zadrżał.

Posterunkowy ma zatem tylko list i kopertę – pomyślał. – A to trzeba spalić. Numeru samochodu nikt nie mógł zanotować, bo go zdjąłem.

Zwinął jeszcze mocniej sweter i włożył go do kieszeni wewnętrznek płaszcza. Następnie wyjął spod siedzenia numer samochodu i umocował go na zwykłym miejscu.

Kroplisty pot wystąpił mu na czoło. Dopiero po tym momencie w błyskawicznym skrócie myśli ocenił całą straszliwą odpowiedzialność, którą wziął na siebie od chwili ucieczki z mostu.

Ociężałym krokiem powlókł się do willi.

Nad drzwiami wejściowymi paliła się lampka, rzucając silne światło na mosiężną tablicę, przybitą na drzwiach:

„Janusz Rosławski, Dyrektor Spółki Akcyjnej Zakłady Wiertnicze”.

Błyszczące litery migotały natarczywie, przypominając mu nieubłaganą rzeczywistość. Ani jedna z nich inaczej brzmieć nie mogła, wszystkie wołały głośno, iż nie jest w stanie nic zmienić z tej ustalonej prawdy życiowej, w której tkwił.

Wyjął klucz i ostrożnie przekręcił go w zatrzasku. Wszedł, nie zapalając światła w przedsionku. Oświetlał sobie drogę latarką kieszonkową.

W ciężkim fotelu spał twardo służący Jan, chrapiąc głośno. Czekał na powrót swego pana.

Rosławski na palcach przeszedł obok niego, minął kilkoro drzwi w korytarzu. Żona i dzieci spały na górze. Nasłuchiwał przez chwilę, czy nie posłyszy jakiegoś szelestu. Maria nieraz długo w nocy czytała. Ale żadne echo nie doszło do jego uszu.

Teraz skręcił w bok, pchnął pierwsze drzwi, stanął na progu swego gabinetu. Drzwi zamknął za sobą starannie. Zapalił światło, zaciągnął ciężkie kotary wiśniowe w oknach, po czym padł na pierwszy spotkany fotel.

Całkowicie opuściły go siły. W mózgu wirowały rozpalone myśli jedne za drugimi. Błyskawiczny bieg wypadków zaskoczył go i osaczył.

Popełnił szaleństwo. Wiedział o tym. Pogmatwał sprawę, która mogła w swoim własnym rozwoju nie mieć dla niego żadnych następstw albo co najwyżej takie, jakich tysiące codziennie wydarza się w świecie.

Jeden oszalały refren wracał nieustannie do jego mózgu:

Dlaczego to się stało??? Dlaczego?

W tej chwili nadbiegły myśli inne:

Szofer spieszył się na Dworzec Gdański? Co to ma znaczyć? Czy Blanka miała przedtem zamiar wyjechać z Warszawy, a potem nagle zmieniła plan? Ale ten list? Jego treść?

A może chciała zatrzeć ślady prowadzące do mnie? Szofer oddał list tutaj. Gdyby więc ten sam człowiek zawiózł ją na most Poniatowskiego, wszystko byłoby wykryte. Jutro, dowiedziawszy się o jej śmierci, podałby mój adres i tok sprawy byłby bezapelacyjny.

Zatem może ona – szukał w mózgu środków ratunku – kazała jechać najpierw na Dworzec Gdański, tam go zapłaciła i innym samochodem pojechała na most? Wszystko na to wskazuje – próbował wytłumaczyć sobie splot wypadków – przecież nawet pełnego imienia nie podała w liście, tylko literę B.

Nerwy odmówiły mu posłuszeństwa. Dygotał na całym ciele.

Strach człowieka, który nagle traci wszystkie nagromadzone w ciągu życia wartości – który nagle bez maski ma stanąć oko w oko ze społeczeństwem. Uważany był za świecznik tak pod względem socjalnym, jak i moralnym, a teraz oskarżony o zbrodnię ma zwalić się w błoto jak marny ogarek... Obudziło to w nim instynkt samoobrony za wszelką cenę.

Egoizm zadraśnięty do głębi wypełniał całą jego istotę. Wszelkie inne względy odpadły. Zamarły w nim wzruszenia, zamarła ludzkość, zamarły drogie wspomnienia.

– Szalona! Bezczelna! – jęknął przez zęby.

W tej samej chwili przypomniał sobie, że w kieszeni przyniósł sweter Blanki i że wczoraj właśnie Jakub spalił w piecu mnóstwo niepotrzebnych papierów, z których czyścił biurko.

Popiół powinien być jeszcze – pomyślał. ‒ Nikt go nie mógł usunąć. Będę mógł spalić sweter bez żadnego podejrzenia.

Podniósł się ciężko i podszedł do pieca. Obejrzał dokładnie sweter, odpiął szmaragdową broszę i wsunął ją do kieszeni. Otworzył drzwiczki. Zajrzał. Czarne strzępy spalonych papierów wypełniały całe wnętrze.

Zawinął sweter w plik gazet, wsadził do pieca i podpalił.

Wkrótce buchął ogień. Syk palącej się mokrej materii mówił o ciężkiej pracy ognia. Szczypcami podniósł w górę nieszczęsne okrycie Blanki, które z trudem płonęło, i podsycał ogień nowymi masami papierów, pilnując, aby zetlały dokładnie wszystkie tkanki ubrania.

Wreszcie odetchnął. Sweter zamienił się w garstkę popiołu. Jeszcze jedna warstwa spalonych gazet i wnętrze pieca przybrało poprzedni wygląd.

Nagle w ciszy zagrał dzwonek telefonu! Podszedł ostrożnie i zdjął słuchawkę.

– Halo!

Milczenie. Nie usłyszał żadnej odpowiedzi.

Wrócił do roboty. Zamknął starannie drzwiczki pieca. Wytarł rączkę mosiężną na wszelki wypadek. Kto wie, czy przedstawiciele władzy nie wpadną na myśl, aby zrobić zdjęcia daktyloskopijne z tej nieszczęsnej rączki.

Potworny niesmak ogarnął jego duszę. Zaciął wargi aż do bólu.

Chwytał się na wypełnianiu czynności, jak gdyby dokonał włamania.

On! Inżynier, dyrektor, luminarz!

Ale instynkt samoobrony pracował dalej. W kieszeni miał szmaragdową broszę. Posterunkowy oglądał ją starannie. Musiał ją dobrze zapamiętać. Rosławski pomyślał, że najlepiej będzie zakopać ją rano w ogrodzie. Tymczasem trzeba ją ukryć w skrytce biurka, o której nie wie nikt – nawet żona ani służący. Tylko on jeden umie ją otwierać.

Przesunął w bok niewidoczną zasuwkę drewnianą, która stanowiła część rzeźbionej listwy, i otworzył górną szufladę, a wówczas w boku ścianki otworzyła się mała skrytka. Na jej dnie leżał pakiecik związany fiołkową wstążką. Pamiętnik Blanki! Wspomnienie przeszyło mózg Rosławskiego.

Miesiąc temu wręczyła mi go do przechowania. Dałem słowo, że nigdy nie zajrzę do niego, dopóki nie rozstaniemy się zupełnie. Tłumaczyła mi, że nie chce, aby notatki wpadły w ręce profesora Gordona.

Machinalnie włożył broszkę do skrytki, po czym ze wzruszeniem wyjął pakiecik, zawierający spowiedź jej miłości. Był już zwolniony ze słowa. Wszak rozstali się na zawsze.

Opadły go wyrzuty sumienia.

Tak wielkiej miłości nie zaznasz już więcej – podszepnął mu ból. – Blanka była niezwykłą kobietą! A ty co uczyniłeś dla niej? – przemknęła myśl rozdrażniona. – Jak jej się odwdzięczyłeś? Cha, cha, cha! Drżysz ze strachu, aby władze nie złapały dżentelmena i nie skompromitowały go. Tymczasem jej cudne ciało unoszą nurty Wisły w dal, precz od miejsca jej udręczeń.

Ogarnęło go niewypowiedziane zgnębienie. Nie mógł oderwać oczu od związanych kartoników, w których kryła się tajemnica jej nieszczęsnej miłości, a może nawet odpowiedź na wszystkie dręczące go pytania...

W tej chwili zadźwięczał powtórnie telefon. Rosławski osłupiał.

O tej porze? Minęła północ? Wziął słuchawkę do ręki, zmienił głos.

– Kto mówi? Czego? – rzucił niecierpliwie.

– Czy pan inżynier Rosławski? – zabrzmiął altowy głos kobiecy.

To nie głos Blanki – zdał sobie sprawę.

– O co chodzi? – rzekł opryskliwie. – O tej godzinie dzwonić do kogoś...

– Przepraszam najmocniej – ten sam głos zabrzmiał w telefonie. – Proszę jednak uprzejmie odpowiedzieć, czy mówię z dyrektorem Rosławskim?

– Być może – odparł – lecz jeszcze raz pytam, o co chodzi?

– Czy pan może mi powiedzieć, gdzie obecnie znajduje się Blanka? Jestem o nią w najwyższym stopniu niespokojna.

Dyrektor zdrętwiał. A więc jest ktoś w Warszawie, kto zna ich tajemnicę i numer jego telefonu.

– Niech pan nie lęka się ze mną mówić – zadrgała prośba w aparacie. – O naszej rozmowie nikt nie będzie wiedział, cokolwiek bądź stało się tej nocy. Ja również nie życzę sobie stać się pastwą ciekawości ludzkiej. Ale chodzi o Blankę. To istota bardzo ekscentryczna i nieobliczalna. Przeszła przez życie mego męża jak niszczący meteor. Zapłacił życiem za jej urok. Ale gdy ją bliżej poznałam, stałam się jej przyjaciółką. To nie ona stwarza tę potworność dokoła siebie. To ludzie, którzy ją spotykają, stają się wbrew jej woli przyczyną tragicznego splotu wypadków.

– Nie rozumiem – usiłował przerwać rozmowę.

– Niech pan nie gniewa się na mnie – łagodny, drgający wzruszeniem głos błagał ponownie. – Jej osoba łączy nas oboje. Wczoraj Blanka przypadkowo wymieniła mi pańskie nazwisko, mówiąc do mnie z naciskiem: „Ten człowiek mógłby stać się moim zbawieniem. On jeden mógłby mnie uwolnić spod władzy profesora Gordona”.

– Dobrze, łaskawa pani, lecz ja nie uczęszczam na seanse profesora Gordona.

– Przecież ani pan, ani ja – popłynęła odpowiedź – nie mamy tego na myśli. Tu chodzi o życie pięknej duchowo kobiety. O jej dalszy los. A ja w tej chwili jestem wprost przerażona. Była taka wczoraj tajemnicza, taka smutna. Prosiła mnie, abym czekała na nią na Dworcu Gdańskim, bo musi nagle wyjechać, a chce się ze mną koniecznie pożegnać. Czekałam na próżno na dworcu. Pojechałam do pensjonatu, w którym mieszkała. Tam mi powiedziano, że istotnie wyjechała na Dworzec Gdański. Wróciłam jeszcze raz. Wypytywałam ludzi. Łatwo ją zauważyć, nikt jednak jej nie widział. Stało się zatem coś, czego nie rozumiem. Dlatego odważyłam się zatelefonować do pana. Bardzo przepraszam, lecz niech mnie tłumaczą okoliczności wyjątkowe.

Rosławski zawahał się. Poczuł dziwną sympatię do tej nieznanej kobiety, która wdarła się do jego gabinetu z dalekiej przestrzeni i w chwili, kiedy drży z niepokoju całe jego jestestwo, snuje z nim wątek niezwykłej rozmowy.

Przerwać dialog czy nie? Zaufać czy bać się? Udawać przypadkowego znajomego Blanki czy być otwartym? – takie pytania dzwoniły mu w mózgu przenikliwie.

Ostrożność przemogła w nim sentyment. Czuł, że oplątują go macki tajemnicze, które przekształcają rzeczy proste w niewymierne, i że on może się w nich pogubić. W głowie miał szum. Wrażenia gwałtowne jedne po drugich uderzały w niego zmienną falą. Nie! Nie! Wyrwać się! Wyrwać! – wołał w nim instynkt samoobrony.

– A więc? – zabrzmiał ten sam głos w słuchawce.

– Łaskawa pani – z wahaniem odparł Rosławski – znam tak mało szczegółów tej zagadkowej sprawy, że moje wyjaśnienia nie na wiele się przydadzą. Przypuszczam, że obawy pani są przesadne i dlatego...

Nie dokończył, bo w tej samej chwili usłyszał w słuchawce okrzyk przerażenia nie dla niego przeznaczony.

– Skąd się tu wziąłeś, profesorze?! – wołała nieznajoma do kogoś, kto widocznie niespodziewanie zjawił się u niej. – Jakim prawem?! Proszę natychmiast wyjść! Przecież to nie halucynacja! Przecież to pan we własnej osobie!

Nagły brzęk jakby rozbitej szyby dobiegł jeszcze do uszu inżyniera i równocześnie kontakt został przerwany.

Rosławski długo trzymał słuchawkę przy uszach – machinalnie, bez ruchu, aż wreszcie odłożył ją powoli, ostrożnie. Przeraźliwy krzyk nieznajomej brzmiał w jego mózgu, zapierając mu oddech i napędzając rozpaloną krew do głowy. Tam w tym dalekim, nieznanym mu pokoju rozegrała się jakaś koszmarna scena. Miał wrażenie że czyjaś lodowata ręka powoli przesuwa się po jego czaszce, zamrażając w nim krew.III. PAMIĘTNIK BLANKI

Czuł, że wpada w głąb niesamowitych wypadków. On – Rosławski – człowiek praktyczny, realny, który unikał instynktownie wszelkiego zetknięcia się ze zjawiskami nie dającymi się wytłumaczyć rozumem, który wiódł dotychczas życie ujęte w ramy ściśle określone zarówno w dziedzinie tak zwanych uczuć miłosnych i rodzinnych, jak i w obrębie stosunków socjalnych, odkąd poznał Blankę, został wciągnięty w orbitę wstrząsających zdarzeń i przejawów życiowych, niewymiernych z punktu widzenia czysto logicznego.

Dotychczas wszystko to, co przeżywał i doznawał w zetknięciu z tą osobliwą istotą, choć uderzało go swą tajemniczością i niezwykłością – nie wytrącało go jednak ze spokoju olimpijskiego, którym imponował całemu otoczeniu.

Również co było mu obce, dziwaczne i niepokojące, określał jednym słowem: awantura! Bawił go kontrast, lecz nie wzruszał. Bawiła go niesamowitość zdarzeń, jak bawiły go w dzieciństwie cudowne opowiadania „z tysiąca i jednej nocy”.

Ale teraz ów żart życiowy przybrał nagle kształty fantastycznej, tragicznej potworności, która go wytrąciła z równowagi i od kilku godzin gnała w wir koszmarnego nieprawdopodobieństwa.

Wywracały się w nim wszystkie bariery jego naturalistycznego światopoglądu i na szmaty rozpadały się ustalone dewizy życiowe.

W mgnieniu oka stał się rozbitkiem, który drżał, wyrzucony z posad swojej pozycji obronnej i zwycięskiej. „Awantura” przekształciła się w bolesną tragedię, pędzącą w huraganie wypadków ku nieznanemu przeznaczeniu.

Wzrok jego umęczony padł na pakiecik związany fiołkową wstążeczką. Drgnął. Pamiętnik Blanki!

Tam znajdziesz klucz do tej tragicznej zagadki – podszepnęła mu myśl wylękniona. ‒ Czytaj! Badaj, nim cię zadławi odmęt, który cię niesie na swych falach.

Przybliżył lampę stojącą na biurku, rozwiązał wstążkę, która lśniła w jego palcach mocnym, ciepłym kolorem, i powoli, ostrożnie wziął do ręki pierwszy kartonik, zapisany drobnymi, równymi literami. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że są to jakby czarne muszelki, ułożone na brzegu morza uderzeniami potężnego przypływu.

Było tych kartoników – o złotych obrzeżach, z wyciśniętym w prawym rogu monogramem B.M. – kilkadziesiąt. W drugim rogu kartoniku wpisane było literkami jak mak drobnymi dwa imiona: „Janusz”, niżej „Robert”.

Zadrżał. Zajrzał do dalszych kartek. Wszędzie na rogach wypisane były te dwa imiona.

Zamknął powieki. Serce poczęło bić w nim zmiennym rytmem.

A więc tych kilkadziesiąt kremowych kartek napisała o mnie ‒ poświęciła mojej osobie – ona, ta urocza bogini, za którą oglądali się z tęsknotą wszyscy mężczyźni, w której kochali się najbardziej wyrafinowani i wystudzeni artyści!

Ona jego tak wyróżniła – ta kobieta z tej innej rzeczywistości, której się bał, której nie uznawał.

Co jednak znaczy – zastanowił się – to drugie imię? Jaka to znowu tajemnica? Jaki Robert?

Jak podsądny, który nie wie, co za wyrok zapadnie w sprawie niezwykłe zawilej, a grożącej mu ciężkimi karami, podniósł do oczu pierwszy kartonik. Pismo sprawiało mu trudność w czytaniu. Było zbyt drobne. Wzrok zawodził. Wziął szkło powiększające i teraz począł powoli studiować jej spowiedź, spisaną linijkami czarnych liter.

_Zakopane,13 lipca._

Przybył do pensjonatu naszego nowy letnik, inżynier Rosławski. Przez kilka dni rozmawialiśmy o wielu obojętnych rzeczach. Zdaje mi się, że mnie pilnie obserwował.

Pewnego dnia powiedział jedno szczególne zdanie, które brzmiało zupełnie inaczej, jak tysiące zdawkowych uwag i pochlebstw, jakimi częstują mię codziennie znajomi i mało znani.

Powiedział, że ja nie mieszczę się w rzeczywistości dnia codziennego, że jestem zagadką, którą tylko albo anioł, albo szatan rozwiąże.

Jest to przedziwna prawda o mnie. Jak on to wyczuł? Mógł to być frazes powtórzony z książki jakiegoś dobrego autora, lecz ten pan (którego nazywam od pierwszej chwili po imieniu, naturalnie w moim pamiętniku, jakbym go już znała długie lata) – ten pan Janusz jest przecież doskonale odrobioną bryłą trzeźwości i porządku praktycznego. Taki pan takich frazesów nie powtarza nigdy, bo by się wstydził ich brzmienia. To tylko mogło wybłysnąć z niego mimo woli.

Rosławski przetarł czoło. Zamajaczyła mu w oczach sylwetka Blanki. Uwagi jej godziły w jego ambicję. Czytał dalej chciwie:

W jego mózgu – pisała w pamiętniku – musi być utajona komórka podświadomej, silnej intuicji, zdolnej wgryźć się w najsubtelniejsze problemy, które nie mają nic wspólnego z jego egoizmem życiowym i z jego marszrutą zrównoważonego, statecznego obywatela.

Jest to biznesmen, nowoczesny Fenicjanin, który nie wie o tym, że drzemie w nim potęga chaldejskich kapłanów. Dobrze, że profesor Gordon jeszcze nie zna go osobiście. Byłby o niego piekielnie zazdrosny. Czułby w nim wroga, który mógłby mu popsuć dalsze doświadczenia naukowe.

Śmiałabym się, gdyby pewnego dnia ten Fenicjanin warszawski i ten biznesmen stateczny wziął w rękę małą walizkę ze skóry rekina, zniknął ze swej rzeczywistości, napełnionej 100-procentowym materializmem, i stał się nagle magiem wędrownym...

Takich magów trzeba nam jak najwięcej, bo oni wszyscy dławią się rozpalonym powietrzem bezdusznych interesów, lecz mimo to stawiają kolejno pomniki wielkim i małym tego świata za to, że byli porządnymi producentami towarów i rasy ludzkiej, choć ani o jeden milimetr nie zbliżyli ludzkiego szczęścia do szczęścia nieprzemijającego – szczęścia z tamtego brzegu.

Janusz jako mag nowoczesny! O ironio! Co by jego żona i dzieci powiedziały, jeśli je ma, a musi je mieć, bo to schodzi się całkiem z jego sylwetką.

Rosławski uśmiechnął się mimo woli. Pisała o nim gorzkawe prawdy. A więc ona miała o nim takie dość złośliwe wyobrażenie od pierwszej chwili! A więc przenicowała go od stóp do głowy!

On, Rosławski, porządny obywatel warszawski jako mag z walizką ze skóry rekina – koniecznie rekina – w drodze do szczęścia z „tamtego brzegu”...

Co ona rozumie pod szczęściem z tamtego brzegu? – zamyślił się na chwilę. – Czy to zwykła przenośnia, która nic nie znaczy, ot, brzmienie dla brzmienia? Czy to coś, co z jej głębszej natury wypływa i jest prawdziwą tęsknotą, przeciwstawiającą się niedoskonałości współczesnego życia?

Zastanowił się. Chwytał się na odskokach od swego zwykłego sposobu myślenia. Wkraczał w dziedzinę pojęć, do których odnosił się z dużą dozą ironicznego krytycyzmu. Praktyka życiowa wykształciła w nim do potęgi zmysł trzeźwości „nie zawodzącej nigdy”, wszystko inne poza tym obrębem mogło mieć najbardziej nawet ułudne wabiki, lecz on to określał jednym słowem: chimera!

Przez chwilę skupił uwagę na nazwisku profesora Gordona. Wiedział, że Blanka była pod jego władzą bezwzględną. Ale te doświadczenia naukowe? Jakie doświadczenia?

Uśmiechnął się wzgardliwie.

Wziął drugi kartonik do ręki. Drobne, zbite w kolumny litery parły naprzód i wdrążały się w jego mózg z przenikliwą mocą.

Czytał:

_Zakopane, 18 lipca._

Ogarnia mnie niepokój, lecz nie umiem sobie tego wytłumaczyć. Czyżby Rosławski wywarł na mnie większe wrażenie, niżbym mogła przypuszczać?

To niemożliwe! A jednak... A jednak jego sposób mówienia, jego spostrzeżenia, wybuchające jak nagłe błyski światła z jego arcytrzeźwej natury, mówią mi o nim rzeczy zdumiewające. Zwłaszcza na wycieczce, kiedy wyrwie się ze zgrai ludzkiej, z tego dzikiego zamętu przyziemnych interesów, o których wszyscy wciąż mówią, choć im się zdaje, że nie mówią – zmienia się Janusz nie do poznania.

Czyż przyroda górska, czyżby owa bezpośrednia styczność ludzkiego „ja” z czarującą emanacją wszechświata tak pobudzająco działały na jego psyche, że ta nastawia się na tony zwykle mu obce?

Jestże w nim dwóch ludzi? Dwie twarze duchowe?

Byłabym przerażona, gdyby to mój bezpośredni wpływ tak na niego oddziaływał rewolucyjnie! Wszak on w rozmowach ze mną na wysokich przełęczach górskich burzy podstawy tego właśnie życia, które jest jego bożyszczem na co dzień.

Boję się, aby rozdźwięk wewnętrzny w Rosławskim nie przybrał napięcia tak tragicznego, jak się to stało z mężem Henryki, który uroił sobie, że ja jedna mogę wyprowadzić go z matni życia pospolitego, że ja tylko jedna mogę być jego Beatrycze! A kiedy nie mogłam podzielić z nim stołu i łoża – szalony kupił brauning i pod progiem mego mieszkania...

Odtąd idzie za mną przekleństwo tej chwili! Edward nie miał żadnej słuszności! Nie dałam mu żadnej nadziei. Nie jestem winna jego nieszczęścia! Lecz mimo to doznaję odtąd zawsze lęku, ilekroć wchodzi w moją drogę człowiek budzący we mnie zainteresowanie.

Lepiej, bym tkwiła dalej samotna w atmosferze mojej nierzeczywistości i ulegała sugestiom profesora.

Rosławski opuścił rękę z tragiczną kartką pamiętnika.

Mózg jego powiązał wyczytaną spowiedź ze słowami nieznajomej, która pół godziny temu rozmawiała z nim przez telefon. Słowa wówczas posłyszane wybłysły w jego wyobraźni jak ogromne litery,reflektorami pisane na chmurach.

„Przeszła przez życie mego męża jak niszczący meteor, lecz gdy ją bliżej poznałam, stałam się jej przyjaciółką”.

Podniecone myśli szeptały w ucho Rosławskiemu: Blanka pisze w pamiętniku o mężu Henryki, który pozbawił się życia... Nieznajoma mówiła mi przez telefon o swoim mężu, że popełnił samobójstwo z powodu Blanki... Czyż jedna i druga jest tą samą osobą? Nieznajoma i Henryka? A mimo to ona zaprzyjaźniła się z Blanką, gdy ją bliżej poznała?

Mózg mu płonął. Nie miał odwagi czytać dalszych kart pamiętnika. Tam, w tych szeregach drobniutkich liter, kryła się tajemnica, której nie chciał już dalej zgłębiać.

Czuł to jedno, że ogarniała go przemożna siła. Nie znał ani jej wymiarów, ani kierunku. Niosła go ku nieznanemu – wyrywała go z obrębu tego uregulowanego życia, które stało się jego terenem eksploatacyjnym i w któgym czuł się dotychczas panem wszechwładnym.

Drżącymi palcami związał pęk kartoników fiołkową wstążką i włożył pakiecik do sekretnej szuflady biurka.

Uciekaj! Uciekaj! – zawył w nim ból nerwów. – Tego nacisku nie wytrzymasz! Jak najdalej stąd! Przetnij wszelką łączność z tym, co się stało – upominał się rozsądek. – Lekarze proponowali ci wypoczynek w sanatorium jak poprzednio. Jesteś przepracowany. Twoje żelazne nerwy mają także kres wytrzymałości, a cóż dopiero teraz! Możesz dojść do obłędu! – podszepnęła mu myśl wystraszona.

Rosławskiemu zdało się, że słyszy za swymi plecami czyjeś kroki. Podejrzliwie obejrzał się za siebie. Czyżby moja żona zeszła tak cicho? Przecież drzwi zamknąłem!

Zdrętwiał. W gabinecie nie było absolutnie nikogo. Skontrolował wzrokiem cały pokój. Nikogo! A jednak byłby przysiągł, że słyszał kroki i że przed oczami jego, gdy się rozejrzał, przemknął jakiś zwiew mglisty, wysmukły, który z wolna odpłynął ku drzwiom i zniknął.

Kłębek dymu – probował zdać sobie sprawę z wrażenia. – Ale przecież nie paliłem cygara – natychmiast sam sobie zaprzeczył.

Oparł zmęczoną głowę o brzeg biurka.

Możesz popaść w obłęd! – podszepnęła mu ta sama myśl ostrzegawcza. Uciekaj! Uciekaj stąd, póki czas! Póki nie dosięgnie cię ręka sprawiedliwości!

Na pół przytomny osunął się w głąb fotela. Koszmarne wizje plątały się w jego mózgu, aż wreszcie męczący sen wziął go w swoje posiadanie.IV. BOLESNE ODKRYCIE

Bladawy świt wdzierał się przez firanki do sypialni Marii. Podniosła się na łóżku, zimny pot ją oblewał, jakby bezpośrednio przeżyła bolesną katastrofę, która dręczyła ją całą noc w sennym widzeniu.

Przetarła oczy – sen czy rzeczywistość? Czy tamto było jawą a teraz śni, czy odwrotnie?

Tak! Tak! Jestem u siebie, w swojej sypialni. W sąsiednim pokoju śpią Wacuś i Marylka. Z pewnością śpią. Janusz zapewne także wrócił. Wyjechał nagle samochodem w nocy. Nie zamieniłam z nim ani słowa, tylko skinął ręką na pożegnanie. Był bardzo zmieniony na twarzy. Coś się widocznie stało ważnego. Takim go nigdy nie widziałam. Dopiero teraz zdaję sobie z tego sprawę. Ale zapewne już wrócił. Musiał wrócić.

Tylko ten sen potworny. Pamiętam wszystkie szczegóły. Przez barierę mostu Janusz rzucił się w wodę, ja przytrzymywałam go z całych sił, aby nie wpadł, a on powoli, powolutku coraz bardziej mi się wymykał i wreszcie zsunął się całym ciężarem w tę straszliwą otchłań wodną!

A potem ta dziwna kobieta, która położyła mi rękę na ramieniu i badała zimnym wzrokiem, jak się męczę. Łzy płynęły jej z oczu, lecz ani jednym ruchem nie pomogła mi w ratowaniu Janusza. Jej złote włosy płonęły, parzyły mię... On zaś powoli osuwał się... już głową dotykał głębiny, która podeszła tuż pod barierę i przelewała się na jezdnię mostu, i wreszcie rozpłynął mi się w rękach.

Natężyła słuch, czy nie usłyszy oddechu męża z sąsiedniego pokoju. Nic. Cisza.

Wyskoczyła z łóżka, narzuciła szlafrok i szybko skierowała się ku sypialni Janusza. Stanęła na progu, przekręciła kontakt. Silne światło zalało pokój.

Jezus Maria! Łóżko nietknięte! Nikt w nim nie spał!

Niepokój wstrząsnął nią całą. Czyżby ten sen potworny miał cokolwiek wspólnego z losem jej męża?

Pobiegła do pokoju dzieci. Czteroletni Wacuś i pięcioletnia Marylka spali smacznie w łóżeczkach.

A więc tym bardziej, gdzie jest Janusz? – kołatało w mózgu rozpaczliwe pytanie.

Nacisnęła dzwonek służbowy raz, drugi, trzeci.

Nikt się nie pokazywał. Upływały sekundy długie jak wieczność. Niecierpliwość wydłużała je niepomiernie. Służba spała kamiennym snem.

Była już godzina piąta rano. Zdawała sobie z tego dokładnie sprawę, lecz przerażenie nie pozwalało jej ani na chwilę zapanować nad nerwami. Zniecierpliwiona otworzyła drzwi na kirytarz i zawołała głośno:

– Janie! Co się dzieje?!

Służący zbudził się, przetarł oczy, zerwał się z fotela i po schodach gramolił się na górę. Wystraszony stanął przed nią.

– Gdzie pan? – rzuciła ostre pytanie.

– Jaśnie pan? – powtórzył służący osłupiały. – Nie wiem. Nie widziałem. Czekałem na jaśnie pana do tej pory! Ze zmęczenia zasnąłem w fotelu. Okrutnie późno było.

– Nie widzieliście zatem pana? – ponownie zapytała.

– Nie, jaśnie – pani brzmiała odpowiedź – nie widziałem. Jaśnie pan często sam sobie otwiera drzwi z zatrzasku, kiedy zamarudzi dłużej w mieście. Może dziś zrobił to samo. Tylko że... – urwał.

– No co? No co? – nastawała pani Maria. – Niech Jan kończy. Nie trzeba się bawić w zagadki.

Służący chrząknął ze wzruszenia i przestępując z nogi na nogę, jak uczniak złapany na gorącym uczynku, tłumaczył się:

– Tylko że jaśnie pan zawsze mnie budzi, jeśli niby zabawi się w mieście, a ja niby śpię. Ale dziś widocznie mnie nie zbudził, to może i nie wrócił jeszcze...

Odrętwienie ogarnęło ją całą. Siłą woli opanowała się jednak i powoli wykrztusiła rozkaz:

– Niech Jan sprawdzi, czy pana nie ma w gabinecie, czy samochód wrócił, czy nie ma jakiegoś listu, a może ktoś telefonował do odźwiernego.

Oparła się o wnękę drzwi. Rozszerzonymi źrenicami patrzyła za Janem, który jak mógł najszybciej zbiegł na dół i skierował się do drzwi gabinetu. Nacisnął klamkę raz i drugi. Spojrzał przez dziurkę do środka.

– Jaśnie pani, drzwi zamknięte! – zawołał zduszonym głosem.

I jemu udzieliło się przerażenie.

– Jaśnie pan widocznie się zamknął! – rzucił w górę słowa z akcentem trwogi.

Pani Maria zbiegła błyskawicznie na dół. Sercem jej szarpało złe przeczucie. Mocno zastukała do drzwi.

– Otwórz! Otwórz! – wołała, dobijając się coraz gwałtowniej.

Jan szarpnął klamką, nacisnął, aż drzwi poczęły się uginać.

Rosławski zbudził się, usłyszał głos żony pod drzwiami. Skontrolował, czy skrytka zamknięta, obejrzał się na drzwiczki pieca. Niepotrzebnie – wszak zamknął je w nocy starannie. Wreszcie dźwignął się i podszedł do drzwi Powoli obrócił klucz w zamku.

Na progu błysnęła postać Marii. Cofnął się w głąb gabinetu bez słowa – zimny, zamknięty w sobie.

– Co się stało? – rzuciła pytanie pełne bojaźni.

– Rzecz zwykła – wycedził odpowiedź – kłopoty przedsiębiorstwa!

– Wyjechałeś tak nagle!

– Musiałem wpaść na Dworzec Gdański. Odjeżdżał przedstawiciel zagraniczny Spółki Akcyjnej.

Usta wykrzywił grymasem niesmaku. Musiał kłamać. To go męczyło niewymownie.

Maria usiadła na brzegu kanapy. Odniosła wrażenie, że jest tu w tej chwili obcą, natrętną osobą. W tłumaczenie męża nie wierzyła. Z takich spraw nie robiłby tajemnicy.

Rosławski siedział w fotelu ponury, apatyczny.

– Januszu – odezwała się po dłuższej chwili milczenia – ty nie jesteś ze mną szczery. Stało się coś innego, coś bardzo poważnego. Wnoszę o tym z twego zachowania się...

– Jestem wyczerpany pracą. Wiesz sama. Lekarz kazał mi już dawno wyjechać do sanatorium.

– Tak, wiem – odparła – i źle robisz, że nie jedziesz. Teraz zajmą się sama twym wyjazdem. Z dnia na dzień odkładasz, aż minie lato. Potrzeba ci słońca, dłuższego wypoczynku. Można by przypuszczać, że umyślnie nie wyjeżdżasz! Tak, umyślnie!

Mówiła pospiesznie, zadając sobie gwałt. Potokiem słów chciała odwlec moment stanowczych wyjaśnień. Materiał wybuchowy gromadził się już od dawna.

Opuściła głowę, splotła ręce na kolanach. Zapanowała między nimi cisza. Każda dalsza sekunda udaremniała zdawkową rozmowę.

Rosławski był złamany. Nie czuł się na siłach, aby przeciwstawić się nadchodzącej burzy, a kłamać nie chciał. Mógł jedynie milczeć. Niech żona myśli, co chce, on nie będzie słyszał jej pytań, nie będzie odpowiadał.

– Mój drogi – rozpoczęła ofensywę – twoje postępowanie wobec mnie daje mi od dłuższego czasu dużo do myślenia Dzisiejszy wypadek potwierdza, że dzieje się coś, o czym nie wiem a co bezpośrednio wpływa na twój stan psychiczny. Milczałam dotychczas, lecz to raz musi się skończyć.

Rosławski rzucił na nią spojrzenie krótkie, pełne zniechęcenia.

– Patrz! Patrz! – ciągnęła dalej. – Patrz na mnie jak na intruza, lecz musisz zgodzić się z tym, że nie jestem gąską, która pójdzie do kącika popłakać, bo pan mąż zaszył się w chmury i jest niedostępny.

Zawahała się. Czuła, że mąż jest wyczerpany i niewrażliwy na jej wywody. Ale nie mogła opanować żalu, który ją dusił.

– Ja wiem – oświadczyła ‒ że jestem zła. W tej chwili może nie powinnam wszczynać tej rozmowy, lecz ty także nie liczysz się zupełnie ze mną. Jestem dla ciebie obecnie jak piąte koło u wozu.

Chciał zaprotestować. Odgadła jego zamiar i to ją podnieciło.

– Nie protestuj, bo tak jest! – rzekła z naciskiem. – Mój drogi, powiedzmy sobie wzajemnie pełną prawdę! Nie jesteśmy dziećmi. Nie wypierzyliśmy się w małżeństwie dopiero co. I ty, i ja znamy dobrze życie. Miałam już męża, kiedy tobie spodobało się odbijać mnie, jak mawiałeś, „drugiemu samcowi”.

Dyrektor westchnął mimo woli. Ton, który Maria wnosiła do rozmowy, sprowadzał wszystko na poziom przeraźliwie naturalistyczny.

– Masz słuszność – wyrwała mu się uwaga. – W tym naszym świecie codziennym masz słuszność po sto razy.

Spojrzała na niego uważnie. Nie wiedziała, do czego zmierza ta aluzja, ale postanowiła ją sobie zapamiętać. Zdobyła pierwszy ślad. On ma jakiś inny świat – drugi.

– A może tak nie mówiłeś? Co? – nawiązała do swojej złośliwej uwagi. – Byłam dla ciebie wówczas „ukochaną samiczką”, którą koniecznie chciałeś poślubić, aby mieć ją bezapelacyjnie dla siebie, wyłącznie dla siebie. No i masz mnie. Masz ze mną dwoje dzieci. Pięć lat przeżyliśmy w pełnej harmonii. Ale od jakiegoś czasu ten nasz świat codzienny widocznie ci się sprzykrzył. Odsunąłeś się ode mnie, zaniedbujesz mnie! Sądzisz, że mi wystarczy dwoje dzieci, twoje apatyczne uwagi przy obiedzie i osobna sypialnia.

– Ach, Marysiu! – upomniał ją spokojnie. – Są takie stany duchowe, w których nikomu nie śni się o zdradzie małżeńskiej.

– Dobrze, dobrze – odparła – może ci się tylko śnić zdrada, ale zaniedbywanie mnie to także jak zdrada. Ja nie wyszłam za mąż za kamedułę! Mam klasztor na taką ewentualność. Taki stan psychiczny, o jakim mówisz, to wstęp do nowego romansu. Nie ubieraj tych rzeczy w duchowe nastroje i tym podobną psychiatrię. Znam się na tym. Pan dyrektor, jak i pan psycholog ostatecznie zdążają do tej samej pozycji z kobietą! Na szczęście dotychczas nikt nie zdołał nic innego wymyślić.

– Ach, Marysiu! Jesteś cyniczna.

– Są warianty w życiu i w romansach! O, są! Ja o tym wiem. Nie jestem taką gąską, jak ci się zdaje. Licz się z tym i nie prowokuj mnie!

– Ja ciebie?

– Tak, ty. Każda kobieta zadowoli się pewną, nawet skromną dozą tak zwanego szczęścia domowego, lecz ta doza musi istnieć! Do tej dozy nie może się nikt mieszać! Lub dzieje się tak, jak to się działo w moim małżeństwie z pierwszym mężem. Trudno, jak mąż fruwa, to znajduje się taki trzeci, jak na przykład ty, który tę dozę domowego szczęścia uzupełnia. No i ty mi ją uzupełniłeś.

– Przecież się z tobą potem ożeniłem! – bronił się Rosławski.

– Przez egoizm! Dla swego szczęścia! Tylko dla swego! ‒ atakowała go Maria. – Mnie było dobrze z Filipem. Był miły, nadskakujący, pamiętał o prezentach. A to, czego mi brakowało, to mi wynagradzałeś z naddatkiem. Tak mogło dalej trwać i nie byłabym narażona na to, co się teraz dzieje.

Janusz słuchał jej wywodów z niesmakiem.

– Przecież nie mogłem go stale podkradać – odparł zniecierpliwionym głosem.

Maria roześmiała się ironicznie.

– Ach, tak, prawda! Honor! Twój honor na tym cierpiał! ‒ drwiła niemiłosiernie. – Mówiłeś mi to po tysiąc razy! Nie chciałeś Filipa honorowo podkradać, lecz teraz honorowo mnie zdradzasz!

Rosławski opuścił głowę chmurny i zły na siebie, że wdał się w tę rozmowę, której chciał za wszelką cenę uniknąć. Ale główne strzały już padły, zanim się spostrzegł. Odwrotu nie było. Milczał uporczywie.

– Ty nie myśl – uderzyła Maria w liryczne tony – że mnie taka gadanina z tobą drogo nie kosztuje. Nie każda kobieta zdobędzie się na taką otwartość jak ja. Ale ja wolę jasne sytuacje, a nie zagmatwane. Ja chcę wiedzieć prawdę. Nie myśl, że robię to tylko przez złość. Wcale nie. Owszem, jestem do ciebie przywiązana. Dałeś mi kilka lat prawdziwego szczęścia. To taką kobietę jak ja zobowiązuje. Ale teraz cierpię, bo przecież nie mogę ci odpłacić pięknym za nadobne, jak pierwszemu mężowi. Gdybym miała ciebie zdradzić, to ci powiem otwarcie, że doza szczęścia domowego, którą mi wyznaczyłeś, nie wystarcza mi i że albo uznasz to i naprawisz, albo się rozejdziemy! Już takiego wariata, który dla honoru będzie chciał mnie z tobą rozwieść, nie będę szukała. To tylko ty miałeś takie szczęście.

Przerwał jej potok słów cierpką uwagą:

– Marysiu! Dlaczego jesteś taka cyniczna?

– Mój drogi! Mówię tak, jak myślę i jak myślą tysiące kobiet. Tylko one robią wszystko to, co chcą, po cichu i nic nie mówią, a ja tylko mówię, a nic nie robię.

– Niejedno dzieje się w życiu mimo woli – próbował ją przekonać. – Sprawy ludzkie nie układają się stale tak na zimno, tak z wyrachowania... Przypadek nieraz zrządza...

– Przestań! – przerwała mu. – Przypadek! Zajechałeś aż do przypadku! W życiu wszystko jest przypadkiem. Ja pierwszego męża także przypadkowo zdradziłam z tobą.

– Jesteś dziś straszna!

– Może chcesz powiedzieć, że to nie był przypadek? Pamiętam jak dziś! Po balu maskaradowym miałeś mnie odwieźć do domu. Twój szofer, sądząc, że jestem taką sobie przygodną damą (miałam maskę na twarzy), zawiózł mnie do twego mieszkania kawalerskiego zamiast do mego męża. Zanim się spostrzegłam, znalazłam się w twojej sypialni, a wtenczas już było za późno. Przypadek zrobił swoje. Nie pozostało mi nic innego, jak potem wrócić na bal bez ciebie.

Rosławski spojrzał na nią zdumiony.

– Jak to? Ty wróciłaś wtenczas sama na bal?

– A czy ja wiedziałam – odparła gniewnie – że ty się ze mną ożenisz? Musiałam jeszcze wtedy dbać o honor mego męża! Nie dowiozłeś mnie do mego domu, tylko mię uwiodłeś w swoim mieszkaniu, musiałam więc wrócić na bal w nowym kostiumie, pożyczonym od krawcowej. Nazywało się to, że wyjechałam z balu, aby się przebrać w nowy kostium i móc jeszcze lepiej intrygować. Mój mąż był wtenczas oczarowany moim świetnym pomysłem.

Dyrektor milczał.

– Wiesz już wszystko – rzekła z naciskiem. – Mówię dlatego tak otwarcie, abyś nie miał żadnych złudzeń, że ja będę nosiła kajdany na rękach. Ani myślę. Obrączkę włożę do kasetki, aby pozbyć się wyrzutów sumienia, i przestanę się zajmować twoim stanem psychicznym. Dotychczas jeszcze się nim zajmuję...

Rosławski nie odezwał się ani słowem. Rozmowa z żoną napełniła go goręczą. Przyznawał jej słuszność, lecz nie mógł zdobyć się na podobną morderczą otwartość. Zaciął wargi, zamknął powieki, postanowił zamienić się w głaz. Może później będzie mógł powiedzieć całą prawdę, teraz jeszcze sam nie wie, jak rzeczy dalej się potoczą.

Maria podeszła bliżej, położyła mu rękę na ramieniu.

– Ty nie myśl – rzekła cichym głosem – że nie odczuwam, jak bardzo cierpisz. To mię tylko boli, że z jakiejś tam awantury robisz sobie tak wiele. Ja dziś z powodu ciebie przeżyłam straszną noc. Śniło mi się, że rzucasz się z mostu w Wisłę... Ratowałam cię... Obok mnie stała obca kobieta... Miała profil grecki... oczy fiołkowe, pełne łez.

Rosławski zadrżał.

Blanka – błysnęła myśl w jego mózgu – jej grecki profil! Oczy fiołkowe, pełne łez! Taką widziałem ją ostatni raz!

– Ta kobieta położyła mi rękę na ramieniu – mówiła dalej Maria – jak ja tobie teraz, lecz ani jednym ruchem nie pomogła mi, aby ciebie ratować, aż ty wreszcie rozpłynąłeś mi się w rękach jak mgła. Rozumiesz? Ja chciałam cię ratować, a ona nie!

Wybuchnęła płaczem.

– Nie wyobrażaj sobie – wyrzuciła ze ściśniętego gardła – że ja jestem taka zła, jakby się zdawało. Ja chciałam cię ratować!

Ze szlochem wypadła z gabinetu. Jan dostał w łeb drzwiami za zbytnią gorliwość w podsłuchiwaniu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: