- promocja
Kobieta z kabiny dziesiątej - ebook
Kobieta z kabiny dziesiątej - ebook
Lo Blacklock, dziennikarka pisząca dla magazynu podróżniczego, właśnie otrzymała zlecenie życia: tydzień na luksusowym, kameralnym rejsie.
Niebo jest czyste, wody spokojne, a współpasażerowie przemili, gdy ekskluzywny statek wycieczkowy Aurora rozpoczyna swój rejs po malowniczym Morzu Północnym. Początkowo pobyt Lo jest przyjemny: kabiny są wygodne, kolacje doskonałe, a goście eleganccy. Jednak po tygodniu na pokładzie zaczyna wiać mroźny wiatr, niebo szarzeje, a Lo staje się świadkiem czegoś, co może opisać jedynie jako mroczny i przerażający koszmar: widzi, jak kobieta zostaje wyrzucona za burtę.
Ale wszyscy pasażerowie są bezpieczni, więc statek płynie dalej, jakby nic się nie stało.
Pomimo desperackich prób Lo, by przekazać, że coś poszło bardzo, bardzo źle...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367891264 |
Rozmiar pliku: | 820 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przetrwały tylko jej długie włosy, unoszące się w wodzie niczym ciemne, pierzaste wodorosty, wplątujące się pomiędzy muszle i sieci rybackie, wyrzucane na brzeg w zwojach, niczym podarte liny. Potem leżały tak bezładnie, a moje uszy wypełniał ryk fal uderzających o kamienistą plażę.
Obudziłam się zdrętwiała ze strachu. Potrzebowałam chwili, żeby sobie przypomnieć, gdzie jestem, a jeszcze dłużej trwało, nim zdałam sobie sprawę, że ten ryk w moich uszach nie należał do snu, tylko był prawdziwy.
Pokój spowijała ciemność i ta sama wilgotna mgła, którą czułam we śnie, a gdy usiadłam, mój policzek musnął chłodny powiew. Wydawało mi się, że ten hałas dobiegał z łazienki.
Zeszłam z łóżka, lekko drżąc. Drzwi były zamknięte, ale gdy do nich podeszłam, usłyszałam, jak hałas się wzmaga, a jednocześnie przyspieszyło bicie mojego serca. Zebrałam w sobie całą odwagę i otworzyłam drzwi na oścież. Wymacałam dłonią włącznik światła, małe pomieszczenie wypełniał hałas prysznica. Łazienkę zalało światło – i wtedy coś zauważyłam.
Na zaparowanej szybie literami wysokimi na może piętnaście centymetrów wypisano słowa:
PRZESTAŃ DRĄŻYĆ.1
Po raz pierwszy mnie tknęło, że coś jest nie tak, kiedy obudziłam się w ciemnościach, a kot pacał mnie łapą po twarzy. Wieczorem musiałam zapomnieć zamknąć drzwi kuchenne. To kara za powrót do domu po pijaku.
– Spadaj – jęknęłam.
Delilah zamiauczała i szturchnęła mnie łebkiem. Próbowałam ukryć twarz w poduszce, ale ona dalej ocierała się o moje ucho, aż w końcu obróciłam się i bezdusznie zepchnęłam ją z łóżka.
Wylądowała na podłodze z oburzonym, cichym „miau”, a ja naciągnęłam sobie kołdrę na głowę. Jednak nawet spod przykrycia słyszałam jej drapanie w drzwi, które drżały w futrynie.
Były zamknięte.
Usiadłam, serce nagle zaczęło mi walić, a Delilah z zadowolonym pomrukiem ponownie wskoczyła na łóżko. Przycisnęłam ją do piersi, unieruchomiłam i nasłuchiwałam.
Mogłam zapomnieć zamknąć drzwi kuchenne albo równie dobrze mogłam po prostu nie zamknąć ich porządnie. Jednak te do mojej sypialni otwierały się na zewnątrz – taki urok dziwnego układu mieszkania. Nie było sposobu, by kotka sama zatrzasnęła się w środku. Ktoś musiał je zamknąć.
Siedziałam jak zastygła, przyciskając ciepłe, dyszące ciałko Delilah do piersi, i próbowałam nasłuchiwać.
Nic.
A potem – ta myśl przyniosła mi ulgę – uznałam, że pewnie chowała się pod moim łóżkiem i po powrocie zamknęłam ją w środku. Nie pamiętałam, żebym zamykała drzwi sypialni, ale mogłam je odruchowo za sobą zatrzasnąć. Szczerze mówiąc, cała droga ze stacji metra trochę mi się zamazywała. Gdy wracałam, dopadł mnie ból głowy, a teraz, kiedy panika ustępowała, znów poczułam ćmienie w dole czaszki. Naprawdę powinnam przestać pić w środku tygodnia. To było okej, gdy miałam dwadzieścia lat, ale teraz już po prostu nie radziłam sobie z kacem tak jak dawniej.
Delilah zaczęła się niespokojnie wiercić, wpijając mi pazury w przedramię, więc puściłam ją, sięgnęłam po szlafrok i owinęłam się nim. Potem znów wzięłam kotkę na ręce, żeby wyrzucić ją do kuchni.
Kiedy otworzyłam drzwi sypialni, zobaczyłam jakiegoś mężczyznę.
Nie ma sensu zastanawiać się teraz nad tym, jak wyglądał, bo wierzcie mi, przerabiałam to ze dwadzieścia pięć razy z policją. „Nie widziała pani nawet kawałka gołego nadgarstka?” – pytali. Nie, nie, nie. Miał na głowie kaptur, nos i usta zasłonięte chustą, a cała reszta była w cieniu. Poza dłońmi.
Na nich miał lateksowe rękawiczki. Ten szczegół wystraszył mnie na śmierć. Te rękawiczki zdradzały, że znał się na rzeczy. Mówiły, że przyszedł przygotowany. Że może chcieć czegoś więcej niż pieniądze.
Staliśmy tak przez długą sekundę naprzeciw siebie, a on wlepiał we mnie swoje błyszczące oczy.
Przez głowę przebiegały mi tysiące myśli: Gdzie, u diabła, jest mój telefon? Dlaczego tak dużo piłam wczoraj wieczorem? Usłyszałabym, jak wchodzi, gdybym była trzeźwa. O Chryste, szkoda, że nie ma ze mną Judah.
I przede wszystkim – te rękawiczki. O mój Boże, te rękawiczki. Były takie profesjonalne. Takie kliniczne.
Nie odezwałam się. Nie poruszyłam. Po prostu stałam tak w zniszczonym, rozchodzącym się z przodu szlafroku i się trzęsłam. Delilah mi się wyślizgnęła; nie zaprotestowałam, a ona zwiała korytarzem do kuchni.
Proszę, pomyślałam. Proszę, nie rób mi krzywdy.
O Boże, gdzie moja komórka?
I wtedy zobaczyłam coś w dłoniach tego mężczyzny. Moją torebkę – moją nową torebkę od Burberry, chociaż ten szczegół zdawał się w tym momencie zupełnie nieistotny. Liczyła się tylko jedna kwestia. W tej torebce miałam komórkę.
Jego oczy zmrużyły się w taki sposób, że przyszło mi do głowy, iż może uśmiechnął się pod tą chustą. Wtedy poczułam, że krew odpłynęła mi z głowy i palców, rozgościła się w samym środku ciała, gotowego walczyć lub uciekać, w zależności od tego, co okaże się konieczne.
Zrobił krok naprzód.
– Nie… – odezwałam się.
Chciałam, by zabrzmiało to jak rozkaz, ale wypadło jak prośba. Mój głos był cichy, piskliwy i żałośnie drżał ze strachu.
– Nie…
Nie zdążyłam nawet dokończyć. Mężczyzna zatrzasnął mi drzwi sypialni przed nosem, uderzając mnie nimi. Przez dłuższy czas stałam nieruchomo, z ręką przy twarzy, oniemiała z szoku i bólu. Moje palce wydawały się lodowate, ale na twarzy czułam coś ciepłego i mokrego i dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że to krew, bo listwa na drzwiach rozcięła mi policzek.
Chciałam pobiec z powrotem do łóżka, schować głowę pod poduszkę i zacząć krzyczeć. Ale jakiś cichy, nieprzyjemny głos w mojej głowie wciąż powtarzał: „On dalej tam jest. A jeśli wróci? A jeśli wróci po ciebie?”.
W korytarzu rozległ się jakiś dźwięk, jakby coś spadło, a ja poczułam falę strachu, która zamiast zmotywować mnie do działania, paraliżowała. „Nie wracaj. Nie wracaj”. Zdałam sobie sprawę, że wstrzymuję oddech, i zmusiłam się, żeby zrobić wydech, długi i drżący, a potem powoli, powoli, wyciągnęłam rękę w stronę drzwi.
Na korytarzu rozległ się kolejny hałas – tłuczonego szkła – i pospiesznie chwyciłam klamkę, zaparłam się, wbijając gołe palce stóp w stare, dziurawe deski podłogowe, gotowa jak najdłużej utrzymać te drzwi zamknięte. Przykucnęłam, przycisnęłam kolana do klatki piersiowej, próbowałam stłumić szloch szlafrokiem, słuchając, jak on plądruje mieszkanie, i modląc się, żeby Delilah zdążyła uciec do ogrodu, w bezpieczne miejsce.
W końcu po długim, długim czasie usłyszałam, jak otwierają się i zamykają drzwi wejściowe. Siedziałam, płacząc w kolana; nie mogłam uwierzyć, że naprawdę sobie poszedł. Że nie wrócił, by mnie skrzywdzić. Dłonie miałam bez czucia i boleśnie zesztywniałe, ale nie odważyłam się puścić klamki.
Znowu zobaczyłam te silne dłonie w bladych, lateksowych rękawiczkach.
Nie wiem, co mogłoby się później stać. Może tkwiłabym tak całą noc, nie mogąc się poruszyć. Ale usłyszałam na zewnątrz Delilah, która miauczała i drapała drzwi z drugiej strony.
– Delilah – odezwałam się ochryple. Głos tak mocno mi drżał, że prawie w ogóle nie przypominał mojego. – Och, Delilah.
Przez drewno usłyszałam jej mruczenie, znajomy, głęboki zgrzyt przypominający piłę mechaniczną, i wtedy nagle jakby zdjęto ze mnie urok.
Zwolniłam uścisk skurczonych palców na klamce, rozciągnęłam je z bólem, a potem wstałam, próbując uspokoić drżące nogi.
Gałka się obróciła. Nawet zbyt łatwo – nie poczułam pod ręką żadnego oporu, zatrzask nie przesunął się ani o centymetr. Ten ktoś musiał wyjąć trzpień od drugiej strony.
Cholera.
Cholera, cholera, cholera.
Znalazłam się w pułapce.2
Minęły dwie godziny, nim zdołałam wydostać się z sypialni. Nie miałam telefonu stacjonarnego, więc nie mogłam wezwać pomocy, a w oknach były kraty. Złamałam swój najlepszy pilniczek do paznokci, podważając nim zatrzask, ale przynajmniej drzwi się otworzyły i wyszłam na wąski korytarz. W moim mieszkaniu są tylko trzy pomieszczenia – kuchnia, sypialnia i maleńka łazienka – i z sypialni można właściwie zobaczyć jego większość, ale nie mogłam się powstrzymać, żeby nie zajrzeć za każde drzwi. Sprawdziłam nawet szafkę w korytarzu, gdzie trzymam odkurzacz. Upewniłam się, czy ten człowiek naprawdę sobie poszedł.
Głowa mi pulsowała, a ręce się trzęsły, kiedy wchodziłam po schodach wiodących do drzwi mojej sąsiadki. Czekając, aż do mnie wyjdzie, zerkałam przez ramię na ciemną ulicę. Przypuszczałam, że jest koło czwartej rano, i trzeba było sporo czasu oraz walenia do drzwi, żeby w końcu się obudziła. Usłyszałam gderanie oraz odgłosy kroków pani Johnson schodzącej po stopniach, a na jej twarzy, gdy mi otworzyła, malowały się zamglone zdezorientowanie oraz strach. Ale kiedy zobaczyła mnie skuloną na wycieraczce, w szlafroku, z twarzą i rękoma umazanymi krwią, jej mina zmieniła się w jednej chwili i kobieta zdjęła łańcuch, by szerzej otworzyć drzwi.
– A niech mnie! Co się stało?
– Ktoś się do mnie włamał.
Trudno mi było mówić. Nie wiem, czy to przez chłodne jesienne powietrze, czy szok, ale zaczęłam się konwulsyjnie trząść i zęby tak mi szczękały, że przez chwilę wyobraziłam sobie, jak się rozpadam na kawałki. Odepchnęłam od siebie tę myśl.
– Masz krew na twarzy! – Pani Johnson miała minę pełną niepokoju. – Och, rany, wejdź, wejdź do środka.
Zaprowadziła mnie do salonu wyłożonego perskim dywanem w swoim malutkim dwupoziomowym mieszkaniu – pokój był mały, ciemny i zdecydowanie przegrzany, ale teraz stał się moim schronieniem.
– Siadaj, siadaj. – Wskazała na czerwoną pluszową kanapę, a potem, strzykając kolanami, podeszła do kominka gazowego i zaczęła przy nim majstrować.
Gaz strzelił i rozbłysnął płomieniem, a ja poczułam, że gorąco wzrasta jeszcze o stopień, podczas gdy ona z widocznym bólem podniosła się na nogi.
– Zrobię ci gorącej herbaty.
– Nie trzeba, naprawdę, pani Johnson. Czy myśli pani…
Ale ona zdecydowanie pokręciła głową.
– Nic tak dobrze nie działa na szok jak gorąca, słodka herbata.
Więc usiadłam, drżącymi dłońmi ścisnęłam kolana, podczas gdy ona zaczęła się tłuc po maleńkiej kuchni. Wróciła z dwoma kubkami na tacy. Sięgnęłam po ten stojący bliżej i wzięłam łyk, krzywiąc się, bo gorąco drażniło mi rozcięcie na dłoni. Herbata była tak słodka, że prawie nie poczułam krwi rozpuszczającej mi się w ustach, a to chyba dobrze.
Pani Johnson nie piła, tylko mi się przyglądała, czoło miała pomarszczone z troski.
– Czy on… – Zawahała się. – Czy on cię skrzywdził?
Wiedziałam, co miała na myśli. Pokręciłam głową, ale wzięłam kolejny parzący łyk, nim zdołałam znów się odezwać.
– Nie. Nie tknął mnie. Zatrzasnął mi drzwi przed nosem, więc mam rozcięty policzek. A potem pokaleczyłam sobie dłoń, próbując się wydostać z sypialni. Uwięził mnie.
Zobaczyłam nagle siebie rozprawiającą się z zatrzaskiem za pomocą pilnika do paznokci i nożyczek. Judah zawsze żartował sobie z tego, że nigdy nie używam odpowiednich narzędzi – na przykład odkręcam wtyczkę czubkiem kuchennego noża albo podważam oponę roweru rydlem. Jeszcze w weekend nabijał się z moich prób naprawienia słuchawki prysznica taśmą klejącą i spędził całe popołudnie, sklejając ją starannie klejem epoksydowym. Ale teraz był w Ukrainie i nie mogłam o nim nawet myśleć. Gdybym to zrobiła, rozpłakałabym się i możliwe, że nigdy bym nie przestała.
– Och, biedactwo.
Przełknęłam.
– Pani Johnson, dziękuję za herbatę, ale tak naprawdę przyszłam spytać, czy mogłabym skorzystać z pani telefonu. Ten człowiek zabrał mi komórkę, więc nie mam jak wezwać policji.
– Oczywiście, oczywiście. Wypij tylko herbatę, a telefon mam tam.
Wskazała przykryty szydełkową serwetką stolik, na którym stał prawdopodobnie ostatni w Londynie aparat telefoniczny z tarczą – jeśliby tak pominąć jakiś sklepik ze starociami w dzielnicy Islington. Posłusznie dokończyłam herbatę, a potem sięgnęłam po słuchawkę. Mój palec zawisł na chwilę nad cyfrą dziewięć, lecz tylko westchnęłam. Mężczyzny już nie było. Co właściwie mieliby teraz zrobić? To przecież już nie był nagły wypadek.
Wybrałam więc numer 101, przeznaczony dla mniej pilnych interwencji, i odczekałam, aż mnie przełączą.
Siedziałam, myśląc o ubezpieczeniu, którego nie miałam, o wzmocnionym zamku, którego nie zamontowałam, oraz o tym, co się porobiło z minionym wieczorem.
Kilka godzin później wciąż jeszcze o tym rozmyślałam, patrząc, jak facet z pogotowia ślusarskiego wymienia mój gówniany zamek z zasuwką w drzwiach wejściowych na porządny antywłamaniowy, oraz wysłuchując jego wykładu na temat zabezpieczeń w domu oraz tego, jak beznadziejne są moje tylne drzwi.
– Kochana, to jest sama płyta MDF. Wystarczyłby jeden kopniak, żebym je roztrzaskał. Zaprezentować?
– Nie – odparłam pospiesznie. – Nie, dziękuję. Zajmę się tym. Nie robi pan drzwi, prawda?
– Nie, ale mój kumpel się tym zajmuje. Dam do niego numer. I niech pani poprosi męża, żeby tymczasem przykręcił do tej płyty porządny kawałek osiemnastomilimetrowej sklejki. Nie chce pani, żeby to się powtórzyło.
– Nie – przyznałam.
To było niedopowiedzenie wszech czasów.
– Mam kumpla z policji, który mówi, że jedna czwarta włamań się powtarza. Ten sam gość przychodzi drugi raz po więcej.
– Świetnie – odparłam słabo.
Właśnie to chciałam usłyszeć.
– Osiemnaście milimetrów. Mam zapisać dla męża?
– Nie, dziękuję. Nie mam męża. – I mimo że mam jajniki, potrafię zapamiętać dwucyfrową liczbę.
– Aaaa, dobra, rozumiem. No, i właśnie – stwierdził, jakbym tym samym coś mu udowodniła. – Ta futryna też jest bez szału. Mogłaby pani zamontować takie wzmocnienie pod samozamykacz, żeby była solidniejsza. W przeciwnym wypadku może mieć pani najlepszy zamek na rynku, ale jeżeli rozwalą pani futrynę, to na nic się nie zda. Mam w aucie chyba takie, które by pasowało. Wie pani w ogóle, o czym mówię?
– Wiem – odparłam niepewnie. – To taki kawałek metalu, który idzie pod zamkiem, prawda? – Podejrzewałam, że próbuje ze mnie wycisnąć, ile się da, ale w tym momencie mnie to nie obchodziło.
– Wie pani co… – Wstał i schował dłuto do tylnej kieszeni. – Założę pani to wzmocnienie i zamontuję kawałek płyty na tylne drzwi za darmo. Mam w aucie taki w odpowiednim rozmiarze. Niech się pani rozchmurzy, pani kochana. Nie ma szans, żeby dostał się tędy drugi raz.
Z jakiegoś powodu jego słowa mnie nie pocieszyły.
Po jego wyjściu zaparzyłam sobie herbatę i przeszłam się po mieszkaniu. Czułam się jak kiedyś Delilah po tym, jak jakiś dachowiec włamał się przez drzwiczki dla kota i nasikał w korytarzu – godzinami sprawdzała każde pomieszczenie, ocierając się o każdy kawałek mebla, zaglądając we wszystkie kąty i odzyskując swoją przestrzeń.
Nie posunęłam się tak daleko, żeby sikać na łóżko, ale miałam takie samo poczucie naruszenia mojej przestrzeni, potrzebę odzyskania tego, co zostało sprofanowane. „Sprofanowane?” – spytał sarkastyczny głosik w mojej głowie. „Proszę cię, dramatyzujesz”.
Ale ja czułam, że to profanacja. Moje małe mieszkanko wydawało się zrujnowane – naruszone i niedające mi bezpieczeństwa. Nawet zrelacjonowanie tego policji było męczarnią – tak, widziałam włamywacza, nie, nie potrafię go opisać. Co miałam w torebce? Och, po prostu, wie pan, całe życie: pieniądze, komórkę, prawo jazdy, leki, prawie wszystkie przydatne rzeczy, poczynając od tuszu do rzęs, kończąc na bilecie miesięcznym.
Dziarski, bezosobowy ton policjanta przy telefonie wciąż rozbrzmiewał mi w głowie.
– Jaką komórkę?
– Nic cennego – odparłam znużona. – Jakiś stary iPhone. Nie pamiętam modelu, ale mogę sprawdzić.
– Dziękuję. Wszystko, co może sobie pani przypomnieć w związku z tym konkretnym modelem i numerem seryjnym, może być pomocne. Wspomniała też pani o lekach, czy mogę zapytać, jakie to były leki?
Natychmiast przyjęłam postawę defensywną.
– Co tu ma do rzeczy moja historia medyczna?
– Nic. – Policjant był cierpliwy w irytujący sposób. – Po prostu niektóre tabletki mają sporą wartość na czarnym rynku.
Wiedziałam, że złość, która zalała mnie po jego pytaniach, był bezpodstawna – on tylko wykonywał swoją pracę. To włamywacz popełnił przestępstwo. Więc dlaczego czułam się tak, jakby przesłuchiwano mnie?
Byłam już w połowie drogi do salonu z herbatą, kiedy rozległo się pukanie do drzwi – tak głośne w cichym mieszkaniu, po którym poniosło się echem, że aż podskoczyłam, a potem zamarłam, na wpół stojąc, na wpół przykucając w drzwiach.
Przypomniał mi się przerażający, wstrząsający obraz zakapturzonej głowy i dłoni w lateksowych rękawiczkach.
Dopiero kiedy drzwi znów zadudniły, spojrzałam w dół i zorientowałam się, że kubek z herbatą leży teraz roztrzaskany na płytkach, a moje stopy stoją w szybko stygnącym płynie.
Drzwi znów zadudniły.
– Chwileczkę! – krzyknęłam, nagle wściekła i bliska łez. – Już idę! Proszę przestać walić do tych cholernych drzwi!
– Przepraszam panią – powiedział policjant, kiedy w końcu mu otworzyłam. – Nie byłem pewien, czy mnie pani słyszy. – A potem, na widok kałuży herbaty i potrzaskanych odłamków kubka, dodał: – Ajaj, co tu się nawyrabiało. Kolejne włamanie? Ha, ha!
Nim policjant skończył sporządzać protokół, zrobiło się już popołudnie, a po jego wyjściu uruchomiłam laptopa. Miałam go ze sobą w sypialni i był to jedyny sprzęt, którego nie zabrał włamywacz. Oprócz mojej pracy, której w większości nie miałam kopii zapasowych, zawierał wszystkie hasła, włącznie z – i tu wzdrygam się, kiedy o tym myślę – folderem o pomocnej nazwie „Sprawy bankowe”. Nie zapisywałam sobie co prawda numerów PIN, ale prawie wszystko inne tam było.
Moją skrzynkę jak zwykle zalała powódź mejli, ale rzucił mi się w oczy taki z nagłówkiem „Planujesz się dziś pojawić :)?” i nagle zdałam sobie sprawę, że zupełnie zapomniałam odezwać się do „Velocity”.
Myślałam, żeby odpisać na tego mejla, ale ostatecznie sięgnęłam po dwudziestofuntowy banknot, który trzymałam w puszce po herbacie na taksówkę w nagłych wypadkach, i poszłam do podejrzanego sklepiku z telefonami na stacji metra. Musiałam się trochę potargować, ale w końcu gościu sprzedał mi tani telefon z kartą prepaid za piętnaście funtów, więc usiadłam w kawiarni naprzeciwko i zadzwoniłam do asystentki redaktorki naczelnej, Jenn, która ma biurko naprzeciwko mojego.
Powiedziałam jej, co się stało, ujmując wszystko w zabawniejszy i bardziej absurdalny sposób, niż wyglądało to w rzeczywistości. Skupiłam się mocno na obrazie mnie samej rozbierającej zamek pilniczkiem do paznokci i nie powiedziałam jej ani o tych rękawiczkach, ani o ogólnym poczuciu bezradnego przerażenia, ani o straszliwie wyraźnych wspomnieniach, które wciąż mnie nachodziły.
– Cholera! – Jenn po drugiej stronie trzeszczącej linii brzmiała na przerażoną. – Nic ci nie jest?
– Nie, tak z grubsza jest w porządku. Ale dzisiaj nie przyjdę. Muszę posprzątać mieszkanie.
Chociaż tak naprawdę nie było wcale najgorzej. Włamywacz okazał się wzorowo porządny. W każdym razie jak na przestępcę.
– Boże, Lo, biedactwo. Słuchaj, chcesz, żebym znalazła kogoś, kto cię zastąpi z tym zleceniem dla Northern Lights?
Przez chwilę nie miałam pojęcia, o co jej chodzi – a potem mi się przypomniało. Aurora Borealis: butikowy, superluksusowy statek wycieczkowy pływający wokół norweskich fiordów. Jakimś cudem – nadal nie jestem pewna, jak to się stało, że miałam tyle szczęścia – zgarnęłam jedną z tych kilku wejściówek dla prasy na pierwszy rejs.
Był to ogromny przywilej. Mimo że pracuję dla magazynu podróżniczego, zwykle robię „kopiuj-wklej” z materiałów prasowych i szukam ilustracji do artykułów wysyłanych mi z luksusowych wycieczek przez moją szefową, Rowan. To ona miała tam popłynąć, ale niestety po tym, jak się zgodziła, okazało się, że ciąża jej nie służy – podobno cierpiała na niepowściągliwe wymioty ciężarnych – a ten rejs trafił się mnie, niczym wielki prezent, obarczony jednocześnie ogromną odpowiedzialnością i wielkimi możliwościami. Przekazanie mi takiej fuchy było dowodem zaufania, zwłaszcza że Rowan mogła też wyświadczyć przysługę pracownikom starszym stażem. Wiedziałam, że jeśli dobrze rozegram ten wyjazd, będzie to duży punkt dla mnie, gdy przyjdzie do rozmów o zastępstwie dla Rowan podczas jej urlopu macierzyńskiego i może – ale tylko może – dostanę wreszcie ten awans, który obiecywała mi od kilku lat.
Zresztą to miało być w ten weekend. W niedzielę. Wyjazd za dwa dni.
– Nie – odparłam i nawet mnie zdziwiła pewność w moim głosie. – Nie, zdecydowanie nie chcę się wycofywać. Nic mi nie jest.
– Jesteś pewna? A co z twoim paszportem?
– Miałam paszport w sypialni, nie znalazł go.
Dzięki Bogu.
– Na pewno jesteś zdecydowana? – spytała ponownie, a w jej głosie dosłyszałam zmartwienie. – To jest ważna sprawa, nie tylko dla ciebie, ale też dla pisma. Jeśli się nie czujesz na siłach, to Rowan nie chciałaby, żebyś…
– Czuję się na siłach – przerwałam jej.
Nie było mowy, żebym pozwoliła umknąć takiej okazji. Być może to moja ostatnia szansa.
– Przysięgam. Naprawdę chcę się tym zająć, Jenn.
– Okej… – Westchnęła, niemal z niechęcią. – No, to w takim razie cała naprzód, dobra? Dziś rano wysłali mi materiały prasowe, więc nadam ci to kurierem razem z biletami na pociąg. Mam też gdzieś notatki od Rowan. Najważniejsze chyba, żeby napisać pełen zachwytów tekst na temat tego statku, bo ona by chciała ich pozyskać jako reklamodawców, jednak wśród gości powinni być też jacyś ciekawi ludzie, więc im więcej dasz radę zrobić w kwestii sylwetek, tym lepiej.
– No jasne. – Sięgnęłam na kawiarniany blat po długopis i zaczęłam notować na papierowej serwetce. – A przypomnij mi, o której ruszam?
– Masz pociąg o dziesiątej trzydzieści z King’s Cross, ale napiszę ci to wszystko w tych materiałach.
– W porządku. I dziękuję, Jenn.
– Nie ma sprawy – odparła.
Miała trochę rozżalony głos i zastanawiałam się, czy nie zamierzała sama zająć mojego miejsca.
– Uważaj na siebie, Lo. Cześć.
Było jeszcze prawie jasno, kiedy powoli i mozolnie pomaszerowałam do domu. Bolały mnie stopy, policzek piekł, chciałam wrócić i wziąć długą, gorącą kąpiel.
Drzwi do mojego mieszkania w suterenie były ukryte w cieniu, jak zawsze, i znowu pomyślałam, że powinnam tam zamontować jakieś światło zewnętrzne, chociażby po to, by łatwiej mi było znaleźć klucze w torebce. Jednak nawet w tym półmroku widziałam roztrzaskane drewno w miejscu, w którym wcześniej wyważono zamek. To cud, że nie usłyszałam tamtego człowieka. „No, czego się tu spodziewać, w końcu byłaś pijana” – powiedział złośliwy głosik w mojej głowie.
Kliknięcie nowego zamka antywłamaniowego wydawało się uspokajająco solidne; zamknęłam drzwi od środka, zdjęłam buty i powłóczyłam się korytarzem do łazienki. Tłumiąc ziewnięcie, odkręciłam krany i usiadłam na toalecie, żeby ściągnąć rajstopy. Potem zaczęłam rozpinać bluzkę… i znieruchomiałam.
Zwykle zostawiam drzwi do łazienki otwarte – mieszkam tu sama z Delilah, a w ściany łatwo wchodzi wilgoć, ponieważ są częściowo pod ziemią. Nie przepadam też za zamkniętymi przestrzeniami, a kiedy rolety są spuszczone, to pomieszczenie wydaje się bardzo małe. Jednak mimo że drzwi wejściowe były zamknięte na klucz i zamontowano na nich wzmocnienie, i tak sprawdziłam najpierw okno, po czym zamknęłam drzwi łazienki na klucz, a dopiero potem dokończyłam się rozbierać.
Byłam zmęczona – Boże, byłam taka zmęczona. Wyobraziłam sobie, jak zasypiam w wannie, zsuwam się pod wodę, a Judah znajduje moje spuchnięte, nagie ciało tydzień później… Otrząsnęłam się. Musiałam przestać tak cholernie dramatyzować. Wanna ma ledwo metr dwadzieścia. Trudno zanurzyć się w niej na tyle, by spłukać włosy, a co dopiero utonąć.
Kąpiel była tak gorąca, że zaczęło mnie szczypać rozcięcie na policzku, więc zamknęłam oczy i próbowałam sobie wyobrazić, że jestem w jakimś innym miejscu, różniącym się od tej chłodnej, klaustrofobicznej, małej przestrzeni, z dala od obskurnego, pełnego przestępców Londynu. Może spacer po chłodnym, skandynawskim brzegu morza, może w uszach szumi mi kojący dźwięk… yyy… czy to będzie Bałtyk? Jak na dziennikarkę podróżniczą jestem niepokojąco kiepska z geografii.
Jednak powracały do mnie niechciane obrazy. Ślusarz powtarzający, że „jedna czwarta włamań się powtarza”. Ja, skulona we własnej sypialni, zapierająca się stopami o deski podłogi. Widok silnych dłoni obleczonych w jasny lateks, prześwitujące przez rękawiczki ciemne włosy…
Cholera. Cholera.
Otworzyłam oczy, ale tym razem powrót do rzeczywistości mi nie pomógł. Zobaczyłam górujące nade mną wilgotne ściany łazienki, osaczające mnie…
„Znowu ci odbija” – warknął mój wewnętrzny głos. „Czujesz to, prawda?”.
Zamknij się. Zamknij się, zamknij się, zamknij się. Zacisnęłam oczy i zaczęłam liczyć w myślach, próbując świadomie pozbyć się z głowy tych obrazów. Jeden. Dwa. Trzy. Wdech. Cztery. Pięć. Sześć. Wydech. Jeden. Dwa. Trzy. Wdech. Cztery. Pięć. Sześć. Wydech.
W końcu obrazy się wycofały, ale kąpiel przestała być przyjemnością i nagle zwyciężyła we mnie potrzeba, by wydostać się z tego małego, dusznego pomieszczenia. Wstałam, owinęłam się ręcznikiem, w drugi zawinęłam włosy i poszłam do sypialni, a tam na łóżku nadal leżał mój laptop.
Otworzyłam go, odpaliłam Google i wpisałam: „Jaki % włamywaczy wraca”.
Wyskoczyła mi strona linków, kliknęłam w jeden przypadkowy i przeleciałam treść wzrokiem, aż doszłam do akapitu: „Kiedy włamywacze wracają… Ogólnokrajowe badanie wykazało, że w ciągu dwunastu miesięcy około 24–50% włamań wydarzyło się powtórnie; a pomiędzy 25 a 35% ofiar zostało nimi po raz wtóry. Dane zebrane przez brytyjską policję wskazują, że 28–51% powtórnych włamań ma miejsce w ciągu miesiąca, a 11–25% w ciągu tygodnia”.
Świetnie. Czyli wyglądało na to, że mój przyjazny, złowieszczy prorok, ślusarz, rzeczywiście znał ten problem, a nie tylko mnie straszył – chociaż matematyka związana z prawdopodobieństwem około pięćdziesięciu procent i tylko trzydziestoma pięcioma procentami powtórnych ofiar przyprawiła mnie o ból głowy.
Obiecałam sobie, że tego wieczoru nie będę piła alkoholu, więc po sprawdzeniu drzwi wejściowych, tylnych, okien oraz ponownie drzwi wejściowych, a może nawet zrobieniu tego trzeci raz, położyłam swój telefon na kartę koło łóżka i zaparzyłam sobie rumianek.
Zabrałam napar do sypialni razem z laptopem, materiałami prasowymi o wycieczce oraz paczką herbatników czekoladowych. Zegar wskazywał dopiero dwudziestą, w ogóle nie jadłam obiadu, ale nagle poczułam się wykończona – zbyt wykończona, żeby gotować, a nawet żeby zamówić przez telefon coś na wynos. Otworzyłam materiały na temat skandynawskiego rejsu, zakopałam się pod kołdrą i czekałam, aż ogarnie mnie sen.
Ale tak się nie stało. Pożarłam całą paczkę herbatników, czytając kolejne strony liczb i ciekawostek na temat Aurory. Dziesięć luksusowo wyposażonych kabin pasażerskich… maksymalnie dwudziestu pasażerów… starannie wybrana obsługa z najlepszych na świecie hoteli i restauracji… Nawet techniczne szczegóły na temat głębokości zanurzenia i tonażu nie zdołały ukołysać mnie do snu. Nie mogłam zasnąć, byłam wykończona, ale jednocześnie przejęta.
Leżąc tak, otulona kokonem kołdry, starałam się nie myśleć o tamtym włamywaczu. Bardzo świadomie skupiałam się na pracy, na tych wszystkich sprawach, które musiałam załatwić przed niedzielą. Odebrać nową kartę bankową. Spakować się i zrobić research przed wyjazdem. Czy zdążę się zobaczyć z Jude’em? Będzie próbował się ze mną skontaktować na stary numer.
Odłożyłam materiały prasowe i otworzyłam mejla.
„Cześć, kochany” – zaczęłam, a potem urwałam i przygryzłam paznokieć. Co mu napisać? Bez sensu opowiadać mu o włamaniu, zwłaszcza teraz. Będzie mu głupio, że nie było go tutaj, kiedy go potrzebowałam. „Zgubiłam telefon” – napisałam zamiast tego. „To długa historia, opowiem Ci, jak wrócisz. Ale jeśli będziesz chciał się ze mną skontaktować, pisz mejle, nie esemesy. O której planujesz przyjechać w niedzielę? Ja wyjeżdżam z rana do Hull na tę skandynawską wyprawę. Mam nadzieję, że zdążymy się spotkać przed moim wyjazdem… A jeśli nie, to do zobaczenia w przyszły weekend? Lo :)”.
Wcisnęłam „wyślij” z nadzieją, że nie będzie się zastanawiał, co ja tu wyprawiam, wypisując do niego mejle kwadrans przed pierwszą w nocy, a potem zamknęłam laptopa, sięgnęłam po książkę i próbowałam poczytać, aż zasnę.
Nie zadziałało.
Za dwadzieścia pięć czwarta nad ranem powlokłam się do kuchni i zrobiłam sobie najmocniejszy gin z tonikiem, jaki byłam w stanie wypić. Łyknęłam go jak lekarstwo, wzdrygnęłam się od drażniącego smaku, a potem przygotowałam sobie jeszcze jednego drinka i też go wypiłam, tym razem wolniej. Stałam tak przez chwilę, czując, jak alkohol łaskocze mnie w żyłach, rozluźnia mięśnie i uspokaja zszargane nerwy.
Wlałam sobie resztki ginu do szklanki i zabrałam ją do sypialni, gdzie się położyłam, spięta i niespokojna, ze wzrokiem utkwionym w świecącej tarczy zegara, i czekałam, aż alkohol zadziała.
Raz. Dwa. Trzy. Wdech. Cztery… Pięć… Pię…
Nie pamiętam, kiedy zasnęłam, ale musiało tak się stać. W jednej chwili patrzyłam na zegar zamglonymi od bólu głowy oczami i czekałam, aż pokaże czwartą czterdzieści cztery, a w kolejnej już mrugałam i przed sobą miałam futrzasty pyszczek Delilah, która szturchała mnie nosem z wąsikami, próbując mi przekazać, że już pora na śniadanie. Jęknęłam. Głowa bolała mnie jeszcze bardziej niż poprzedniego dnia – chociaż nie byłam pewna, czy to przez ten policzek, czy znowu miałam kaca. Połowa ostatniego ginu z tonikiem stała na nocnym stoliku obok zegara. Powąchałam go i aż mnie zatkało. Dwie trzecie drinka to musiał być gin. Co ja sobie myślałam?
Zegar pokazywał cztery minuty po szóstej, co oznaczało, że spałam mniej niż półtorej godziny; ale już się rozbudziłam i nie było sensu z tym walczyć. Wstałam więc, odsunęłam zasłonę i popatrzyłam na szary świt oraz cienkie promyki słońca wpadające przez moje piwniczne okno. Dzień wydawał się chłodny i nieprzyjemny, więc włożyłam kapcie i trzęsąc się, wyszłam na korytarz do termostatu, żeby wyłączyć automatyczny zegar i zacząć już grzać na dzień.
Była sobota, nie musiałam pracować, ale tak wyszło, że papierkowa robota związana z przypisaniem mojego numeru do nowego telefonu oraz wydaniem nowych kart bankowych zajęły mi większość dnia, a do wieczora byłam już umęczona.
Czułam się tak źle, jak wtedy, kiedy wracałam z Tajlandii przez Los Angeles – kolejne nocne loty sprawiły, że do domu dotarłam skrajnie niewyspana i tragicznie zdezorientowana. Gdzieś nad Atlantykiem zorientowałam się, że nie jestem już w stanie spać i równie dobrze mogę przestać próbować. Po powrocie rzuciłam się na łóżko, jakbym wpadła do studni, i pogrążyłam się w zapomnieniu, przespałam dwadzieścia dwie godziny, wstałam otumaniona i zesztywniała, a Judah walił do moich drzwi z niedzielną gazetą w dłoni.
Jednak tym razem moje łóżko nie było już azylem.
Musiałam się pozbierać przed wyjazdem w tę podróż. Była to niepowtarzalna okazja, by po dziesięciu latach w końcu sprawdzić się w czymś innym niż w nudnej, czarnej robocie dziennikarskiej typu „kopiuj-wklej”. Nie mogłam jej przegapić. To była moja szansa, żeby pokazać, iż potrafię z tym skończyć – że podobnie jak Rowan umiem rozmawiać z ludźmi, wymieniać ploteczki i reprezentować „Velocity” wśród młodych wilków. A Aurora Borealis była niezłym kąskiem dla młodych wilków. Zaledwie procent jej budżetu reklamowego pozwoliłby utrzymać „Velocity” przez kilka miesięcy, nie wspominając już o tych wszystkich gwiazdach branży podróżniczej i fotograficznej, które niewątpliwie zostały zaproszone na jej dziewiczy rejs. Ich nazwiska na naszej okładce rzeczywiście wyglądałyby bardzo dobrze.
Nie zamierzałam atakować Bullmera ofertami przy kolacji – nie ma nic bardziej prymitywnego i komercyjnego. Ale gdybym zdołała wciągnąć jego numer na listę swoich kontaktów i mieć pewność, że odbierze mój telefon, jeśli zadzwonię… cóż, wtedy udałoby mi się w końcu zdobyć ten awans.
Jadłam kolację, mechanicznie pakując sobie mrożoną pizzę do ust, aż poczułam się zbyt syta, by jeść dalej, wróciłam więc do materiałów prasowych w miejscu, w którym skończyłam, ale słowa i obrazy rozjeżdżały mi się przed oczami, wszystkie przymiotniki się zlewały: „butikowy… lśniący… luksusowy… ręcznie robiony… rzemieślniczy…”.
Ziewnęłam i wypuściłam stronę z rąk, potem zerknęłam na zegarek i zauważyłam, że minęła dwudziesta pierwsza. Dzięki Bogu, mogłam się położyć. Sprawdziłam, a potem raz jeszcze, drzwi i zamki. Pomyślałam, że dobrą stroną mojego zmęczenia są zerowe szanse na powtórkę poprzedniej nocy. Byłam tak wykończona, że nawet gdyby włamywacz rzeczywiście przyszedł, pewnie bym to przespała.
O dwudziestej drugiej czterdzieści siedem zdałam sobie sprawę, że się myliłam.
O dwudziestej trzeciej dwadzieścia trzy zaczęłam płakać, głupio i bezsilnie.
O co chodziło? Czy miałam już nigdy nie zasnąć?
Musiałam spać. Musiałam. Przespałam… Policzyłam na palcach, bo nie byłam w stanie tego zrobić w pamięci. Mniej niż cztery godziny w ciągu ostatnich trzech dni.
Czułam przedsmak snu. Czułam go, tylko że był poza moim zasięgiem. Musiałam spać. Musiałam. Oszaleję, jeśli nie zasnę.
Znowu wróciły łzy – nawet nie wiedziałam, z jakiego powodu. Łzy frustracji? Wściekłości – na siebie, na włamywacza? Czy po prostu wyczerpania?
Wiedziałam tylko, że nie mogę zasnąć, że sen wisi zaledwie kilka centymetrów przede mną, niczym niedotrzymana obietnica. Czułam się, jakbym biegła w stronę mirażu, który wciąż się oddalał, umykając mi tym szybciej, im rozpaczliwiej za nim goniłam. A może to była raczej ryba w wodzie, coś, co musiałam złapać i utrzymać, ale wciąż wyślizgiwało mi się z palców.
O Boże, chcę spać…
Delilah obróciła na mnie łebek, zaskoczona. Naprawdę powiedziałam to na głos? Sama już nawet nie wiedziałam. Chryste, dostawałam świra.
Mignięcie jakiejś twarzy – błyszczące, wodniste oczy w ciemności.
Usiadłam, serce waliło mi tak szybko, że czułam je z tyłu czaszki.
Musiałam się stąd wydostać.
Wstałam, zataczając się z wyczerpania jak w transie, wcisnęłam stopy do butów i ramiona do płaszcza, zarzuciłam go na piżamę. Potem wzięłam torebkę. Jeśli nie mogę spać, to pójdę na spacer. Dokądś. Dokądkolwiek.
Jeśli sen nie mógł przyjść do mnie, to, cholera, równie dobrze mogłam go sama dopaść.
Ciąg dalszy w wersji pełnej