- W empik go
Kobieta z pazurem - ebook
Kobieta z pazurem - ebook
Dowcipny romans z wątkiem kryminalnym. Justyna, świeżo po trzydziestce, jest samotna i nie potrafi w nikim się zakochać. Staje się samotna jeszcze bardziej, gdy jej ojciec wyprowadza się do kobiety, z którą właśnie się związał. W dodatku Justyna traci pracę. Na szczęście wkrótce znajduje zatrudnienie w nieco dziwnym biurze matrymonialnym, które otworzył jej szkolny kolega. Tymczasem w okolicy dochodzi do tajemniczego morderstwa, którego ofiarą jest znajomy mieszkającej po sąsiedzku pani Eugenii. Donosząc Justynie o tym, pani Eugenia prosi ją jednocześnie, by zaopiekowała się młodym księdzem, który przyjechał do swego wuja, innego sąsiada, na dłuższy urlop zdrowotny. Justyna ma opory, tym bardziej że ksiądz wygląda jak obiekt jej snów, przystaje jednak na tę propozycję, by wprowadzić w błąd niechcianego adoratora…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7551-415-5 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Energiczne spacery zawsze działały na mnie kojąco. Z tą myślą, z nadzieją odnalezienia tak niespodziewanie utraconej równowagi ducha, w zupełnych ciemnościach szybkim krokiem przemierzyłam marny skwerek, boisko, trzy razy okrążyłam bloki i zapuściłam się na teren szumnie zwany łąką. Nic z tego. Moje nerwy ciągle były napięte jak postronki, przepocona koszulka kleiła się do karku, a policzki pałały niezdrowym żarem. Nadal jednak pędziłam na oślep, licząc, że może wreszcie się uspokoję. W końcu, gdy potknęłam się o coś i o mały włos nie skręciłam nogi, zawróciłam do domu. Energicznie szarpnęłam drzwi do klatki schodowej i niewiele brakowało, a zderzyłabym się z panią Eugenią, która, nie wiedzieć czemu, na mycie schodów ukochała późne godziny wieczorne.
– Justynko! Aleś mnie przestraszyła! – Trzymaną w ręku ścierkę wrzuciła do wiadra, po czym odsunęła je, aby zrobić mi przejście. – Ale zaraz, zaraz... – powiedziała i wytarła mokre dłonie o spódnicę.
– Tak? – zapytałam z jedną nogą postawioną na pierwszym schodku, a drugą zawisłą w powietrzu.
– Czy to ja czasem dziś nie widziałam twojego tatusia z...
– Tak, dobrze pani widziała... – przerwałam jej i wiszącą w powietrzu nogę dostawiłam do tej, która była na stopniu.
– To znaczy, że oni... są niby razem?
– Tak – westchnęłam. – Tato właśnie dziś się do niej wprowadził – dodałam gwoli zaspokojenia jej ciekawości. W końcu nie było tajemnicą, iż mój rodzony ojciec związał się z panią Jadzią, która spełniała się jako właścicielka dobrze zaopatrzonego warzywniaka.
– Czyli ten Ukrainiec już u niej nie mieszka... – powiedziała pani Eugenia do siebie.
– Ukrainiec?
– Ano tak. Ponoć wprowadził się do niej zaraz po Antonim. Kojarzysz Antoniego?
Przecząco pokręciłam głową.
– Taki siwowłosy, lekko przygarbiony. Zamieszkała z nim po tym, jak rozstała się ze Stanisławem. A Stanisława pamiętasz?
– Chyba tak. Zdaje się, że pomagał jej w warzywniaku.
– Oj, wszyscy jej pomagali... Wszyscy, tylko że ona nie z każdym mieszkała. A wracając do Stanisława, to on zamieszkał z nią tuż po śmierci męża, a Antoni niedługo po tym, jak tylko wyprowadził się Stanisław. Natomiast zaraz po nim wprowadził się do niej ten Ukrainiec.
– To akurat zauważyłam, że odkąd pochowała męża, zawsze ktoś się obok niej kręcił – westchnęłam.
Jadźczyna skłonność do wiszenia na męskim ramieniu była mi dobrze znana, ale za nic nie mogłam sobie przypomnieć twarzy jej licznych partnerów. Liczni partnerzy... właśnie to mi się nie podobało i uwierało niczym kamień w bucie.
– Nie inaczej, a od pogrzebu minęły zaledwie cztery lata. Jak widać, moce przerobowe ma niespożyte. Ale zaraz, nie skończyłam mówić o tym Ukraińcu! Nie wiem, jak mu było, ale czarnooki był i przystojny, że uch! – Zwinęła dłoń w pięść i pocałowała ją z głośnym mlaśnięciem. – Był najprzystojniejszy z nich wszystkich, wliczając w to również świętej pamięci nieboszczyka. Myślałam, że przy nim zostanie albo on przy niej... no, ale jednak się rozstali. A teraz proszę... twój biedny tatuś z nią zamieszkał... Pewnie, jak i tamci, dopomoże jej w prowadzeniu sklepiku?
– Niech mi pani nie opowiada! – zdenerwowałam się, bo oczyma wyobraźni zobaczyłam, jak mój tato nosi skrzynki z ziemniakami, podczas gdy Jadźka siedzi, pije kawkę i paluchem zakończonym drapieżnym tipsem stuka w kasę fiskalną.
– Nie opowiadam, tylko mówię, jak jest! – obruszyła się. – A tak na marginesie, Justynko złota, mało to innych bab po tym marnym świecie łazi? Przecież twój tatuś jest całkiem niczego sobie i mógłby...
– Pani Eugenio, myślę dokładnie tak jak i pani: mógłby, ale widać nie chce – przerwałam jej, bo owa potworna wiadomość zalegała we mnie zaledwie od kilku godzin i nie byłam jeszcze gotowa na to, aby na zimno, bez emocji tak długo oddawać się jej roztrząsaniu. – Dobranoc – powiedziałam.
– Idź spać, idź. A i pomódl się za tatusia, żeby na zdrowie mu ta znajomość wyszła. Ja jutro dam za niego na mszę... – mruknęła do siebie pani Eugenia i schyliła do wiadra, aby wyjąć ścierkę.
* * *
Z ulgą weszłam do mieszkania i zamknęłam za sobą drzwi. Nie zapaliłam światła, tylko tak jak stałam, w przepoconym ubraniu, rzuciłam się na łóżko. Zacisnęłam powieki i zobaczyłam tatę z Jadźką. Natychmiast otworzyłam oczy, ale nic to nie dało, bo nadal ich widziałam...
– Justynko, chyba się na mnie nie gniewasz? – Tata, starannie ogolony, w nowej koszuli w prążki, mówił do mnie, usilnie unikając kontaktu zwanego wzrokowym.
– Ależ Tadeuszu – wtrąciła się Jadźka – nie na ciebie, tylko na nas. Jak by nie było, w tej materii działaliśmy razem. – Złożyła usta w ciup, przesłała mu buziaka i zawachlowała rzęsami.
– Kochanie, pozwól, że całą winę wezmę na siebie. – Ujął jej przystrojoną złotymi pierścieniami oraz owymi drapieżnymi tipsami prawicę i ucałował z namaszczeniem.
– Och, jaki ty jesteś cudowny! – Jadźka znów zamachała oblepionymi tuszem rzęsami i zalotnie odchyliła głowę, a jej natapirowana, kasztanowa koafiura nawet nie drgnęła. Zacisnęłam szczęki. Nie, żeby mierziło mnie szczęście ojca. Nie o to chodziło. Chodziło o to, że świat jest pełen innych kobiet: rozwiedzionych, wdów i panien, które byłyby bardziej odpowiednie dla mojego taty. A on co zrobił? Wybrał panią Jadzię z warzywniaka, do której, odkąd sięgam pamięcią, czułam nieprzemożną niechęć.
– Justynko, nie denerwuj się. Ja ciebie doskonale rozumiem... – Tato chciał mnie uspokoić, ale sam nerwowo splatał i rozplatał palce. – Weź pod uwagę to, że kiedyś w końcu musieliśmy ci o tym powiedzieć!
– A czy ja mam do ciebie jakieś pretensje?
Byłoby przecież nienormalne, gdybym miała obiekcje o to, że wreszcie ułożył sobie życie. Tylko ciągle dręczyła mnie myśl, dlaczego właściwie wybrał ją – Jadźkę, która mężczyzn zmieniała jak rękawiczki? Czy taka osoba mogła rokować stabilny związek? Nie chciałam, aby ojciec przez nią cierpiał. A już w ogóle nie wyobrażałam sobie go pomagającego w prowadzeniu sklepiku. Od kilku lat z powodu problemów z kręgosłupem był na rencie, a przecież z tego, co mówiła Eugenia, Jadźka zaprzęgała do pracy każdego swojego absztyfikanta.
– Zupełnie nie rozumiem, dlaczego mnie przepraszasz? – powiedziałam. – Jesteś dorosły, a mama umarła tak dawno, więc w zasadzie dziwię się, że tak późno...
– No właśnie! – uśmiechnął się szeroko. – Najpierw czekałem, aż zdasz maturę. Potem miałaś egzaminy na medycynę i... sama wiesz, jak z nimi wyszło, a raczej nie wyszło... – Zaczął się plątać, bo spojrzałam na niego ostrzegawczo. – W każdym razie czekałem nadal. Wreszcie szczęśliwie dostałaś się na kulturoznawstwo, ale co z tego, przecież co pół roku miałaś sesje, a między nimi kolokwia, i w obawie przed wytrąceniem cię z równowagi jakoś tak nie myślałem, aby kogoś sobie poszukać... Potem, gdy robiłaś kurs kosmetyczny, zacząłem nieśmiało myśleć, że może już mógłbym z kimś się związać, bo jesteś dorosłą kobietą o ukształtowanej osobowości, kończysz wszelkie nauki oraz masz pracę. No i proszę, szczęście się do mnie uśmiechnęło, bo spotkałem Jadzię, a ona wspaniałomyślnie okazała mi przychylność...
Okazała mi przychylność? I do tego wspaniałomyślnie? Zmarszczyłam czoło, uniosłam brwi i spojrzałam na Jadźkę. Trzymała w dłoni szklankę i patrzyła na mnie z wyższością.
– Okazała... – syknęłam.
– Nie inaczej... – odsyknęła Jadziurwa.
– Ale na tym nie koniec. – Tato chyba nie słyszał, albo nie chciał usłyszeć, wymiany wrogich posykiwań.
– Nie koniec?! – popatrzyłam na niego ze zgrozą.
– A i owszem, owszem... – Wciągnął w płuca haust powietrza, zerknął na Jadźkę, a ona skinęła mu głową, co odebrałam jako sygnał, że dobrze mówi i ma kontynuować.
– Ja wiem, że to dla ciebie może być okrutny cios tak nagle zostać samej w domu... ale ja przecież daleko się nie wyprowadzam. Zawsze będziesz mogła do nas wpaść... kiedy tylko będziesz chciała... – Z napięciem patrzył na mnie swymi zielonymi oczami, a krzaczaste brwi zbiły się w niepewny łuk.
– Wyprowadzasz się z domu? – Zdębiałam. – Jak to: wyprowadzasz?!
Tato nerwowo zaczął gmerać po kieszeniach. Domyśliłam się, czego tam szukał – sprawdzonego uspokajacza – mocnych jasnych. Nie znalazł ich, wstałam więc i przyniosłam z kuchni:
– Ostatnia – powiedziałam i podałam mu paczkę.
– Hola, hola! – ostrzegawczo warknęła Jadźka.
Ojciec przerwał rozrywanie opakowania.
– To hola jest do was obojga! Ty miałeś przestać palić – wydarła mu z dłoni mocne jasne i odłożyła na brzeg stołu – a ty – zwróciła się do mnie – uświadom sobie, że mój Tadziu jest pełnoletni i może mieszkać, gdzie chce oraz z kim chce!
– Tak, Jadziu, zdrówko przede wszystkim... – Tato tęsknie spojrzał na leżącą opodal paczuszkę, po czym chwycił szklankę z herbatą i wypił kilka nerwowych łyków. Dobrze, że zdążyła ostygnąć, bo niechybnie poparzyłby sobie przełyk albo i co innego.
– A tak na marginesie, Justyno, drzwi naszego domu stoją przed tobą otworem. – Powiedziała to z wyraźnym oporem, co dobitnie świadczyło o tym, że myśli dokładnie na odwrót. Co za babsko!
– Justynko, pozwolisz, że na jakiś czas zostawię z tobą Wasyla? Najpierw chcemy z Jadzią zmienić meble, a dopiero potem przeniosę go w nowe miejsce. – Ojciec odzyskał głos.
Wzruszyłam ramionami. Wasyl, kolcobrzuch i pupilek taty w jednym, pływał właśnie w tę i we w tę, łypiąc na nas z zainteresowaniem.
– Niech zostanie – zawyrokowałam.
Mój biedny ojciec... jakże musiał być zakochany, czy też omotany, zresztą nieważne, co go dotknęło, ale z pewnością nie było to nic dobrego, bo ulubieńca zostawiał na moją łaskę bądź niełaskę i pędził na oślep wprost do gniazda Jadźki. Wstrętnej pani z warzywniaka.
– To co, Tadeuszu? – Jadźka wstała. – Chyba już pójdziemy?
– Tak, oczywiście. – Tata zerwał się i złapał za naszykowaną torbę. – Zabrałem trochę swoich rzeczy. Pozwolisz, że zatrzymam klucze?
– Tato, przestań. Przecież to jest również twój dom.
– Zamkniesz za nami?
– Tak.
Wyszli na korytarz i już miałam trzasnąć drzwiami, gdy Jadźka odwróciła się w moim kierunku.
– Gdy się trochę ogarniemy, zaprosimy cię na uroczysty obiad. – Przesłała mi buziaka i stukając obcasami, podążyła za ojcem.
Podeszłam do okna i patrzyłam na nich, aż zniknęli mi z oczu. Szli, trzymając się za ręce. Tato, jak nigdy, wyprostowany, kroczył dziarsko i sprężyście i wyglądał, jakby mu ubyło z pięć lat. Wolałam złożyć to na karb przymusowego porzucenia mocnych jasnych.
– A może jednak będzie z nią szczęśliwy? – westchnęłam z nosem przyklejonym do szyby. I dobrze, w końcu komu jak komu, ale własnemu ojcu szczęścia żałować nie mogłam. Żeby chociaż jemu się ułożyło...
Tego popołudnia, nim przyszli, moja szefowa oświadczyła, że pracę mam do końca miesiąca. Nigdy nie sądziłam, że tak duży salon kosmetyczny, w którym pracowałam, może popaść w finansowe tarapaty. A jednak. Oczywiście chciałam powiedzieć o tym tacie, ale pojawił się z tą Jadźką oraz pomysłem na dalsze życie, nie miałam więc okazji ani sumienia obarczać go własnymi problemami.
Odkleiłam się od szyby i podeszłam do akwarium. Wasyl, jak zawsze, machał szybciutko malutkimi płetwami, przez co wyglądał jak zapracowany wróbelek. Popukałam palcem w szkło.
– Co sądzisz o Jadźce?
W odpowiedzi nadął się i wystawił kolce.
– Masz rację. Też jej nie lubię.
Sprzątnęłam ze stołu, a potem poszłam na spacer.2 lipca, poniedziałek
Gdy jeszcze byłam szczęśliwą posiadaczką pracy, dni miałam bardzo zajęte. Perspektywa rychłej utraty źródła utrzymania zmobilizowała mnie do wysłania wielu CV, kilkakrotnego przeczesania miasta, by sprawdzić, czy czasem w salonach kosmetycznych nie potrzebują personelu, oraz zlustrowania witryn sklepowych w poszukiwaniu ogłoszeń o naborze ekspedientek. Wieczory poświęcałam na tropienie ofert w Internecie. Byłam skłonna podjąć każde zajęcie, byleby tylko mieć z czego żyć. Przez cały ten czas, nerwowych poszukiwań, pisania uniżonych mejli i pukania do różnych drzwi, byłam pozostawiona sama sobie, bo Baśka akurat przebywała na wakacjach, a Ada na nieco spóźnionym miodowym miesiącu gdzieś w okolicach Bieszczad. Owszem, utrzymywałam z nimi kontakt, ale był on sporadyczny i ograniczał się do spraw związanych z ich wakacjami. Tak więc Baśka rozpływała się w mejlach nad tunezyjskimi atrakcjami, a Ada zadzwoniła tylko raz i krótko opowiedziała o jurnym mężu, wygodnym materacu oraz napomknęła o wszechobecnej dziczy. Na stawiane pod koniec pytanie:
– A co u ciebie, Józka?
Odpisywałam bądź odpowiadałam:
– Ależ wszystko w porządku! Jakżeby inaczej...
Aż nadszedł ten dzień... dzień wrednie piękny, w którym nie musiałam nastawiać budzika z tego powodu, że stałam się osobą bezrobotną. Nie miałam pracy oraz ani jednego zaproszenia na jakąkolwiek rozmowę kwalifikacyjną, ale za to perspektywę bezmiaru niechcianego, wolnego czasu. Siedziałam przy komputerze, piłam piątą kawę i wpisywałam w arkusz Excela plan budżetowy na najbliższe dni. Wesoło to nie wyglądało. Gdy wstałam zrobić kolejną kawę, rozległo się pukanie do drzwi. Otworzyłam. W progu stała Eugenia.
– Och, Justynko złociutka, jakie to szczęście, że cię zastałam!
– Tak?
– Widzisz, Justynko, ja taką wielką prośbę mam... A w zasadzie nie tylko ja, ale wszyscy członkowie Klubu Emeryta...
– Proszę, niech pani wejdzie. – Wykonałam coś w rodzaju zapraszającego gestu i odsunęłam się na bok, by mogła wejść.
– Nie, nie, ja tak szybciutko w drzwiach wszystko wyłuszczę. Otóż, pan Kazimierz, nasz akordeonista... znasz go chyba? – przerwała i spojrzała na mnie wyczekująco.
– Taki....
Chciałam powiedzieć: gruby, ale w obawie, że ją urażę, wydęłam tylko policzki.
– Och, nie! Ten pulchny to Teoś – machnęła lekceważąco ręką. – Kazimierz jest szczupły i czarnowłosy. Mieszka w Kaczych Dołkach. Tych, wiesz, czterdzieści kilometrów za Wielkimi. Przyjeżdża do nas gościnnie, gdy ładną oprawą muzyczną chcemy uświetnić nasze uroczystości.
Rzeczywiście! Już sobie przypomniałam. Ze wszystkich członków Klubu Emeryta czarnowłosy był tylko Kazimierz. Krucza czerń jego włosów nieprzyjemnie kontrastowała z trupią bielą prześwitującej czaszki i była podejrzana z dwóch powodów: po pierwsze ich posiadacz zbliżał się do osiemdziesiątki, a po drugie to, co miał na głowie, było zbyt mocno przerzedzone, aby mogło posiadać aż tak intensywny kolor. Na trop prowadzący do rozwiązania owej zagadki wpadłam niespodziewanie. Otóż kiedyś, gdy szłam przez park, mijałam go odpowiednio blisko, aby zauważyć na jego czole podejrzanie wyglądające ciemne ślady.
Siniaki?! – przemknęło mi przez myśl i tak oto pierwsze podejrzenie padło na wnuczka – oprawcę. Po chwili, gdy podchwyciłam lubieżne spojrzenie ślizgające się po moich nogach i nie mniej wstrętny uśmiech goszczący na ustach pana Kazimierza, oczyściłam wnuczka z zarzutów i odpowiedzialnością za ciemne plamy obarczyłam farbę do włosów. Osobnik bity, maltretowany lub upokarzany w jakikolwiek inny sposób nie byłby tak radosny i pewny siebie. Zdecydowanie ciemne plamy na jego czole musiały pochodzić od farby, a nie od ciosów.
– Tak, już kojarzę – powiedziałam. – Więc co z nim?
– Wyobraź sobie, że zaprosił nas, wszystkich członków, na swoje pożegnanie.
– Pożegnanie?
– Tak. Kazio był bardzo tajemniczy i nie chciał wszystkiego wyjawić. Powiedział tylko, że niedługo zaczyna nowe życie, wyjeżdża i już nigdy... – Eugenia wyjęła z kieszeni spódnicy zmiętą chusteczkę i wytarła samotną łzę, która potoczyła się po jej policzku – nigdy nam nie zagra na żadnym spotkaniu!
– Rzeczywiście straszne – przytaknęłam, ale tak naprawdę nie wiedziałam, w czym tkwił problem. Mało to akordeonistów po świecie chodziło? Pewnie uparli się na niego tak jak mój tato na Jadźkę...
– Oj tak, bardzo, bardzo straszne! No, ale do rzeczy. W każdym razie jesteśmy zaproszeni i nie chcemy iść z pustymi rękoma... dlatego bardzo cię prosimy, abyś upiekła ten pyszny torcik makowy. A do tego jeszcze jakieś ciasteczka. Może babeczki?... – Spojrzała na mnie z napięciem. – Oczywiście zapłacimy – dodała szybko.
Kilka razy zdarzyło się, że im coś piekłam, a to na andrzejki, a to na czyjeś imieniny. Na początku dziwiłam się, że emerytki pozbawione były charakterystycznego dla kobiet instynktu rywalizacji, który w ich przypadku miał szansę przybrać formę szaleńczej chęci popisywania się kulinarnymi wariacjami na różne tematy. Jednak pani Eugenia sama kiedyś do tego nawiązała:
– Widzisz, Justynko, one się w życiu już dość napiekły. Najpierw dla mężów, potem dla dzieci i w końcu dla wnuków. Teraz chcą sobie odpocząć i zjeść coś, co ktoś inny przygotuje. A i mnie, choć samotnej, też nie chce się w tym paprać.
Wytłumaczenie było zupełnie rozsądne, ale i tak bez względu na argumentację nie mogłabym odmówić, bo wobec Eugenii miałam szczególny dług.
– Oczywiście, że upiekę. Tort makowy, a do tego babeczki z nadzieniem orzechowym. Może być?
– Z orzechowym nadzieniem! Pyszności! No pewnie, że może być, złociutka! Niech ci to pan Bóg wynagrodzi! – Chwyciła oburącz moją dłoń i mocno uścisnęła. – Na sobotę, na piątą poproszę, dobrze?
– Nie ma sprawy.
– Z Bogiem, złociutka – zrobiła obrót, ale przystanęła: – A jak tam tatuś? Dał znak życia?
– Tak. Napisał esemesa, że ma się świetnie.
– To dobrze, dobrze – pomruczała pod nosem i szurając papuciami, poszła do siebie.7 lipca, sobota
– Ile płacę za te cudeńka? – z wypiekami na twarzy zapytała Eugenia.
Błękitna, odświętna garsonka wpijała się tu i ówdzie w obfite ciało sąsiadki, ale za to nieśmiertelny kok był upięty całkiem porządnie i ozdobiony pokaźną, bursztynową spinką. Gdy bliżej jej się przyjrzałam, ze zdziwieniem stwierdziłam, że zatopiony był w niej jakiś dziwny, słusznych rozmiarów, czarny robal.
– Nic – odpowiedziałam.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
– Oj tam, oj tam! – Eugenia, mrucząc pod nosem, poszperała w portfelu, wyjęła sto złotych, położyła na chlebowniku, a mnie ze szczęścia zakręciło się w głowie. – Za wielki tort i tyle babeczek taka byle stówka jest ledwie symbolicznym datkiem. Justynko złota, na koniec mam ostatnią prośbę...
– Tak?
– Pomożesz mi to zanieść do biblioteki? Ja wezmę babeczki, a ty torcik, dobrze? Nieść go to dla mnie zbyt duża odpowiedzialność. – Złapała pudło z ciastkami. – Ciekawe, czym popiszą się byblofile? – rzuciła z nieukrywanym sarkazmem.
– Bibliofile? – Karton z tortem włożyłam do foliowej torby i ostrożnie chwyciłam pakunek.
– A tak. Nie mówiłam ci, ale Kazio byblofilów też zaprosił.
– Naprawdę? – Zdziwiłam się, bo po tym, co do tej pory słyszałam, nie wyobrażałam sobie ani jednej sytuacji, w której, choćby na krótko, członkowie Klubu Emeryta oraz Klubu Bibliofila mogliby przebywać we wspólnym gronie.
– Niestety... – westchnęła z emfazą. – Człowiek, nim zemrze, wiele cierpień i zniewag znieść musi... ale każdy ksiądz własną, szkarłatną krwią zaświadczy, że droga do świętości cierniami jest usłana...
Zamyśliła się na chwilę.
– Więc co z tym Kazimierzem i bibliofilami? – przerwałam jej zadumę.
– Ach! – ocknęła się i wróciła do tematu. – Otóż nasz Kazio przygrywał nie tylko dla nas. Tamci – wyraz tamci wypowiedziała z jawną pogardą – też go czasem zamawiali, więc chyba z tego powodu pożegnanie robi wspólne. Za jedną imprezą będzie mu taniej. – Westchnęła. – Wiadomo, że wolelibyśmy być bez nich – wskazała głową w nieokreślonym kierunku, tam gdzie zapewne mieli gromadzić się znienawidzeni bibliofile – ale to Kaziowa decyzja. A może liczy, że w ten sposób nas pojedna? Uch! Niedoczekanie!
Oba kluby miały swą siedzibę w bloku C, który stał po sąsiedzku z moim. Budynki oddzielały mała piaskownica oraz parking dla mieszkańców osiedla. Klubowicze spotykali się tam w filii biblioteki mieszczącej się w piwnicy. Ich pełne nazwy brzmiały: Klub Aktywnego Emeryta przy Filii Biblioteki Publicznej nr 2 w Wielkich oraz Klub Czynnego Bibliofila przy Filii Biblioteki Publicznej nr 2 w Wielkich. Od Lucynki, bibliotekarki, wiedziałam, że często dochodziło między nimi do spięć i awantur o dni, w których mogli zajmować bibliotekę. Innych szczegółów na temat ich konfliktów dowiadywałam się raz po raz od Eugenii.
Nigdy tego jej nie mówiłam, ale właśnie głównie z powodu bibliofilów nie korzystałam ze zbiorów naszej osiedlowej biblioteki. Zawsze któryś tam siedział, komentował wybory lekturowe i natarczywie polecał książki, które jego zdaniem należało przeczytać. Przeniosłam się więc do centrum, do biblioteki głównej, gdzie księgozbiór był bogatszy w nowości nie tylko książkowe, ale i filmowe. Dlatego też nie mogłam wiedzieć, że w piwnicy ktoś pokusił się o przebudowę suszarni, w wyniku czego ta skurczyła się tak, że niemal zniknęła z powierzchni piwnicy, ale za to powstało jeszcze jedno pomieszczenie.
– Co tu będzie? – zapytałam panią Eugenię i wskazałam na świeżo pomalowane drzwi.
W odpowiedzi lekceważąco machnęła ręką:
– Oj tam! Biuro matrymonialne mają otworzyć, ot co!
– Biuro matrymonialne na osiedlu? – zdziwiłam się. – Nie lepiej by było w centrum?
– Dla ciebie może i w centrum by było lepiej, a dla mnie nigdzie. Kto to widział, żeby męża albo żony przez biuro szukać? Te nowe pokolenia są jakieś kalekie! Dawniej chodziło się albo na zabawę, albo do kościoła, raz po raz pod płotem postało, i to w zupełności wystarczyło, aby złapać męża. A teraz? Aż biura do tego trzeba? – Znów machnęła ręką, po czym otworzyła drzwi biblioteki.
Członkinie i członkowie obu klubów już tam byli i w uroczystym milczeniu oczekiwali nadejścia pana Kazimierza. Postawiłam tort na stole, pożegnałam się i wyszłam. Musiałam się śpieszyć, bo spodziewałam się wizyty Baśki. Wreszcie wróciła z wakacji i od razu postanowiła mnie odwiedzić. Podczas gdy otwierałam drzwi mieszkania, usłyszałam dźwięk pozostawionej w kuchni komórki. W ostatniej chwili udało mi się odebrać. To była Ada.
– To ty, Aduś?
– Nie wyświetliłam ci się na wyświetlaczu? – prychnęła zaczepnie.
– Wyświetliłaś, tylko tak jakoś z niedowierzaniem mi się zapytało.
Przyjaciółka nie odzywała się już dobry tydzień, a i ja do niej nie dzwoniłam, bo nie chciałam jej przeszkadzać w napawaniu się słodkim obcowaniem ze swoim mężczyzną oraz ową wspomnianą przez nią dziczą.
– Jakie masz plany na dzisiejsze popołudnie?
– Zaraz ma wpaść do mnie Baśka, a co?
– I umówiłyście się beze mnie?!
– Przecież jesteś w Bieszczadach!
– Już nie jestem.
– Wróciliście? Dlaczego tak szybko? – zapytałam pomna jej odgrażania, że na byczenie się w górach wykorzysta cały urlop. O pieniądze martwić się nie musiała, bo Maks dobrze zarabiał, a poza tym przed ślubem brał dodatkowe fuchy, aby podczas miodowego miesiąca, jak to powiedział: miodku mogli najeść się do syta.
– Dzicz nas wykończyła. Nie szło dłużej wytrzymać i musieliśmy uciekać.
– A ja myślałam...
Przerwała mi w pół zdania:
– Zaraz do ciebie przylecę, to pogadamy.
* * *
Pierwsza zjawiła się Baśka, co nie oznaczało wcale, że nie była spóźniona. Jednak te kilkanaście minut, które tym razem jej się zdarzyły, były niczym w porównaniu ze spóźnieniami, do jakich była zdolna.
– Józka! – wrzasnęła radośnie i zakleszczyła mnie w żelaznym uścisku kobiety posiadającej mocny, rozbudowany kościec przyobleczony w nadmierną ilość ciała. Chociaż, dziwne, tym razem wydało mi się, że Baśki było jakby trochę mniej.
– Cześć, Bacha – wymamrotałam, starając się wystawić nos spod jej pachy, aby zaczerpnąć nieco powietrza. Z miłości można nie tylko zagłaskać kota, ale również udusić przyjaciółkę.
– Pokaż się. – Odsunęła mnie od siebie jak szmacianą lalkę i sprawnie odwróciła najpierw w prawo, a potem w lewo. – Świetnie wyglądasz. Opalałaś się?
– Coś w tym rodzaju. – Przed oczami zobaczyłam siebie, gdy niczym wściekły myśliwy biegam po mieście i poluję na pracę. A że moje polowanie odbywało się w piekielnym upale, więc i efekt był adekwatny do pogody.
– Bacha – odsunęłam się od niej na bezpieczną, niezagrażającą życiu odległość – ty schudłaś! – krzyknęłam z niedowierzaniem.
Zarzuciła dumnie czarnymi włosami, zaśmiała się tubalnie i mrużąc zmysłowo oczy, powiedziała:
– Wreszcie się udało!
Jej walka z obfitością ciała trwała od lat. Upierała się, że w wersji light będzie się lepiej prezentować i wszelkimi sposobami chciała doprowadzić do utraty wagi. Co jakiś czas wszem wobec ogłaszała, że przechodzi na dietę, po czym przechodziła i nic z tego nie wynikało. Natomiast Ada do spraw związanych z tuszą podchodziła odmiennie:
– Jeśli Maks wziął mnie z dużym tyłkiem, znaczy, że właśnie takiego pragnął.
W dyskusjach o wydatnych tyłkach, nadwadze czy pokaźnych piersiach nigdy nie brałam udziału, bo temat mnie nie dotyczył. A już kwestia ostatniej części ciała szczególnie nie. Wręcz przeciwnie, był to dla mnie temat drażliwy, który pomijałam wyniosłym milczeniem i starałam umniejszyć jego wagę, wkładając podwójne push-upy oraz ukrywając niedostatki pod falbaniastymi bluzkami.
No a teraz Baśka stała przede mną, opalona, uśmiechnięta, demonstrując swój sukces:
– Patrz! – rozkazała i uniosła bluzkę, aby ukazać znacznie pomniejszone fałdy tłuszczu. – Zaraz ci powiem, jak do tego doszłam...
Nie dane mi było od razu o tym się dowiedzieć, bo u drzwi zadzwonił dzwonek. Bacha, która stała najbliżej, otworzyła je.
– Aducha, to ty? – zdziwiła się.
– Ja, ja. Ślepa jesteś czy jak?
Jej krótkie włosy, zwykle starannie uczesane, były w fatalnym nieładzie, oczy podkrążone, twarz naburmuszona, a nieświeże ubranie domagało natychmiastowego wrzucenia do pralki.
– Przyleciałam do was prosto z podróży, od razu gdy wysiadłam z auta...
– A Maksa gdzie zostawiłaś? – zainteresowałam się losem jej męża, z którym przyjaciółka na długo przed ślubem dokonała totalnego zespolenia i stworzyła przedziwną Ado-Maksowatą hybrydę. Powstanie owej hybrydy spowodowało, że po intymnych, babskich pogaduszkach i plotach tylko we trzy zostało li tylko wspomnienie.
– Kazałam mu wypakować samochód i coś ugotować. No co tak na mnie patrzycie?
– Bo wy tak zawsze razem... – powiedziałam.
– No i nadal razem jesteśmy. Aż do śmierci. – Poświeciła nam przed oczami obrączką. – I właśnie przez wzgląd na ogólnie znaną ulotność życia postanowiłam trochę pobyć osobno. Zresztą on dziś wieczorem też wychodzi na piwo.
– E tam! Pierniczenie! Pokłóciliście się i tyle! – wrzasnęła odkrywczo Baśka.
– Zaraz pokłóciliśmy. Trochę się sobą przejedliśmy – wzruszyła ramionami Ada.
– I dlatego skróciliście urlop? – z chytrym uśmieszkiem zapytała Baśka.
– Nie zdążyłam ci powiedzieć, że wygonił ich stamtąd nadmiar bieszczadzkiej dziczy – przerwałam dyskusję, bo zanosiło się, że pierwsze babskie pogaduchy po rozpadzie Ado-Maksowej hybrydy spędzimy w przedpokoju, w atmosferze bardziej sprzyjającej wymianie ciosów niż plotek.
– Chodźcie do kuchni, zrobię coś do picia – dodałam i ruszyłam tam pierwsza.
Kuchnia, poza kawiarnią Pod Czerwoną Arą, stanowiła nasze ulubione miejsce wymiany ogólnospołecznych informacji, jakimi były plotki. Ponadto zdarzało się, że w zamierzchłych, licealnych czasach służyła nam również za miejsce do nauki.
– Pijecie to co zwykle? – zapytałam.
Baśka skinęła głową, a Ada burknęła coś niezrozumiale, co przyjęłam za odpowiedź twierdzącą. Zrobiłam dwie kawy, dla Bachy i dla mnie, a Ada dostała szklankę wody z kranu.
– Gdybyś zadzwoniła wcześniej, upiekłabym też murzynek – powiedziałam do Ady, krojąc wielką babę drożdżową, która była ulubionym ciastem Baśki.
– E tam, może być ta baba – machnęła ręką i sięgnęła po kawałek, a drugą odgarnęła spadający do oka kosmyk.
– Zmieniłaś kolor. – Baśka włożyła dłoń we włosy Ady i poczochrała je energicznie, nie powodując tym ani pogorszenia, ani poprawy fryzury. – Dobrze ci w jasnym.
– Tak? A Maks upierał się przy tamtym rudym.
– No, mała, co zaszło, że skróciliście miodowy miesiąc? – zagaiła Baśka i też wzięła kawałek. – Nie mogłaś się bardziej postarać? – zwróciła się do mnie i wskazała palcem leżącą na talerzyku babkę.
– O co ci chodzi? Przecież zakalca nie ma – burknęłam, bacznie przyglądając się wskazanemu kawałkowi.
– Bo też nie o zakalec mi chodzi.
– A o co?
– Te rodzynki! Jakie małe! – z pogardą prychała na ciasto. – Przecież wiesz, że lubię te wielkie jak karaluchy!
– Innych nie miałam.
– Nie miałam, nie miałam – mruczała pod nosem i pomimo braku rodzynek wielkich niczym karaluchy dwoma gryzami rozprawiła się ze swoją porcją. – No gadaj, co tu robisz – ponagliła milczącą Adę. – I do tego bez Maksa. Mów, o co się pokłóciliście.
– Nie było żadnej kłótni. – Ada obrzuciła spojrzeniem sufit, ścianę, a potem usiadła do nas bokiem. Najwyraźniej coś było na rzeczy, a ona nie zamierzała o tym mówić. Nie dziwiłam się temu, bo do tej pory o Maksie zawsze wyrażała się w samych superlatywach. Pierwsza kłótnia musiała wywrzeć na niej wstrząsające wrażenie i z pewnością odbiła mocne piętno na nieskazitelnym dotąd wizerunku lubego.
– A co do skrócenia urlopu – ciągnęła – jest tak, jak powiedziała Józka. Wszechobecna dzicz nas stamtąd wypłoszyła.
– Ty jakaś dziwna jesteś. Najpierw przez kilka miesięcy opowiadasz barwne kawałki, jak to wypoczniecie na łonie natury, a potem narzekasz, że łono jest zdziczałe. A czego się w Bieszczadach spodziewałaś? Rozbudowanej komunikacji miejskiej? Metra? Murowanych szaletów za każdym drzewem? – zapytała Baśka, sięgnęła po nóż i ukroiła drugi kawałek babki. Podwójny.
– Ale wy jesteście nierozgarnięte – westchnęła Ada. – Spodziewałam się tam ciszy i spokoju, ale właśnie zbyt dużo dziczy było, by tego zaznać – powtórzyła powoli i wyraźnie, jakby miała przed sobą dwa przygłupy.
– Przecież, jak świat światem, nic innego tylko owa dzikość przyrody zapewnia ciszę, spokój i odpoczynek od miejskiego zgiełku – zauważyła Baśka. – Czy ty ją rozumiesz? – zwróciła się do mnie.
– Ni w ząb.
– Czy wam na uszy padło? Nie mówię o dzikości, lecz o dziczy, a to zasadnicza różnica! – błysnęła wściekle szarymi oczami. – Gdzie skierujesz wzrok, tam, cholera, turyści! Na szlaku gęsto, w lesie tak samo, chałupa dudni od wrzasków! Żebyś się, człowieku skichał, to nigdzie nie znajdziesz ani kawałka romantycznego miejsca!
– Ach, to już rozumiem... – Baśka ze współczuciem pokiwała głową.
– Ale chyba nie było tak najgorzej, bo przez telefon chwaliłaś sobie materac i Maksa... Znaczy Maksa i materac – szybko zmieniłam kolejność wymienianych przyjemności.
– Tak, ale tylko w słoneczne dni, kiedy dzicz szła na szlaki. Gdy zaczęło lać, wszyscy zwalili się do chaty. Rozpoczęły się imprezy, hałasy, latanie dzieciaków... Nie, te wspomnienia są ponad moje siły – podparła głowę ręką.
– Długo tak padało? – zapytałam ostrożnie.
– Od czwartego dnia pobytu – westchnęła.
– I lało tak przez kolejne dni?! Nie mogliście wcześniej porzucić tej dziczy i wracać?
– Nie. Ciągle liczyliśmy na poprawę pogody... – Łyknęła wody i w zadumie ugryzła kawałek babki. – Ale zmieńmy już ten temat – powiedziała. – Baśka, mów, jak było w Tunezji.
– Co tam Tunezja, zobacz lepiej, jak schudłam!
Baśce twarz pojaśniała i pokazała Adzie swój pomniejszony brzuch.
– Byłaś na diecie? Na wakacjach?! – ta zapytała z niedowierzaniem.
– A w życiu! Wcinałam wszystko, co chciałam, to znaczy robiłam tak przez jakieś dwa dni, do czasu gdy dopadła mnie jelitówka i męczyła aż do końca wyjazdu. Młody i Piotr też byli chorzy, ale krótko i przeszli to stosunkowo lekko. Lekarz powiedział, że muszę być wyjątkowo wrażliwa na te ich szczepy bakteryjne, czy jak to się nazywa. Nie powiem, ucieszyłam się. Co za wspaniałe wakacje, za rok też chcę tam jechać! – Pogładziła się po brzuchu.
Wymownie spojrzałam na Adę, a ona na mnie.
– Tia... niespotykanie droga ta kuracja odchudzająca – mruknęła. – Dobra, zmieńmy temat – powiedziała głośniej. – A co tam, Józka, u ciebie?
– Straciłam pracę... – powiedziałam ze ściśniętym sercem.
– Wyniosła Elka wywaliła cię ze swojego królestwa?! – zapytała Ada.
– Gorzej. To jej królestwo padło.
– No wiesz, kto by się spodziewał po tak dużym salonie? – zdziwiła się Baśka.
– Myślę, że nie tyle chodziło o to, że salon nie przynosił zysków, ile nie były one takie, jak oczekiwała.
– I co? Masz już na oku coś nowego? Jak nie, to może uda mi się ci pomóc coś znaleźć. Ty też powiedz, że jej pomożesz! – Baśka szturchnęła Adę.
– Ja, w przeciwieństwie do ciebie, nie należę do osób, które oznajmiają wszem wobec, że mają zamiar komuś pomóc – powiedziała wyniośle Ada. – Ja działam w milczeniu i ciszy, a nie przy głośnym tarabanieniu oraz dźwięku trąb!
Ciąg dalszy w wersji pełnej