- promocja
- W empik go
Kobiety Białorusi - ebook
Kobiety Białorusi - ebook
Historia trzech kobiet, które odmieniły polityczny krajobraz Białorusi
To, co zdarzyło się w 2020 roku na Białorusi, brzmi, jakby jakiś scenarzysta o zdecydowanie wybujałych ambicjach wymyślił fabułę serialu politycznego dla Netflixa i poniosło go trochę, jeśli chodzi o nieoczekiwane zwroty akcji. Pewien bloger chce rzucić wyzwanie Aleksandrowi Łukaszence i zostać prezydentem Białorusi. Jednak zanim jeszcze zostanie zarejestrowany jako kandydat, Łukaszenka każe go zamknąć. Na co żona blogera, Swiatłana Cichanouska, oświadcza, że w takim razie ona chce kandydować w miejsce męża. Zostaje wyśmiana, bo przecież jest zwykłą gospodynią domową, bez pojęcia o polityce. Ponieważ jednak sprawia wrażenie tak nieszkodliwej, komisja wyborcza akceptuje jej kandydaturę w wyborach na prezydenta. Przed Swiatłaną Cichanouską stoi zadanie przerastające jej możliwości, lecz uzyskuje pomoc od dwóch sojuszniczek: menedżerki IT Wieraniki Cepkały i muzyczki Maryi Kalesnikawej. (…) Wbrew wszelkim państwowym szykanom dokonują cudu – nigdy jeszcze w historii młodego państwa nie gromadziło się aż tylu ludzi w jego najrozmaitszych regionach. Ludzi, którzy zgodnie popierają Swiatłanę Cichanouską…
W nocy z 10 na 11 sierpnia, Swiatłana Cichanouska została zmuszona do opuszczenia Białorusi. Menedżerka IT Wieranika Cepkała wyjechała już w dniu wyborów do rodziny w Moskwie i tam zagłosowała w ambasadzie. Muzyczka Maryja Kalesnikawa zdecydowała się zostać – i niech się dzieje, co chce. Od 8 września 2020 roku siedzi w areszcie. Grozi jej do dwunastu lat więzienia.
W takim momencie serial Netflixa przeważnie się kończy, dalszego ciągu się nie przewiduje. Trzy kobiety pokonane. Siedzą w pace albo żyją na wygnaniu. Już po wszystkim. Happy endu brak. Jednak historia toczy się nadal. Opowiada o zrywie, o tęsknocie za zupełnie zwyczajną przyszłością i o tym, jak kobiety sięgnęły pomoc. I już zmieniła Białoruś.
Nie należy wyobrażać sobie nie wiadomo czego – tak potężny masowy ruch nie jest, oczywiście, jedynie sprawą kobiet. Tworzą go wszyscy – zarówno konserwatyści, jak i liberałowie, młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni. Ale tym razem wyjątkowo nie powinno chodzić o mężczyzn, lecz o kobiety, o historie o tym, jak się przełamały i sięgnęły po moc. Na wschód od Niemiec to się jeszcze nigdy nie zdarzyło.
Alice Bota
Tak oto skromna nauczycielka, sama mówiąca o sobie „kura domowa”, która nic, tylko „robi mężowi kotlety”, stała się nagle osobą publiczną, polityczką. Łukaszenka początkowo zlekceważył ten fakt. Publicznie przyznał nawet, że nie boi się „kury domowej”. Szydził z Cichanouskiej, jak zwykł szydzić z kobiet. Popełnił największy błąd w swojej politycznej karierze.
Ze wstępu Małgorzaty Nocuń
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7722-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wprowadzenie
do wydania polskiego
Kiedy wydawało się, że dla Białorusi nie ma już nadziei, bo prezydent Aleksander Łukaszenka może stłumić każdy protest przy pomocy „bratniej” Rosji, a opozycyjni politycy siedzą za kratami, to one przejęły inicjatywę. Nauczycielki, muzyczki, lekarki, robotnice, emerytki i gospodynie domowe zdecydowały się rzucić rękawicę krwawemu dyktatorowi. To o nich opowiada książka Alice Boty _Kobiety Białorusi. O rewolucji, odwadze i dążeniu do wolności_.
Powstała ona z myślą o niemieckojęzycznym rynku wydawniczym. Cieszy jednak fakt, że została przełożona na język polski przez Ewę Kochanowską. Polscy czytelnicy i czytelniczki będą mieli bowiem okazję dowiedzieć się, czym jest siła białoruskich kobiet, jak skomplikowane i niełatwe są ich przeżycia i przed jakimi – niejednokrotnie tragicznymi – wyborami codziennie stają. Opowieść Boty pozwala poznać historię nie tylko białoruskich kobiet, lecz także samej Białorusi, kraju, którego trudne losy splatały się przez stulecia z losami Polski i z którym wciąż sąsiadujemy.
Jako reporterce piszącej o Białorusi nieraz zadawano mi pytanie: „Czy doświadczenie Białorusi można porównać z doświadczeniem Polski w okresie komunizmu?”. Kobiety pytały mnie wielokrotnie, jak żyje się Białorusinkom. Czy jest im o wiele ciężej niż nam? Niestety, Białoruś z roku na rok stacza się w kierunku totalitaryzmu. Państwo brutalnie ingeruje w życie obywateli, w ostatnich kilku latach także kobiet, które coraz częściej stają się świadomymi obywatelkami i chcą brać czynny udział w życiu społecznym. Sprawia to, że ściągają na siebie niebezpieczeństwo. W ubiegłych latach wiele białoruskich kobiet trafiło do aresztu i przeżyło w nim tortury, ponieważ w ich telefonach komórkowych służby specjalne odkryły „nieprawomyślne rozmowy” toczone ze znajomymi przez komunikatory internetowe. Rzesze Białorusinek zostały także zwolnione z pracy za poglądy niezgodne z polityczną linią państwa. Spora grupa cierpi represje i prześladowania z powodu działalności swoich mężów, partnerów czy synów. Na Białorusi stosuje się stalinowską metodę współodpowiedzialności. Jeśli twój mężczyzna jest związany z opozycją, to ty (i często twoje dzieci) poniesiesz za to odpowiedzialność.
Hasło „kobiety na Białorusi” od wielu lat wiąże się dla mnie ze wspomnieniem Swiatłany Zawadzkiej. Swieta była „zwykłą dziewczyną”, zakochała się w przystojnym młodym chłopaku, szybko urodziło im się dziecko. Pech chciał, że chłopak Swiety miał smykałkę do robienia zdjęć i kręcenia filmów. W latach dziewięćdziesiątych został osobistym operatorem filmowym prezydenta Łukaszenki, który często podkreślał, że darzy go szczególną sympatią. Kiedy Aleksander Grigoriewicz obrał dla swojego państwa autorytarny kurs, Zawadzki zginął bez śladu. Wszystko wskazuje na to, że został zamordowany. Łukaszenka nie przebacza zdrajcom. Swieta zaangażowała się w poszukiwanie męża. Po kliku latach zrozumiała, że nie ma to sensu, bo Dima nie żyje, ale jako wdowa chciała poznać jego los. Chciała wiedzieć, gdzie spoczywa ciało jej męża. Dla reżimu jej postawa była równoznaczna z zaangażowaniem się w politykę. Swieta mówiła o tym w następujący sposób: „Chciałam być zwykłą kobietą. Gotować mężowi obiad, wychowywać dziecko. To polityka brutalnie zaingerowała w moje życie i uczyniła ze mnie opozycjonistkę”. Działalność Swiety drażniła reżim. Na jednej z manifestacji, na której Swieta nie skandowała żadnych haseł, tylko milcząc, stała z portretem męża, przedstawiciel służb specjalnych wymierzył jej cios pięścią w twarz. Ten cios stanowił przestrogę dla wszystkich białoruskich kobiet myślących o jakimkolwiek zaangażowaniu społecznym. Musiały zrozumieć, że wobec „płci pięknej” – jak mówi się o kobietach w patriarchalnych społeczeństwach – reżim nie będzie wyrozumiały. Będzie prześladował kobiety, torturował je, skazywał na wieloletnie więzienie i pobyt w kolonii karnej. Nie ma dla nich taryfy ulgowej.
Rozpoczynając opowieść, Bota powołuje się na statystyki. Kobiety stanowią zgodnie z nimi 55% wyborców na Białorusi. Do 2020 roku (krwawe stłumienie powyborczych protestów) kobiety stroniły od czynnego zaangażowania w działalność opozycyjną. Polityczek było i jest sporo, ale po stronie reżimu. Jeśli na przestrzeni lat kobiety czynnie uczestniczyły w ruchach protestu, grały w nich drugie skrzypce. To w Europie Zachodniej kobiety mogą zostawać prezydentkami, premierkami i kanclerkami. W białoruskiej polityce odgrywają role maskotek. Mają dobrze wyglądać i głosić poglądy zgodne z linią państwa. Reżim dba, by nie wychylały się zanadto.
Polskie społeczeństwo jest w dużym stopniu patriarchalne. Kobiety z trudnością uzyskują awans zawodowy, gorzej zarabiają, wykonują nieodpłatne prace opiekuńcze. Ostatnio państwo w okrutny sposób decyduje także o naszych prawach reprodukcyjnych przez wprowadzenie praktycznie całkowitego zakazu aborcji. Jednak sytuacji kobiet w Polsce nie można nawet porównywać z sytuacją Białorusinek.
Na Białorusi kobieta wciąż ma odgrywać przede wszystkim rolę matki i strażniczki ogniska domowego. Żeby małżeństwu udało się wiązać koniec z końcem kobiety muszą łączyć zaangażowanie w życie domowe z pracą zawodową. W ich codzienności wręcz nie ma miejsca na aktywność społeczną czy polityczną. Jednocześnie nakazuje się im zapomnieć o własnych ambicjach. Choć często są o wiele staranniej wykształcone niż mężczyźni, pracują na niższych stanowiskach i gorzej zarabiają. Na drodze do realizacji ich zawodowych marzeń stoją nie tylko patriarchalne przekonania, ale także państwo. W Białorusi wciąż obowiązuje bowiem – odziedziczona po czasach radzieckich – lista zakazanych kobietom zawodów (nie wolno im na przykład zostać pilotkami samolotów). Tworząc ją, totalitarne radzieckie państwo tłumaczyło, że zakaz wykonywania niektórych „ciężkich” prac ma ochronić płodność kobiety. Owa lista zmusiła wiele obywatelek do emigracji. Te, które nie miały siły, by w imię realizacji własnych marzeń wyjechać z kraju, pogrążyły się we frustracji.
Myśląc o życiu na Białorusi, zawsze odwołujemy się do dużych miast, takich jak Mińsk czy Grodno. Należy jednak pamiętać, że rzesze kobiet żyją na prowincji. Pracują, wręcz niewolniczo, w gospodarstwach powstałych na gruzach sowchozów i kołchozów. Po wielu latach takiej harówki są wyniszczone i często chorują z przemęczenia.
Bota łączy dwa podejścia. Snuje opowieść w skali makro i mikro. Opisuje znane opinii międzynarodowej białoruskie polityczki i „zwykłe” kobiety, które z dnia na dzień stały się społecznymi aktywistkami. Symbolem Białorusinek bezwzględnie jest dziś Swiatłana Cichanouska, nieuznawana przez białoruski reżim, ale uznawana przez Zachód zwyciężczyni wyborów prezydenckich z 2020 roku. Zanim jednak Cichanouska została polityczką, nie wyróżniała się niczym na tle innych białoruskich kobiet. Podobnie jak każda z bohaterek Boty przed 2020 rokiem zajmowała się pracą zawodową, opieką nad domem i wychowywaniem dzieci. Jednak polityka brutalnie zaingerowała w jej życie. Kiedy Siarhiej, jej mąż, a zarazem znamy i ceniony bloger, zdecydował się na start w wyborach prezydenckich, jej życie bezpowrotnie się zmieniło. Cichanouski szydził w internecie z Łukaszenki i zyskał na Białorusi dużą popularność. Dyktator poczuł się zagrożony i wtrącił go za kraty jeszcze przed rozpoczęciem kampanii wyborczej. Swiatłana podjęła najtrudniejszą w życiu decyzję: postanowiła ubiegać się o urząd prezydenta, by ocalić kapitał zaufania społecznego wypracowany przez jej męża. Tak oto skromna nauczycielka, sama mówiąca o sobie „kura domowa”, która nic, tylko „robi mężowi kotlety”, stała się nagle osobą publiczną, polityczką. Łukaszenka początkowo zlekceważył ten fakt. Publicznie przyznał nawet, że nie boi się „kury domowej”. Szydził z Cichanouskiej, jak zwykł szydzić z kobiet. Popełnił największy błąd w swojej politycznej karierze.
W 2020 roku Cichanouska, wraz z innymi białoruskimi kobietami, postanowiła zawalczyć z Łukaszenkowską dyktaturą. Jej najbliższymi współpracowniczkami zostały menedżerka IT Wieranika Cepkała i flecistka Maryja Kalesnikawa. Splótł je podobny los. Mąż Cepkały (Waleryj Cepkała) i przyjaciel Kalesnikawej (Wiktar Babaryka) także chcieli zmierzyć się z Łukaszenką w wyborach prezydenckich. Podzielili los Cichanouskiego i trafili za kraty.
Cichanouska, Cepkała i Kalesnikawa odwiedzały białoruską prowinicję. Sama uczestniczyłam w takich podróżach z opozycyjnymi kandydatami na urząd prezydenta wiele lat temu. Wiem, jakie to trudne. Jest się na oku służb specjalnych i obserwuje się skutych strachem mieszkańców małych miasteczek. Kobiety sprawiały jednak, że ludzie (nie tylko młodzi) przełamywali strach i decydowali się uczestniczyć w przedwyborczych wiecach. Czuli, że nie przemawia przez nie polityczna ambicja, ale chęć walki o wolną Białoruś. Umiały ich przekonać, że zmiana – choć trudna – jest możliwa. Cichanouska, Cepkała i Kalesnikawa powodowały, że zaczynali wierzyć w Białoruś bez Łukaszenki. Ta wiara przełożyła się na frekwencję podczas powyborczych protestów: ulice największych białoruskich miast zalały wielotysięczne tłumy.
Mieszkańcom i mieszkankom Zachodu trudno wyobrazić sobie traumę, która jest udziałem bohaterek książki Boty. Cichanouska stała się emigrantką, mieszka na Litwie. Osadzonego w białoruskim więzieniu męża nawet nie może odwiedzić (gdyby przekroczyła granicę Białorusi, reżim natychmiast wtrąciłby ją do więzienia). Jej dzieci są półsierotami. Rysują portrety taty i obwieszają nimi swój dziecięcy pokoik. Muzyczka Maryja Kalesnikawa zdecydowała się zostać, „i niech się dzieje, co chce” – pisze Bota. Otrzymała wyrok jedenastu lat więzienia.
Podczas lektury książki Boty chwilami ściska się serce. Gdzie upatrywać nadziei? Można tylko łudzić się, że poświęcenie i heroizm bohaterek _Kobiet Białorusi_ nie zostaną zmarnowane przez historię. Że ich tragiczny los się odwróci i będą mogły powrócić do życia społecznego, ale już na innych – równych z mężczyznami – zasadach. Po prostu tak jak mężczyźni staną się jego pełnoprawnymi uczestniczkami. I jestem pewna, że wtenczas zamordyzm już Białorusi nie będzie groził.
Małgorzata NocuńMAŁA INSTRUKCJA OBSŁUGI
Mała
instrukcja obsługi
Widziałam na własne oczy, jak w 2008 roku w Gruzji demonstrowano przeciwko ówczesnemu prezydentowi. Byłam przy tym, jak w 2011 roku w Tel Awiwie tysiące ludzi w dobrym nastroju rozbijały namioty w proteście przeciwko kryzysowi mieszkaniowemu. Szłam za trumną, kiedy podczas protestów na Majdanie w Ukrainie w 2014 roku zabito pierwszego demonstranta. Patrzyłam z niedowierzaniem, jak podczas aksamitnej rewolucji w Armenii w 2018 roku dokonała się pokojowa zmiana władzy, a ludzie tańczyli na ulicach. Rok później w Moskwie wybuchły protesty, do których wzywał Aleksiej Nawalny i które nie były już tak radosne. Znam to wszystko. Ruchy protestacyjne nie są dla mnie niczym nowym. To raczej zwykła dziennikarska robota. Aż nadeszła Białoruś 2020 roku.
Te protesty pozbawiły mnie snu. Tak, naprawdę tak było. Przeważnie demonstrowano w weekendy. Miałam wtedy komórkę przy łóżku i cały czas śledziłam stale aktualizujące się liczby aresztowań. Pisałam na Messengerze do moich białoruskich rozmówców: „Halo, wszystko u was w porządku?” albo „Wie pan już, kiedy wypuszczą żonę?” czy też „Może pani mówić? Jest pani ranna?”. Czasami aż do świtu czekałam na odpowiedź. Jeśli nic nie przychodziło, wiedziałam, co się stało – zostali aresztowani.
W pierwszych miesiącach po sfałszowanych wyborach w sierpniu 2020 roku nie udało mi się przespać ani jednej nocy. Ten temat poruszał mnie do żywego: losy ludzi, ich zaangażowanie. Z jednej strony nie mogłam uwierzyć, że dzieje się to tak blisko Niemiec. Jest coś wzniosłego w ludziach przezwyciężających strach i stających do nierównej walki, mimo że tak nieskończenie wiele mają do stracenia; w tym, że zachowują się pokojowo, chociaż doznają tak wielkiej przemocy. Kiedy piszę tę przedmowę, protesty trwają już od prawie trzystu dni.
Są mniejsze, coraz słabiej widoczne, ale jeszcze nie zniknęły. Przypomina mi się wywiad z ukraińskim filozofem Mychajłem Minakowem, który przyjrzał się danym dotyczącym protestów społecznych w ciągu minionych stu dwudziestu lat. Nie znalazł żadnych porównywalnych wystąpień, które pozostawałyby pokojowe tak długo jak te na Białorusi.
Z drugiej strony wydaje mi się niepojęte, ile trzeba było czasu, by te obrazy przesączyły się do powszechnej świadomości w Niemczech i w końcu obudziły nasze zaangażowanie i solidarność – i jak szybko jednak zdołały zblaknąć. Jak gdyby Białoruś leżała daleko od nas. Jak gdyby w tych wydarzeniach nie chodziło o znacznie więcej niż o sam kraj, bo o walkę o prawa człowieka. O wolność. O prawo do decydowania o sobie. O do głębi europejską historię.
Ta książka chce być swego rodzaju translatorem. Chce zaznajomić Niemcy ze społeczeństwem, które jawi się jako dalekie i obce. Mam nadzieję, że przemówi również do tych, którzy nic nie wiedzą o Białorusi, ale od lata zdążyli już o niej usłyszeć. Kogo zaś nie interesują Białoruś i transformacje władzy, tego uwagę może przykuje kryjąca się za tymi tematami opowieść o tym, jak kobiety sięgnęły po moc. O tym, jak trzy kobiety rzuciły wyzwanie dyktatorowi Aleksandrowi Łukaszence i w powszechnym ruchu protestacyjnym wywalczyły sobie wreszcie widzialność, oraz o tym, jak ten ruch przyczynił się do tego, że protesty przeciwko Łukaszence pozostały pokojowe.
Z tego właśnie powodu niniejsza książka chce poruszyć oba tematy. Z jednej strony przedstawia trzy kluczowe aktorki sceny politycznej: nauczycielkę i gospodynię domową Swiatłanę Cichanouską, muzyczkę Maryję Kalesnikawę i menedżerkę w branży IT Wieranikę Cepkałę. Z drugiej zaś oddaje głos wielu nieznanym kobietom: lekarkom, programistkom, matkom, nauczycielkom, menedżerkom PR, gospodyniom domowym, feministkom, które mieszkają na Białorusi lub na uchodźstwie i opowiadają o tym, jak lato 2020 roku i protesty zmieniły je na zawsze.
Nie należy wyobrażać sobie nie wiadomo czego – tak potężny masowy ruch nie jest, oczywiście, jedynie sprawą kobiet. Tworzą go wszyscy – zarówno konserwatyści, jak i liberałowie, młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni. Ale tym razem wyjątkowo nie powinno chodzić o mężczyzn, lecz o kobiety, o historie o tym, jak się przełamały i sięgnęły po moc. Na wschód od Niemiec to się jeszcze nigdy nie zdarzyło – a przecież jest to temat uniwersalny. Soundtrack, który również w Niemczech będzie grany jeszcze wiele razy.
Pisanie książki oznacza podejmowanie decyzji. Niektóre nie przychodziły mi łatwo. Na przykład kwestia języka zachowującego równość płci. Naturalnie język się zmienia i nie tylko ta książka opowiada o tym, jak szybko może to czasem nastąpić. Wydawałoby się więc słuszne zaznaczać za pomocą wielkiego „I” w środku słowa lub gwiazdki genderowej¹, że w danym przypadku chodzi zarówno o kobiety, jak i o całość, której część stanowią. Zwłaszcza w książce o tym, jak sięgnęły po moc!
A jednak nie zdecydowałam się na to. Dlatego, że w obszernych fragmentach cytuję swoje białoruskie rozmówczynie. One nie używają języka równościowego, mówiąc po rosyjsku o sobie lub swoich współtowarzyszkach. W rosyjskim się tego nie spotyka. Co więcej, nadal rzadkie jest posługiwanie się żeńskimi określeniami zawodów, takimi jak polityczka, lekarka, artystka, pisarka. W każdym razie odradzała mi to moja moskiewska nauczycielka rosyjskiego, szalenie zresztą wyemancypowana. Uważała, że żeńska forma ma w sobie coś deprecjonującego. Dalej jednak przedstawiałam się jako „korespondentka” – ale nie mogłam i nie chciałam podejmować tej decyzji w imieniu moich rozmówczyń. Szczególnie w sytuacji, gdy język winien odzwierciedlać stanowienie o sobie, taki krok wydawał mi się nadużyciem.
A oto kompromis – co do zasady staram się używać żeńskich form. Czasami poprzestaję na generycznym rodzaju męskim, w niewielu miejscach pozwalam sobie wypróbować generyczny rodzaj żeński. Tam zaś, gdzie niemiecki przekład brzmiałby absurdalnie, czyli na przykład gdy Maryja Kalesnikawa w przemówieniu z okazji Międzynarodowego Dnia Kobiet określa siebie jako „feministę”, dostosowałam odpowiednio tłumaczenie i posłużyłam się rodzajem żeńskim.
Kolejny kompromis – sposób traktowania języka białoruskiego, nadal rugowanego z przestrzeni publicznej. Czy po niemiecku powinnam pisać „Belarus”, mimo że dziesiątki lat obowiązywała wersja „Weißrussland”?² Tu decyzja była prosta, posłuchałam zaleceń niemiecko-białoruskiej komisji historycznej. Poza tym przyszło mi do głowy, że „Weißrussland” brzmi jak nazwa jeszcze jednego zachodniego obwodu Rosji. Ale trudności się mnożyły: „_belarussisch_” czy „_belarusisch_”? Wybrałam pierwszy wariant, chociaż znalazłyby się przekonujące powody za stosowaniem drugiego z nich.
A imiona i nazwiska trzech najważniejszych kobiet – jak mam je zapisywać?³ Po białorusku? Wtedy żeńskie trio nazywałoby się Maryja Kalesnikawa, Weranika Zapkala i Swjatlana Zichanouskaja. A może powinnam skorzystać z zapisu rosyjskiego? Ten język jest na Białorusi drugim językiem urzędowym, którym posługuje się przeważająca większość społeczeństwa. W przypadku tego powstania – inaczej niż w relacjach ukraińsko-rosyjskich – spór o język nie odgrywa żadnej roli. Dwie z wymienionych kobiet wyraźnie lepiej opanowały rosyjski niż białoruski i niemal zawsze używają swoich rosyjskich imion i nazwisk. Z tego powodu stosowałam zapis rosyjski, chyba że rozmówcy i rozmówczynie obstawali przy białoruskiej wersji. W niemieckim wydaniu książki trzy bohaterki nazywają się Maria Kolesnikowa, Veronika Zepkalo i Swetlana Tichanowskaja, tak samo jak w moich artykułach do czasopisma „Die Zeit”. Niewątpliwie nie jest to idealny kompromis, ufam jednak, że wystarczy on czytelniczkom i czytelnikom, a przede wszystkim moim białoruskim rozmówczyniom.
Najboleśniejszy kompromis dotyczy zdobywania informacji. Osobiste spotkania z Białorusinami i Białorusinkami nie odbywały się na Białorusi, lecz za granicą. Chcąc na miejscu zebrać informacje i materiały źródłowe, byłam zdana na rozmowy i spotkania online. W ciągu minionych miesięcy przeprowadziłam około stu wywiadów. Każdy z nich kończyłam pytaniem, czy dla bezpieczeństwa nie są konieczne zmiana imion lub zatarcie danych personalnych. Z tego powodu przeważnie na próżno szukać w tej książce szczegółów biograficznych – wyjątek stanowią trzy znane kobiety. Niektórzy rozmówcy i rozmówczynie nie mieli nic przeciwko podawaniu ich pełnych nazwisk – niektórzy zaś po kilku tygodniach zmieniali zdanie. W jeszcze innych przypadkach trzeba było ukryć nawet imiona – takie zmiany są oznaczone w książce. Zrezygnowałam z podawania nazwisk. Nawet jeśli rozmówczyni się na to zgadzała, uznałam dynamikę procesów politycznych na Białorusi za zbyt nieobliczalną i niebezpieczną, by podejmować takie ryzyko. To, co wczoraj jeszcze było niegroźne, dzisiaj jest karalne. A kto może zaręczyć, co będzie jutro?
Miałam ogromną nadzieję, że będę mogła zdobywać informacje na miejscu. Bezustannie kontaktowałam się z dyplomatami i białoruskim Ministerstwem Spraw Zagranicznych. Nic się jednak nie dało zrobić. Opisywane w książce wrażenia, jakie wywarła na mnie ziemia białoruska, pochodzą z wcześniejszych podróży. Obecnie nadal nie mam prawa wjazdu do tego kraju. Jesienią 2020 roku reżim anulował akredytacje wszystkim zagranicznym korespondentom i korespondentkom.
Od tamtej pory należę do kręgu osób, które nie otrzymały nowej wizy i akredytacji prasowej. Moje starania zbywano z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc. Kilkoro kolegów i koleżanek po fachu już dawno dostało dokumenty. Aż wreszcie dotarło do mnie, że w moim przypadku ta zwłoka jest regułą. Wiem, że paru europejskich dyplomatów w Mińsku gorąco wstawiało się za mną w zakulisowych rozmowach, za co chciałabym im podziękować. Jednak reżim, który w ogromnej mierze zlekceważył pandemię koronawirusa, znalazł nawet powód, dla którego nie mógł mi wydać niezbędnych dokumentów – otóż był nim właśnie koronawirus.
_Berlin, czerwiec 2021 roku_1. ŻYCIE NA UCHODŹSTWIE
1
Życie na uchodźstwie
W centrali
Drzwi otwierają się raptownie. Wchodzi Swiatłana Cichanouska – i ledwie można ją poznać. Wygląda na pewną siebie, promienieje, jest bardzo profesjonalna, ale także ostrożna, jakby wymacywała drogę przed sobą. Uderza mnie, jak człowiek może się zmienić w ciągu pół roku.
Jest senna lutowa sobota 2021 roku na Litwie. Jeszcze rok temu, ubiegłego lata, Swiatłana Cichanouska była zalęknioną gospodynią domową z białoruskiej stolicy, Mińska, którą los rzucił w światła reflektorów. Nienawidziła makijażu, nie przejmowała się strojem, nie miała czasu na wyszukane fryzury. Teraz nosi poważnie wyglądającą futerałową sukienkę i wysokie obcasy. Twarz ma starannie przypudrowaną, perfekcyjnie nakreślone brwi, oczy podkreślone cieniem. Ścięła długie włosy – boba przyciętego do wysokości brody doradziła jej stylistka, która wybiera dla niej również ubrania na podróż służbową czy spotkania z szefami rządu. Wizażysta nauczył Cichanouską, jak się najkorzystniej umalować.
Czy naprawdę trzeba tak szczegółowo opisywać wygląd trzydziestoośmioletniej kobiety? Tak, ponieważ władza jest też zawsze kwestią percepcji. Swiatłana Cichanouska aż za dobrze już o tym wie. Jej powierzchowność odzwierciedla wewnętrzną przemianę kobiety, która musiała się odnaleźć w nowym życiu. Nie chciała go. To niesamowite obciążenie. Ale Cichanouska stara się je zaakceptować i także zewnętrznie stać się osobą, która potrafi sprostać wymaganiom nowej roli.
Stroje, makijaż, wywiady, spotkania z potężnymi politykami z całego świata – wszystkie te rzeczy były nieistotne w dawniejszym życiu Swiatłany Cichanouskiej. Tamtego dnia, 9 sierpnia 2020 roku, współtowarzyszki musiały ją przekonywać, by się umalowała. Był dzień wyborów, który na Białorusi miał zmienić wszystko bezpowrotnie – również jej własne życie. Cichanouska oddała swój głos w mińskiej szkole numer 137. Nie widziała powodu, żeby odszykować się na tę okazję. Ale współtowarzyszki nie odpuszczały: w końcu będą na nią czekać setki zagranicznych reporterów! Obrazy są ważne! Cichanouska się poddała.
Nie tak dawno przeważnie przebywała sama z dziećmi w trzypokojowym mieszkaniu w Mińsku i czekała, aż mąż na weekend przyjedzie do domu. Dzisiaj kieruje złożonym z około dwudziestu osób sztabem, który zajmuje całe piętro w nowoczesnym kompleksie biurowym w litewskiej stolicy, Wilnie. Tu obecnie znajduje się jej centrala, skąd wysyła wieści światu: że jest legalną przywódczynią wolnej Białorusi, że Unia Europejska musi energiczniej zwalczać jej przeciwnika, białoruskiego dyktatora Aleksandra Łukaszenkę, że Białorusini i Białorusinki potrzebują pomocy, ponieważ sami nie poradzą sobie z represjami i przemocą ze strony państwa.
Siódme piętro kompleksu biurowego, w którym mieści się sztab Swiatłany Cichanouskiej. Za drzwiami wejściowymi siedzi barczysty ochroniarz. Mierzy mnie szybkim spojrzeniem i przepuszcza bez słowa. Korytarz się rozwidla, jedna odnoga biegnie w lewo, druga w prawo. Prawy korytarz przemierzają studenci i studentki z Białorusi z kubkami kawy w dłoniach. Tu, na uchodźstwie, pracują nad demokratyczną przyszłością ojczyzny, szukają informacji, prowadzą blogi, kanały na YouTubie i utrzymują kontakt z Białorusią.
Po lewej znajduje się skrzydło sztabu. Tę część piętra wolno użytkować wyłącznie Swiatłanie Cichanouskiej i jej zespołowi. Najpierw widać jej skromne biuro, tej soboty zamknięte. Następnie duże, otwarte pomieszczenie z długimi rzędami stołów, które kojarzy się z salą seminaryjną – tu pracuje zespół. Dalej otwiera się kuchnia z ekspresem do kawy i piętrzącymi się w kącie kartonami po pizzy. A za kuchnią jeszcze jedno pomieszczenie, oddzielone szklanymi ścianami, wyposażone w sprzęt do nagrywania i biało-czerwono-białą flagę jako tło dla wywiadów i spotkań online.
Swiatłana Cichanouska ma teraz doradcę do spraw stosunków międzynarodowych, ekspertkę do spraw komunikacji, która w kilku językach obsługuje kanały na Twitterze i Telegramie, oraz potencjalną ministrę polityki edukacyjnej. Jest też pełnomocnik zajmujący się przyszłą reformą konstytucji oraz kolejny – do spraw polityki zagranicznej. Ten ostatni nazywa się Walery Kowalewski, pracował dawniej jako dyplomata dla Aleksandra Łukaszenki, przed piętnastu laty porzucił aparat władzy, gdy powtórne sfałszowanie wyborów przez Łukaszenkę odarło go ze złudzeń, i w grudniu 2020 roku dołączył do zespołu Cichanouskiej.
– Moją przywódczynią jest Swiatłana Cichanouska. To na nią głosowałem – stwierdza.
Ci ludzie tworzą swego rodzaju gabinet cieni, chociaż Cichanouska nie używa tej nazwy. Przygotowują się na godzinę zero, na chwilę, kiedy Aleksander Łukaszenka ustąpi i na Białorusi zostaną wreszcie przeprowadzone uczciwe wybory. Swiatłana Cichanouska mówi:
– Kiedyś pojawi się nowy prezydent. Nie wiemy, co zostawi po sobie Łukaszenka. Może tylko spaloną ziemię. Może będzie trzeba zaczynać kompletnie od nowa.
Na to właśnie chce przygotować swój kraj.
Tej lutowej soboty Swiatłana Cichanouska, oddawszy dzieci pod opiekę matce, będzie się jeszcze wielokrotnie przebierać, stawać w świetle lamp błyskowych i z poważnym spojrzeniem pozować do kamery. Profesjonalna sesja zdjęciowa na stronę internetową i do mediów społecznościowych. Co chwilę znika w pokoju obok, gdzie czeka na nią fotograf. Na miejscu zostaje jej rzeczniczka Anna Krasulina, która promienieje radością:
– Fantastyczne, prawda? Tam ten okropny Łukaszenka, a tu nasza piękna liderka!
Fabuła jak z serialu Netflixa
Metamorfoza dawniej apolitycznej kobiety w polityczkę dokonuje się niczym na przyspieszonym filmie i w potwornie ciężkich okolicznościach. Angela Merkel uchodziła kiedyś za „dziewczynkę Kohla”, naiwną i postawioną przed zadaniem przerastającym jej możliwości, póki wreszcie nie stała się jedną z najpotężniejszych kobiet na świecie. Ale Merkel miała na tę przemianę wiele lat, a Białorusinka Swiatłana Cichanouska musi się z tym uporać w ciągu ledwie paru miesięcy. Kiedy się przeistacza, kiedy szamoce się w nowej roli, widzi każdego dnia, jak wysoka jest cena, którą płacą w ojczyźnie Białorusinki i Białorusini: zamykani w więzieniach, upokarzani, bici. Każdy zaś Białorusin i każda Białorusinka może z kolei oglądać w czasie rzeczywistym, jak Swiatłana Cichanouska się uczy, jak się zmienia i wreszcie, no tak, jak popełnia błędy.
Gdyby komuś, kto niczym Śpiąca Królewna przespał rok 2020, trzeba było wytłumaczyć, co się tamtego roku stało, musielibyśmy opowiadać bez końca. Wielka Brytania wystąpiła z Unii Europejskiej. Pandemia sparaliżowała cały świat. Donald Trump po klęsce w wyborach próbował odzyskać władzę drogą zamachu stanu. Jednak najbardziej niewiarygodna historia rozegrała się w środku Europy, raptem półtorej godziny lotu z Berlina – na Białorusi. W kraju z dziewięcioma milionami i trzystoma tysiącami mieszkańców, położonym między państwami Unii Europejskiej, Ukrainą i Rosją, od dwudziestu sześciu lat rządzonym przez dyktatora.
To, co zdarzyło się w 2020 roku na Białorusi, brzmi, jakby jakiś scenarzysta o zdecydowanie wybujałych ambicjach wymyślił fabułę serialu politycznego dla Netflixa i poniosło go trochę, jeśli chodzi o nieoczekiwane zwroty akcji. Pewien bloger chce rzucić wyzwanie Aleksandrowi Łukaszence i zostać prezydentem Białorusi. Jednak zanim jeszcze zostanie zarejestrowany jako kandydat, Łukaszenka każe go zamknąć. Na co żona blogera, Swiatłana Cichanouska, oświadcza, że w takim razie ona chce kandydować w miejsce męża. Zostaje wyśmiana, bo przecież jest zwykłą gospodynią domową, bez pojęcia o polityce. Ponieważ jednak sprawia wrażenie tak nieszkodliwej, komisja wyborcza akceptuje jej kandydaturę w wyborach na prezydenta.
Przed Swiatłaną Cichanouską stoi zadanie przerastające jej możliwości, lecz uzyskuje pomoc od dwóch sojuszniczek: menedżerki IT Wieraniki Cepkały, której mąż Waleryj Cepkała także chciał kandydować i również nie został dopuszczony do startu w wyborach, i muzyczki Maryi Kalesnikawej – jej przyjaciel Wiktar Babaryka też chciał się zmierzyć z Łukaszenką, za co został aresztowany razem ze swoim synem. Kobiety wspólnie objeżdżają białoruskie miasta, przemawiają z estrad do tysięcy ludzi i wbrew wszelkim państwowym szykanom dokonują cudu – nigdy jeszcze w historii młodego państwa nie gromadziło się aż tylu ludzi w jego najrozmaitszych regionach. Ludzi, którzy zgodnie popierają Swiatłanę Cichanouską. Bądź mówiąc precyzyjniej – wszyscy są przeciwko dyktatorowi Aleksandrowi Łukaszence. Swiatłana Cichanouska jest zaledwie obietnicą alternatywy. Ale dzięki niej dla bardzo wielu osób szansa na zmianę staje się w ogóle możliwa do pomyślenia, a później do realizacji.
Jednak 9 sierpnia 2020 roku, w dzień wyborów, Łukaszenka dopuszcza się najbezczelniejszego oszustwa wyborczego w historii kraju. Sfałszował wszystkie wybory z wyjątkiem tych wygranych przez siebie w 1994 roku, żeby wydawało się, że stoi za nim praktycznie cały naród. Ale tym razem rozmiary fałszerstwa były bezprzykładne. Aleksander Łukaszenka kazał obwołać się zwycięzcą z poparciem wynoszącym 80,1% głosów – bezwstydne łgarstwo. Zaczęły się protesty, o jakich nikt nigdy nie słyszał.
Następnego dnia, w nocy z 10 na 11 sierpnia, Swiatłana Cichanouska została zmuszona do opuszczenia Białorusi. Menedżerka IT Wieranika Cepkała wyjechała już w dniu wyborów do rodziny w Moskwie i tam zagłosowała w ambasadzie. Muzyczka Maryja Kalesnikawa zdecydowała się zostać – i niech się dzieje, co chce. Od 8 września 2020 roku siedzi w areszcie. Grozi jej do dwunastu lat więzienia.
W takim momencie serial Netflixa przeważnie się kończy, dalszego ciągu się nie przewiduje. Trzy kobiety pokonane. Siedzą w pace albo żyją na wygnaniu. Już po wszystkim. Happy endu brak.
Jednak historia toczy się nadal. Opowiada o zrywie, o tęsknocie za zupełnie zwyczajną przyszłością i o tym, jak kobiety sięgnęły po moc. I już zmieniła Białoruś. Trzy kobiety wyzwoliły coś, czego nie da się zdławić siłą nawet najbrutalniejszego państwa. Białoruś już nigdy nie będzie taka jak kiedyś, podobnie jak życie tych trzech kobiet. Swiatłana Cichanouska walczy na uchodźstwie. Prowadzi podwójną walkę – o przyszłość swojego kraju i walkę ze sobą samą o to, kim chce być. Menedżerka IT Wieranika Cepkała mieszka wraz z rodziną w łotewskiej Rydze i wyczekuje powrotu na Białoruś. A Maryja Kalesnikawa 17 września 2020 roku pisze swój pierwszy list z więzienia do ojca.
Cześć,
nie wyobrażacie sobie, jak mnie wzmocniło to poczucie niesprawiedliwości i bezradności, kiedy wbrew mojej woli chcieli mnie wyrzucić z kraju. Przede wszystkim, gdy wziąć pod uwagę, jaki to wybór postawił przede mną pierwszy zastępca ministra spraw wewnętrznych: dwadzieścia pięć lat zony (obozu), brak zębów i szycie koszul dla bezpieki albo po prostu wyjazd. Postanowiłam zostać. Ani przez chwilę nie żałuję tej decyzji! Wolność warta jest tego, by o nią walczyć. Wszystko będzie dobrze! Jesteście niesamowici!
Masza
areszt śledczy numer 8, Żodzino
Ależ perspektywa – szycie koszul na akord dla zbirów Łukaszenki, typowe zajęcie kobiet osadzonych w białoruskim obozie karnym. Maryja Kalesnikawa podjęła decyzję.2. PRZED BURZĄ
2
Przed burzą
Polityk dnia wczorajszego
Kiedy się to wszystko zaczęło? Kiedy na systemie, który wydawał się niezniszczalny, pojawiły się pierwsze delikatne rysy? Mińsk wygląda jak dekoracje dawno przebrzmiałego socjalizmu. Ulice noszą nazwy Lenina, Dzierżyńskiego i innych sowieckich katów. Potężne magistrale przegryzają się przez miasto, mijając przeskalowane place, wielkie i często puste, więc człowiek mimo woli czuje się mały i nieważny. Jest czysto, nawet bardzo – to ten rodzaj czystości, który często cechuje kraje autokratyczne i sprawia fałszywe wrażenie na przybyszach. Wszystko jest idealnie uporządkowane, ulice starannie zamiecione, na ścianach nie ma śladu graffiti – a jeśli nawet gdzieś pojawi się jakiś gryzmoł, to natychmiast się go zamalowuje.
Centrum okalają okazałe fasady z czasów stalinizmu, symbole sierpa i młota na każdej ulicy nasuwają myśl, że tutaj przetrwał Związek Radziecki. A na obrzeżach Mińska stoją rzędami szare blokowiska z wielkiej płyty, jak gdyby Leonid Breżniew dopiero co kazał je pobudować. Nawet służby specjalne dziś jeszcze, sowiecką manierą, nazywają się KGB.
Za tymi kulisami pociąga za sznurki jeden tylko człowiek. Nienawidzi internetu, wygląda, jakby wyskoczył wprost z politbiura, i rok po roku wyprawia uroczystości ku czci bolszewickiej rewolucji październikowej. Wszystko jest podporządkowane Aleksandrowi Łukaszence: rząd, stacje telewizyjne, parlament, aparat bezpieczeństwa, służby militarne. Już od niemal dwudziestu siedmiu lat. Białoruski publicysta Anatol Majsienia ledwie dwa lata po elekcji Łukaszenki w 1994 roku nazwał jego ustrój „politycznym koszmarem wywiedzionym z przeszłości”.
Trudno umiejscowić politycznie Aleksandra Łukaszenkę. To polityk dnia wczorajszego. Optował za zachowaniem Związku Radzieckiego, po swoim wyborze na prezydenta szybko przywrócił sowieckie symbole i wyniósł na ołtarze Stalina mimo niewyobrażalnego cierpienia, jakiego ten przysporzył Białorusi. Jednak Aleksander Łukaszenka nie jest komunistą. „Nie ma żadnych konkretnych idei społecznych, żadnej ideologii, która formułowałaby jakiś cel lub model przekształcenia społeczeństwa” – pisze białoruski politolog Walerij Karbalewicz w biografii dyktatora⁴. Ideologia Łukaszenki zwie się władza. Nie pojmuje jej jako środka do celu, lecz jako cel sam w sobie, jako samoutwierdzanie się. Rządzę, więc jestem. „Życie bez władzy jest niewyobrażalne dla Łukaszenki. Traci wszelki sens” – stwierdza Karbalewicz.
Przed ponad dziesięciu laty ukazała się po rosyjsku jego ciesząca się rozgłosem biografia Łukaszenki, w której nakreślił niekoniecznie pochlebny obraz polityka. Karbalewicz opisuje go jako nieobliczalnego, pogrążonego w kompleksach człowieka, którego napędza nienasycony głód władzy. Fanatyka władzy. Już wówczas politolog stwierdził, że Łukaszenka wykazuje pewne patologiczne cechy charakteru. Jest gotów na wszystko, jeśli przysłuży się to jego potędze.
Po takiej publikacji byłam przekonana, że Walerij Karbalewicz przebywa za granicą, jednak mieszka on nadal na Białorusi i uprzejmie śmieje się, słysząc pytanie, jak to możliwe, że może w Mińsku spokojnie zajmować się swoją pracą.
– Łukaszence wszystko jedno, co o nim piszą, ważne, żeby pisali. Gdy byłem w Moskwie, widziałem moją książkę o nim ustawianą w sklepach w jednym rzędzie z biografiami Thatcher i de Gaulle’a. To mu pochlebia.
Aleksander Łukaszenka przez wiele lat potrafił wyczuć społeczne nastroje i znaleźć właściwy ton, gdy przemawiał do ludu. Kiedy w 1994 roku stanął do wyborów prezydenckich, wygrał je, ponieważ przedstawiał się jako tępiciel korupcji, obiecywał reformy i lepsze życie. Ledwie zdobył władzę, zaprezentował swój nowy wizerunek: gwaranta stabilizacji, pokoju i spokoju na Białorusi.
Poprawił ludziom warunki życia, płace poszły w górę, wysoka inflacja spadła, wzrosła wydajność gospodarcza. Ale bał się prawdziwych reform. Nie modernizował państwowego przemysłu i nie dbał o to, by zakłady zdolne były konkurować na rynku globalnym, nie tworzył też lepszych warunków do działania przedsiębiorcom i samodzielnym pracownikom. Zakonserwował stary system.
– Łukaszenka ze swojej natury nie jest reformatorem – komentuje Karbalewicz.
Nie jest człowiekiem przyszłości. Już przed ponad dekadą politolog pisał, że Aleksander Łukaszenka nie wyobraża sobie ustąpienia ze stanowiska. System, który stworzył, jest podporządkowany mu całkowicie we wszystkich obszarach społecznych i politycznych – Łukaszenka stał się systemem, który nie dopuszcza jakiejkolwiek zmiany. Dlatego że zmiany mogłyby oznaczać katastrofę.
Jak jednak w kraju, w którym wczoraj dominuje nad dzisiaj, zakiełkowała śmiała wiara, że w ogóle mogłoby zaistnieć coś takiego jak przyszłość, jak inne życie?
Kiedy szukam początku tej niewiarygodnej historii, stwierdzam, że go nie ma. Nie ma jednego decydującego momentu, który wszystko postawi na głowie, absolutnego punktu zwrotnego. Zmiana pojawiła się cichaczem. To wiele indywidualnych przeżyć, które ostatecznie doprowadzą do wybuchu czy może raczej – do powstania.
Niektórzy czuli zmianę już w marcu 2006 roku, kiedy Aleksander Łukaszenka kazał sfałszować wybory prezydenckie – wtedy właśnie doradca Swiatłany Cichanouskiej do spraw stosunków międzynarodowych porzucił służbę w aparacie państwowym. Inni widzą zapowiedź przemiany w grudniu 2010 roku, kiedy Łukaszenka ponownie sfałszował wybory, a jego administracja dyscyplinowała opozycję represjami na nieznaną dotąd skalę i wysokimi karami więzienia. Jeszcze inni upatrują punktu zwrotnego w 2017 roku, kiedy Aleksander Łukaszenka kazał rozesłać urzędom osławione pisma z żądaniem spłaty wierzytelności do wszystkich, którzy nie zapłacili podatków w dostatecznej wysokości.
Dekret numer 3 o „zapobieganiu społecznemu pasożytnictwu” Łukaszenki karał wszystkich, którzy nie płacili podatków lub płacili ich zbyt mało, ponieważ za mało zarabiali – czyli bezrobotnych, artystów, blogerów, freelancerów, zatrudnionych w niepełnym wymiarze godzin. Za jednym zamachem Łukaszenka upokorzył dziesiątki tysięcy ludzi. Na całej Białorusi setki osób umawiały się przez internet na protesty, jeśli w czyimś domu wylądował jeden z „listów szczęścia”, jak zainteresowani nazwali te pisma.
Koniec apatii
Dla Swiatłany Cichanouskiej osobisty przełom nadszedł dopiero w maju 2020 roku wraz z represjami skierowanymi przeciwko menedżerom, biznesmenom i blogerom, którzy chcieli rzucić wyzwanie Łukaszence w wyborach prezydenckich. Aresztowano wówczas również jej męża Siarhieja. Cichanouska nie szukała polityki, ale ta ją znalazła. Wkrótce potem zatrzymano także poważanego bankowca Wiktara Babarykę i jego syna Eduarda – Babaryka był znany na Białorusi i uchodził za najbardziej obiecującego kandydata w walce z Aleksandrem Łukaszenką, gdyby ten kiedykolwiek zezwolił na uczciwe wybory. Jeszcze inni poczuli, że odwracają się od reżimu, dopiero po oszustwie z 9 sierpnia 2020 roku, kiedy ten próbował zdławić wszelkie protesty, stosując niewyobrażalną przemoc, i kiedy wydarzyło się coś, z czym Aleksander Łukaszenka w ogóle się nie liczył – tak jak najgroźniejszy dlań polityczny kryzys wywołały trzy kobiety, tak teraz to kobiety powstały przeciwko terrorowi reżimu. Ich twarze będą widniały na zdjęciach z protestów.
Już od dawna tliło się niezadowolenie z rządów Łukaszenki. Państwo coraz częściej łamało niepisaną umowę zawartą w latach dziewięćdziesiątych między panem a ludem – rząd gwarantował zabezpieczenia społeczne jak w czasach sowieckich, polityczną stabilizację i minimalny dobrobyt. Łukaszenka bezustannie obiecywał miesięczny dochód w wysokości pięciuset dolarów – „świętej” dla niego liczby. W zamian żądał, by obywatele z daleka obchodzili samą koncepcję uczestnictwa w polityce. Ich zadaniem miało być podtrzymywanie _status quo_. Lub przynajmniej wytrzymywanie.
Od czasu kryzysu gospodarczego przed mniej więcej dziesięciu laty wzrastała jednak frustracja życiem we własnym kraju, który tak wiele żąda, a tak mało obietnic dotrzymuje. Gospodarka popadła w stagnację, państwowe firmy często okazywały się nierentowne, dochody spadały, naciski państwa reżimu przybierały na sile. W kuchniach szarych termitier, tam, gdzie w Związku Radzieckim za zamkniętymi drzwiami dyskutowano o polityce i bluźniono przeciwko despotom, przez lata wyraźnie nabrzmiewała cicha rozpacz nad tym, jak samotny jest człowiek w swojej biedzie i jak bardzo ma dosyć tego, że państwo z niego szydzi.
Wszystko mogłoby się jednak przez kolejne lata kisić we własnym sosie. Lata, w których milcząca większość jakoś by się pogodziła z codziennymi uroszczeniami, nadal odwracała wzrok ze strachu przed represjami, z lęku przed niepewnymi czasami, które przychodzą po zmianach, albo najzwyczajniej z obojętności. Białoruś to w końcu nie Korea Północna – w obrębie jej systemu zawsze istniały ograniczone wolności, póki człowiek trzymał się z dala od polityki.
– Byłam apolityczna jak dziewięćdziesiąt procent Białorusinów. Panowało u nas przekonanie, że i tak nic nie zrobisz – mówi Swiatłana Cichanouska. Świetnie pamięta, jak urządziła się w tej obojętności. – Ludzie żyli w małych rodzinach, w których wszystko było dobrze. A kiedy wychodzili z domu, to na wiele spraw zamykali oczy – opowiada. – Dało się tak żyć. Łatwiej jest nie dostrzegać pewnych rzeczy.
Kto już nie mógł dłużej wytrzymać, ten po prostu wyjeżdżał – do Rosji, Ukrainy, Polski albo na Litwę. Dyktatury karmią się strachem. Od małego wbijają człowiekowi do głowy, by trzymał ją pochyloną, nie utyskiwał i był wdzięczny. Z pięknych ludzi robią skulone postacie, które przemykają przez życie. Każda dyktatura działa tak, że jeden napędza strachu, a drugi się boi – pisała niemiecka noblistka Hertha Müller, która przeżyła kilka dekad w rumuńskiej dyktaturze. Dyktatura każe człowiekowi myśleć, że sąsiad może być potencjalnym wrogiem, że nie wolno się rozglądać na lewo i prawo, tylko najlepiej z niemal szczelnie zaciśniętymi oczami tępo wpatrywać się przed siebie, bo tak jest najbezpieczniej; że nie ma prawa interesować się tym, co się wokół niego dzieje, musi tylko dbać o własny, odizolowany światek. Lecz nawet tam wpełza strach.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. W języku niemieckim to najpopularniejsze znaki, których używa się, by zaznaczyć, że mowa jest o obu płciach, np. „_StudentInnen_” lub „_Student*innen_”, czyli „studentki i studenci” (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
2. Oczywiste dla Polek i Polaków skojarzenie z Białą Rusią, nie zaś Rosją, jest „niesłyszalne” po niemiecku; za to – co podkreśla autorka – dotychczas stosowana nazwa Białorusi – Weißrussland – oznacza dosłownie „Białą Rosję”, stąd też wybór niemieckiej nazwy kraju nie świadczy w tym wypadku o prywatnych upodobaniach, lecz stanowi decyzję polityczną. Taki też charakter mają zresztą rozważania autorki nad sposobem zapisu imion i nazwisk białoruskich, ponieważ dodatkową komplikację wprowadza język rosyjski, którym posługuje się niemała część opozycjonistek i opozycjonistów.
3. W polskim przekładzie z powodów oczywistych ten problem wygląda nieco inaczej. Wraz z redakcją zdecydowałyśmy zachować rozważania autorki i – w miarę możności – oddać jej wątpliwości, natomiast przyjęłyśmy białoruską transkrypcję przytaczanych imion i nazwisk.
4. Autorka nie podaje umiejscowienia cytatu w przywoływanej w bibliografii biografii Łukaszenki. W polskim przekładzie (Walerij Karbalewicz, _Aleksandr Łukaszenko. Portret polityczny_, przeł. Kamil Kłysiński, Warszawa 2013) nie znalazłam zdań odpowiadających sensem cytatowi, dlatego tłumaczę je bezpośrednio z niemieckiego.