Kobiety Kossaków - ebook
Kobiety Kossaków - ebook
Babki, matki i córki. Mistrzynie drugiego planu, żyjące w cieniu artystów malarzy. Buntowniczki, literatki, malarki. Artystki, chcące za wszelką cenę pokazać własny talent. Uparte, ambitne i nieodgadnione. Kobiety z rodu Kossaków. Zofia z Gałczyńskich Kossakowa w Paryżu zachwyci urodą, w Krakowie stworzy rodzinie dom – słynną Kossakówkę. Zofia z Kossaków Romańska, niezwykle utalentowana, zrezygnuje z kariery malarskiej i poświęci się rodzinie. Jadwiga z Kossaków Unrużyna, której córka wyjdzie za Witkacego, zdecyduje się odejść od męża i poprowadzi własny pensjonat. Kuzynki: Maria i Anna z Kisielnickich Kossakowe będą trwać u boku braci bliźniaków obdarzonych temperamentem, przystojnych i oryginalnych. Zofia z Kossaków Szczucka-Szatkowska zapisze się na kartach historii jako wybitna konspiratorka i autorka bestsellerów. W końcu najmłodsze i najbardziej zbuntowane – Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i Magdalena Samozwaniec – wejdą na stałe do artystycznej bohemy i będą rozwijać swój talent. Dzieje kobiet z rodu Kossaków są filmowe. Piękne i dramatyczne. A saga widziana z ich perspektywy – fascynująca. Joanna Jurgała-Jureczka powraca do opowieści o kobietach z rodu Kossaków. Na nowo maluje ich portrety, dopełnia, uzupełnia i koryguje. Wydobywałam je z niebytu. Odkrywałam materiały nowe i nieznane. Zaskakiwały mnie, wzruszały, zachwycały i denerwowały. Mozaika, wielobarwność, różnorodność, dynamika – oto słowa, jakie mi się z nimi kojarzą. Od Autorki
| Kategoria: | Biografie |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-01-24154-4 |
| Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Działo się w 1824 roku_
Antonina z Sobolewskich Michałowa Kossakowa, „kobieta dziwna i nieodgadniona”, postanowiła nagle odwiedzić Kraków. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że lada dzień spodziewała się rozwiązania, a podróż w tych okolicznościach była bardzo niebezpieczna. Ona jednak, nie zważając na nic, wyjechała ze wsi, a raczej przysiółka Knihinin pod Stanisławowem, lecz nie dotarła do Krakowa, ponieważ w drodze zaczął się poród. Przystanęła przeto w najbliższym miasteczku Wiśniczu i 29 października 1824 roku urodziła syna. Dziwna i nieodgadniona żona zubożałego szlachcica Michała Kossaka znów czym prędzej wyruszyła w drogę, tym razem po to, żeby wrócić do domu i ochrzcić syna w cerkwi unickiej. Na chrzcie potomkowi nadano imiona: Juliusz Fortunat. Drugie z nich miało przynieść dobrą wróżbę, bo _fortunatus_ oznacza: szczęśliwy, czyli ten, któremu los sprzyja.
Kazimierz Olszański, zbadawszy współcześnie dostępne dokumenty, nabrał wątpliwości co do okoliczności przyjścia na świat Juliusza Kossaka opisanych w 1939 roku przez Aleksandra Piskora. Olszański wyraził przypuszczenie, że Juliusz Fortunat, któremu los miał sprzyjać, był „wcześniakiem”, więc poród z dala od domu, z dala od wścibskich sąsiadek okazał się jedynym ratunkiem przed plotkami. Radca sądowy, Michał Kossak, został przeniesiony do Wiśnicza we wrześniu 1824 roku. Może sam się o to przeniesienie postarał, chcąc znaleźć się w mieście, gdzie nikt nie miał pojęcia, kiedy ożenił się z Antoniną z Sobolewskich. Tego nie wiemy, ale wiemy na pewno, że nie było niebezpiecznej i nierozsądnej podróży jego żony, nie było też pośpiesznego powrotu do domu, żeby ochrzcić pierworodnego w cerkwi. Był chrzest w kościele rzymskokatolickim w Wiśniczu, gdzie przechowano metryki urodzenia i chrztu dwóch synów Michała Kossaka: Leona i pierworodnego – Juliusza Fortunata, którego imię miało przynieść mu szczęście.
***
_Działo się w 1834 roku_
Aniela z Kurnatowskich Gałczyńska była jedną z tych kobiet, które latami oczekiwały na powrót mężów powstańców. W tym czasie same musiały radzić sobie z prowadzeniem domu i usilnie zabiegać o uwolnienie mężczyzn zesłanych do carskiej Rosji. Wojciech Gałczyński herbu Sokola, nazywany przez żonę Wosiem, wrócił wreszcie do rodziny. Aniela zapamiętała ten dzień na całe życie i napisała po latach w pamiętniku, że wyglądał biednie „w mocno wyszarzałym mundurku”. Przyjęła go z utęsknieniem i radością.
Niecały rok później urodziła Zofię, która zostanie żoną Juliusza Kossaka. Można przypuścić, że jej narodziny wiązały się z owym radosnym powitaniem, z czasem pełnym nadziei, bo oto wrócił mąż, gospodarz i pan domu, skończyły się niepewność i samotność młodej żony.
***
Antonina z Sobolewskich Kossakowa – matka Juliusza, i Aniela z Kurnatowskich Gałczyńska – matka Zofii, zapoczątkowały historię kobiet związanych z niepospolitym rodem Kossaków.WSTĘP
Żyły w cieniu artystów malarzy, chociaż to one były majętne i dobrze urodzone i to za ich posag Kossakowie kupowali siedziby. Były wśród nich dostojne matrony i stare panny czekające na mężów, były też buntowniczki obdarzone talentem malarskim i literackim, które chciały za wszelką cenę wyjść z cienia, eksponując własne zdolności. Wielka historia i małe przyziemne sprawy krzyżowały im plany, plątały drogi, lecz kobiety z rodu Kossaków w różnych okolicznościach tworzyły kolejne domy, wprowadzały w świat dzieci, realizowały marzenia, spełniały oczekiwania, zaskakiwały, wzbudzały podziw, zazdrość lub współczucie. Są wśród nich żony: Juliuszowa, Tadeuszowa, Wojciechowa, ale są i kobiety, których nazwiska i pseudonimy literackie świadczą o samodzielności, o własnym dorobku, a nie życiu w cieniu mężów i ojców.
Opowiadając o nich, trzeba spróbować odpowiedzieć na wiele pytań. Oto niektóre z nich:
• Czy teściową Juliusza Kossaka rzeczywiście nosiło po świecie i na liczne podróże roztrwoniła majątek?
• Czy żona Juliusza cierpiała na depresję i próbowała popełnić samobójstwo?
• Czy to prawda, że jedna z jego córek, Zofia, której szczęśliwie i bez posagu udało się wyjść za bogatego Kazimierza, była niespełniona i nieszczęśliwa? Jakie okoliczności spowodowały, że utalentowana malarka zajęła się hodowlą drobiu?
• Dlaczego żona Wojciecha Kossaka nazywała siebie Badylkiem?
• Czemu Anna, matka Zofii Kossak-Szatkowskiej, na portrecie namalowanym przez Witkacego ma smutne oczy?
• Czy córki braci bliźniaków, Wojciecha i Tadeusza, były feministkami?
Pytań dotyczących kobiet z rodu Kossaków lub blisko z nim związanych jest więcej, a odpowiedzi na nie rzadko bywają jednoznaczne, jak niejednoznaczna jest ocena ludzkich decyzji i dokonywanych wyborów. Jak niejednoznaczna jest opinia o sportretowanej postaci, którą trzeba oświetlić z różnych stron i spróbować nie tylko opisać, lecz nade wszystko – zrozumieć.
***
Listy i rozmaite zapiski, fotografie, obrazy i archiwalne dokumenty pozwalają podjąć próbę ożywienia przeszłości. Jednak nie tylko one. Powołać się też trzeba na powieść Zofii Kossak (primo voto Szczuckiej, secundo voto Szatkowskiej) pod tytułem _Dziedzictwo_, będącą w zamyśle sagą rodzinną. Kuzynka Zofii, Magdalena, jest autorką wspomnieniowych książek: _Maria i Magdalena_ i _Zalotnica niebieska_, zaś Aniela z Kurnatowskich spisała tuż przed śmiercią pamiętnik, podobnie jak Józefa Kisielnicka (Esteja). Maria Pawlikowska-Jasnorzewska wracała w czasie wojny do rodzinnych wspomnień i tworzyła „Almanach Kossaków”, a ci, którzy znali członków tej rodziny, opowiadali o nich. Mówią też ich domy, dwory i ruiny, miejsca ostatniego spoczynku i wygnania. Wsłuchiwałam się w te opowieści w Górkach Wielkich, Krakowie, Warszawie, w Anglii na Trossell Farm, w Stawiskach, Siąszycach, w Żychlinie, gdzie na ślubie zagrał Chopin, w Dzierzbi, w Porytem, gdzie bracia bliźniacy ożenili się z ciotecznymi siostrami Kisielnickimi i gdzie na zawsze pozostała zbuntowana Simona Kossak.
Z tych dźwięków skomponowałam obrazy.
***
A oto galeria portretów, galeria Kobiet Kossaków. Najstarszym i wydobywanym z cienia zostały przyporządkowane atrybuty pozwalające w sposób symboliczny opisać cechy, które je charakteryzują i, co może się okazać pomocne w zawiłości powtarzających się imion i nazwisk, ułatwiają ich identyfikację.
• Kolor srebrny i srebrna koronkowa suknia jest znakiem rozpoznawczym teściowej Juliusza Kossaka: Anieli z Kurnatowskich Gałczyńskiej. Nie płynie w niej wprawdzie krew Kossaków, ale jej wpływ na losy rodziny jest znaczący.
• Tykający miarowo zegar to atrybut córki Anieli, Zofii z Gałczyńskich Juliuszowej Kossakowej. W rozdziale jej poświęconym poznajemy także dwie córki Zofii: Zofię z Kossaków Romańską, marzącą o karierze malarskiej, i Jadwigę z Kossaków Unrużynę, która opuściła męża i prowadziła w Warszawie pensjonat. Była matką Jadwigi – żony Witkacego, kobiety oryginalnej, inteligentnej i oddanej mężowi, która podporządkowała się ekscentrycznemu artyście o jeden raz za dużo i do końca życia żałowała, że nie urodziła dziecka.
• Kwiat kasztanowca ilustruje opowieść o Marii z Kisielnickich Wojciechowej Kossakowej. Wychowała ona Marię Pawlikowską-Jasnorzewską – poetkę, Magdalenę Samozwaniec – satyryczkę, jej córkę – Teresę, i Jerzego – malarza. Dla męża była najpierw „apetyczną żoneczką”, której obiecał wierność małżeńską, a potem przyjacielem i dobrym kompanem; dla córek i syna – kochanym Mamidłem, upartą moralistką, którą można było traktować z pobłażliwym lekceważeniem i przekonać, że kolejne rozwody i śluby córek są wynikiem niewybaczalnych grzechów ich mężów.
• Róża, kojarząca się z warstwami płatków o cudownych kolorach, ale i kolcami symbolizującymi ból i cierpienie, jest atrybutem Anny z Kisielnickich Tadeuszowej Kossakowej. W rozdziale opowiadającym o jej losach są fragmenty poświęcone nauczycielce rodziny: Narcyzie Żmichowskiej, którą współcześnie posądza się o przekraczające granice kobiecej przyjaźni kon-takty z uczennicami i wychowankami. Przywołana zostaje również należąca do rodziny egzaltowana pisarka, tworząca pod pseudonimem Esteja. Osobne miejsce zajmuje Zofia z Kossaków Szczucka-Szatkowska, której córka Anna Rosset-Bugnon odziedziczyła imię po babci.
Każdą z kobiet, oprócz wymienionych atrybutów, charakteryzują wybrane fragmenty wierszy Marii z Kossaków Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, która o kobietach i kobiecości mówiła najpiękniej.Wnuk Wojciech Kossak portretował ją w ciemnych barwach, Magdalena Samozwaniec zapamiętała, że jako staruszka obchodząca urodziny była ubrana w srebrne koronki. Zofia Kossak opisywała ją jako przestraszoną, drobną kobietę, niegdyś bardzo piękną. Mówiono, że była zbyt ruchliwa, a wydatki na liczne podróże ostatecznie doprowadziły do upadku rodzinnego majątku.
Należała do rodu Kurnatowskich, wyszła za Wojciecha Gałczyńskiego herbu Sokola, a w herbie tym srebrny kolor odgrywa ważną rolę. Pozostawała w gronie kobiet szlachetnie urodzonych, które znalazły męża ze swojej sfery. Urodziła sześć córek i musiała podjąć niełatwą decyzję, bo jedna z nich, Zofia, pokochała ubogiego szlachcica, w dodatku malarza. Aniela z Kurnatowskich Gałczyńska po namyśle zgodziła się zostać teściową urodziwego, utalentowanego, choć niemajętnego Juliusza Kossaka.
Skoro srebro to kolor wykorzystany w herbie rodu, do którego weszła, wiążąc się z Gałczyńskim, srebro to także kolor jej posiwiałych, choć nadal pięknych włosów i koronek ozdabiających wdowie szaty, zatem „srebrna” niech będzie Aniela, która rozpoczyna galerię kobiet związanych z Kossakami.
***
Zapamiętano ją i opisywano jako babcię, prababcię, staruszkę, wdowę składającą na czole prawnuczek „zaświatowy” pocałunek. Kolor srebrny symbolizuje nie tylko starość i zmierzch, lecz także wierność i mądrość. Srebrny księżyc nie świeci wprawdzie tak jasno jak złote słońce, ale jego blask jest magiczny.
Nie zdawały sobie z tego sprawy onieśmielone dziewczynki, córki Wojciecha Kossaka, kiedy uczestniczyły w urodzinowym przyjęciu i przyglądały się prababci królującej u szczytu biesiadnego stołu w srebrnej koronkowej sukni i koronkowym czepku, spod którego wymykały się długie białe loki. Zapamiętały tylko to, że starość nie jest piękna, i być może wówczas zaczęły myśleć o niej z przerażeniem. Matka, Wojciechowa Kossakowa, zmusiła je, żeby pocałowały przezroczystą dłoń nobliwej matrony. Magdalena się bała, ale starsza siostra, Maria, wzięła ją za rękę i stanowczo poprowadziła „w stronę, gdzie królowała rodzinna papieżyca”. Prababcia pobłogosławiła je, poczęstowała miętówkami i wtedy właśnie złożyła na ich czołach zaświatowy pocałunek. Kiedy Madzia dorosła, napisała o tym w rozdziale książki _Maria i Magdalena_, rozdział zaś zatytułowała: „Dom kobiet”.
***
Z Anielą Gałczyńską wiąże się też inne wspomnienie zanotowane po latach przez Magdalenę Samozwaniec, które pokazuje nieprzyjemną i nieestetyczną starość. Otóż prababcia, goszcząca rodzinę w Siąszycach, częstowała zgromadzonych przy stole kawą i herbatą. Ponieważ przy okazji zażywała tabakę, wielka tłusta kapka spływała wolno z jej nosa i nie wiadomo było, do którego z imbryków wpadnie, więc do końca zmieniano zdanie: czy nalać do filiżanki kawy, czy herbaty.
***
Obraz „zaświatowej” i srebrnej Anieli uzupełniają jeszcze opisy portretu albo portretów, które namalował jej wnuk, Wojciech Kossak. Jeden z nich wisi w gabinecie pisarki Zofii Kossak-Szatkowskiej w Górkach Wielkich i świadczy o rodzącym się wielkim talencie kilkunastoletniego malarza. Spogląda z niego poważna starsza pani (miała wówczas około sześćdziesięciu lat, ale w tamtych czasach był to już wiek nieomal sędziwy). Aniela, ubrana w ciemną suknię, ma włosy ułożone w loki, jak w czasach młodości, a dłonie, wyraźnie kontrastujące z ciemną kolorystyką obrazu, eksponują obrączkę, symbol małżeńskiej stałości. Skoro mowa o sukni, warto wspomnieć, że stroje, jakie nosiły wówczas kobiety, były i piękne, i niewygodne.
Magdalena Samozwaniec, opisując prababcię, wspomina o jej robronach i koronkach. Koronki potrafimy sobie wyobrazić, natomiast znaczenie słowa „robrony” wyjaśnia encyklopedia staropolska, która informuje: to gatunek sukni z „materii jedwabnej tak tęgiej, że spódnice postawione utrzymać się mogły w tej pozycji”. Wyśmiewano je potem jako niepraktyczne i kosztowne, ale dopóki były obowiązujące, dopóty kobiety je nosiły, nie bacząc na koszt i niewygody. Prababcia Gałczyńska nosiła je także, a po śmierci męża nie mogła już pozwolić sobie na żywsze kolory, zapamiętano ją więc jako „taką samą jak zawsze, w niezmiennym od lat wdowim czepku ze szlarką, załzawionym błękitem oczu spozierającą z nieśmiałą czułością wokoło”. To ostatnie zdanie jest wprawdzie wizją literacką autorki _Dziedzictwa_ i nie wiadomo, czy starsza pani spozierała z nieśmiałą czułością, ale na pewno za nic nie włożyłaby jasnej sukni. Może dlatego Wojciech Kossak, entuzjasta koloru, poskąpił barw Anieli z Kurnatowskich Gałczyńskiej. Być może też portretował ją dwukrotnie. Jego córka Magdalena utrzymuje, że zobaczyła kiedyś w kącie na strychu w domu którejś z ciotek portret prababci. Przypominał obrazy Olgi Boznańskiej, był jak gdyby zasnuty pajęczyną, a w odcieniach szarości błyszczały oczy starszej pani. Z jakiegoś powodu prawnuczka uznała, że błyszczały jak dwa rude pajączki. Portret wydał jej się tak interesujący i inny niż pozostałe obrazy ojca, że koniecznie chciała go zabrać do siebie, ale ciotki nie wyraziły zgody. Mówiły: „Jeszcze byś go sprzedała, moje dziecko, a dla nas to przecież rodzinna pamiątka!”.
Magdalena twierdzi – sugerując przy okazji, że ciotki zrobiłyby lepiej, nie odmawiając wówczas jej prośbie – że portret spłonął na początku wojny. Może jednak tak się nie stało? Może nie było dwóch portretów, ale jeden? Ten, który do dzisiaj wisi w Górkach Wielkich nad biblioteczką Zofii Kossak-Szatkowskiej, prawnuczki Anieli z Kurnatowskich Gałczyńskiej, teściowej Juliusza Kossaka.
***
Aniela była „szara” i „srebrna”, jak srebrne były jej włosy, srebrne koronki, srebrne elementy szlacheckiego herbu. I wydaje się, że była wiecznie i odwiecznie stara. Przywołajmy w tym miejscu opowiedzianą przez Magdalenę Samozwaniec rodzinną anegdotę o niefortunnym toaście wzniesionym przez Wojciecha podczas rodzinnego świętowania dziewięćdziesiątych urodzin Anieli. Zacna familia zgromadziła się przy stole i wówczas głos zabrał jeden z wnuków jubilatki, który – jak wieść rodzinna niesie – nie miał specjalnego daru wygłaszania toastów. Mimo to, jak opowiada jego córka, podniósł się z krzesła, podkręcił pięknego czarnego wąsa, błysnął uśmiechem, brzęknął w kieliszek i rozpoczął mowę od następującego zdania: „Kto nie pamięta wojen napoleońskich, zgliszcz i walących się starych chałup, niech spojrzy na prababcię…”.
Zgromadzeni spojrzeli we wspomnianym kierunku i zaczęli się śmiać, a obraz starej kobiety zestawiony z wizją zrujnowanych domów pozostał w pamięci wszystkich słuchaczy – świadków niedokończonego i niefortunnego toastu. Wśród nich były córki Wojciecha: Maria i Magdalena. Kiedy już dorosną, będą chciały za wszelką cenę zatrzymać urodę i młodość i nie dopuścić do tego, żeby upływ lat je postarzał, bo starość, którą reprezentowała prababcia, „srebrna” Aniela, wydawała im się odpychająca.
***
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska będzie więc w swoich wierszach malować portrety starych kobiet, których dłoni nikt już nie chce całować, patrzących niespokojnie „na zegar swych lat”, bezskutecznie czekających na zdarzenia i przeżycia, które już nie staną się ich udziałem, bo czas „jak gdacząca kura” zaznaczył na ich skroni swój ślad – kurze łapki.
Jedna z powojennych fotografii Magdaleny Samozwaniec przedstawia ją siedzącą na plaży i zajętą poprawianiem makijażu. Wpatrzona w lusterko, maluje usta, bo zawsze o siebie dbała i wytrwale zwalczała oznaki upływającego czasu. Uważała, że chorym ani starym być nie wypada, a po powrocie z Londynu opowiadała, że tam prawdziwe damy „starości nie używają, ponieważ można być starym, ale nie należy tego po sobie pokazywać”. Podawała recepty na długą, a może i wieczną młodość. Zapewniają ją gimnastyka, masaż twarzy i maseczki – z mleczka pszczelego, z owsianki zmieszanej z żółtkiem, oliwą i miodem. Nie lubiła przebywać w towarzystwie starszych ludzi, opowiadających o wnukach i chorobach, niechętnie spotykała się z rówieśnicami, które „rzucały się na nią” i „przyciskając do wydatnych kształtów”, pytały, czy pamięta, jak to było pięćdziesiąt lat temu w Zakopanem. Podczas opisywanego w liście podwieczorku u kuzynki wylewnie witały się z nią „mdłe widma w czcigodnych sukniach”, a ona z przerażeniem zauważyła, jak bardzo się wszyscy postarzeli, zwłaszcza krewny Roman Lasocki, który miał twarz „pooraną niby ziemia przodków” i przypominał drzeworyt. Ona postanowiła nigdy nie być „ciocio-babcią” i choć pod koniec życia chorowała i sama przyznawała, że „wygląda marnie”, postanowiła „wziąć się w kupę” i „nie sklapnąć”. Nie chciała – jak kuzynka, żona Witkacego – „schodzić za życia do ziemi, bez żadnej walki”.
***
„W Ameryce staro wyglądają tylko kobiety z ludu” – pisała Magdalena Samozwaniec, przeciwstawiając im zadbane i wiecznie młode „prawdziwe” damy. W tym miejscu warto jednak zaznaczyć, że wspominając prababcię Gałczyńską, z lekceważeniem wypowiadała się o czasach, w których upłynęła młodość Anieli z Kurnatowskich, nazywając je „epoką zaciemnienia”. Co więcej, czytając powojenne książki Magdaleny, można odnieść nieodparte wrażenie, że lekceważyła kobiety z wyższych sfer. Czy zrobiła to na użytek nowej komunistycznej władzy, czy rzeczywiście tak myślała? Na to pytanie trudno jednoznacznie odpowiedzieć, ale wiele wskazuje na to, że nie zawsze doceniała dobre urodzenie i nie lubiła tamtej sfery, która odeszła w przeszłość i której potomkowie nigdy nie wybaczyli jej _Błękitnej krwi_, satyrycznej powojennej powieści, którą – jak mówiono – skalała własne gniazdo, wyśmiewając próżniacze i bezsensowne życie szlachty i arystokracji.
Kobiety, które przez małżeństwo z Kossakami wchodziły do rodziny, były _bene natae et possessionatae_, mężowie zaś ubodzy w gotówkę, za to bogaci w talenty, obdarzeni fantazją, wigorem i wolą życia. Zapomina się, że to one miały majątek i to ich pieniądze i koneksje ratowały domy Kossaków przed upadkiem, o czym będzie jeszcze mowa w kolejnych rozdziałach. Tymczasem Magdalena, córka Wojciecha Kossaka, po drugiej wojnie światowej z lekceważeniem pisała o kobietach z wyższych sfer i o czasach, kiedy praca żon ograniczała się do haftowania serwetek i robienia koronek albo co najwyżej do pieczenia ciasteczek lub smażenia konfitur, a ojciec rodziny musiał zarobić na życie. Jakże bardzo się myliła. Takie opinie, wypowiadane głośno i oficjalnie, prawdopodobnie spowodowały, że podczas jej pobytu w Anglii przyjęto ją, jak sama zauważyła, chłodno i z dystansem.
***
Czy jednak dziedzictwo, które na użytek nowych powojennych czasów lekceważyła, nie miało dla niej wielkiego znaczenia? Znajomi zapamiętali, że widzieli ją raz jeden płaczącą, kiedy zgubiła broszkę, rodzinną pamiątkę, choć równocześnie dość beztrosko pozbywała się obrazów, listów, przedmiotów, które miały przecież zarówno wartość materialną, jak i sentymentalną. Nie tylko próżniacze życie prababci Gałczyńskiej i jej córek ośmieszała, śmieszne też wydawały się jej stroje kobiet, które chętnie porównywała z nowoczesnymi, wygodnymi, niewymagającymi prasowania. Jednocześnie zwierzyła się, że jej marzeniem jest mieć piękną koronkową suknię, która jest dla niej „szczytem wykwintu”, i zapowiadała, że kiedy będzie bardzo bogata, kupi sobie „cudo” z czarnej koronki chantilly. I chociaż oczekiwane czasy bogactwa w powojennej rzeczywistości wciąż nie nadchodziły, kupiła ją i wysłała koleżance fotografię, na której jest w wyśnionej koronkowej sukience. Na starannie przygotowywany jubileusz pracy literackiej, który nazwała „wesołym pogrzebikiem za życia”, ubrała się w strój kojarzący się z minioną epoką, a więc w „zabójczą suknię z olbrzymim dekoltem, ale przykrytym tiulem”. Z pewnością i w niej pozostał sentyment do minionych czasów, do pięknych, choć niekoniecznie wygodnych sukien i do kobiet z wyższych sfer, które wiedziały, co oznacza określenie _noblesse oblige_.
***
O tym, że wysokie urodzenie i szlachectwo zobowiązują, wiedziała zapewne Aniela z Kurnatowskich Gałczyńska, teściowa Juliusza Kossaka. To jej zawdzięczamy ustalenie prawdziwej daty urodzenia Zofii Kossak i innych ważnych faktów dotyczących rodziny. Aniela bowiem w swoim modlitewniku, do dziś przechowywanym w Muzeum Zofii Kossak-Szatkowskiej w Górkach Wielkich, odnotowywała urodziny, śluby i daty śmierci, które należało ocalić od zapomnienia, bo dotyczyły wysoko urodzonych, a nierzadko i bardzo utalentowanych osób. Wiele razy weźmiemy więc do rąk niewielką książkę do nabożeństwa wydaną, jak zapisano na stronie tytułowej, „w 1844 roku dla wygody katolików archidiecezji gnieźnieńskiej i poznańskiej”. Okładka modlitewnika, dziś wyblakła, była zapewne kiedyś czarna jak wdowie suknie Anieli, która wykaligrafowała starannie datę urodzenia „córeczki Tadeuszów” i informację, że do chrztu podawali któregoś z potomków wielmożny Włodzimierz z kasztelanową. Zapiski te po latach okazują się wciąż bardzo pomocne i nieraz w kolejnych rozdziałach będzie trzeba się do nich odwołać.
***
Nie tylko modlitewnik pozostawiła nam, współczesnym, nestorka rodu. Aniela z Kurnatowskich Gałczyńska napisała też pamiętnik i miała niewątpliwy talent, bo czyta się jej zapiski z zainteresowaniem. Może więc kobiety literatki z rodu Kossaków wiele jej zawdzięczają. Wspomniany pamiętnik zaczyna się tak: „Dobiegając kresu mego życia, pragnę pozostawić krótki przebieg dni moich dla wnuków i prawnuków jako dowód wdzięczności Panu Bogu za wiele łask i dobrodziejstw otrzymanych w ciągu osiemdziesięciu siedmiu lat przeżytych”.
Odpis tego cennego dokumentu trafił do rąk Zofii Kossak, kiedy zbierała materiały do sagi rodzinnej _Dziedzictwo_. Wspominała o nim Magdalena Samozwaniec, która pamiętała, że został napisany „na wpół dobrą francuszczyzną, a na wpół złą polszczyzną z okropnymi błędami ortograficznymi”_._ Więcej na jego temat wiedział jednak Jerzy Helbich, który pisał do Zofii Kossak w 1963 roku: „Jako jedyny miałem prawdziwy pamiętnik Prababki Anieli z Kurnatowskich Gałczyńskiej (z całego jej życia) i z Siąszyc. Pożyczyłem go na parę dni Wujowi Wojciechowi Kossakowi i gdzieś zaginął. Mam trochę notatek z tego pamiętnika, resztę wiem z opowieści mego Ojca Adama”.
Nie wiadomo, co stało się z oryginalnym tekstem, który na pewno był w rękach rodziny. Na szczęście zachowany odpis pozwala nam poznać bliżej teściową Juliusza Kossaka z czasów, kiedy nosiła jasne suknie, jej włosy układały się w piękne loki i jeszcze nie były siwe, a srebrny kolor dominował jedynie w herbie, którym pieczętował się jej przyszły mąż.
***
Życie Anieli od początku było naznaczone dziwnymizdarzeniami. Pochodziła ze znamienitego rodu Kurna-towskich, jej ojczyzną była Wielkopolska. Jako osoba dość ruchliwa podejmowała odważne decyzje dotyczące podróży i nawet mówiono, że lekkomyślnie roztrwoniła na nie cały majątek. Trudno się z tą opinią zgodzić. Zagłębiając się w jej życiorys, przekonamy się, że to życie wymuszało na niej wiele wojaży, choć były i takie, które odbywała dla przyjemności.
***
_Złota księga szlachty polskiej_ uwzględnia, oczywiście, Kurnatowskich herbu Łodzia, przyznając, że ród to starożytny, „szeroko po dziś dzień rozrodzony”, zwłaszcza w Wielkopolsce, ale nadmienia też, że nigdy nie będzie miał większego znaczenia i „nie wypłynie na szerszą widownię”. Powód według autora, Teodora Żychlińskiego herbu Szeliga, wynika z faktu, że Kurnatowscy „popadli w błędy kalwińskie” i łączą się z rodzinami tego samego wyznania, a tym samym zamykają się w ciasnym kółku prowincjonalnym. Tendencja i uproszczenie, rzecz jasna, ale Aniela wspominała kilka razy o tym, że trzeba było szukać odpowiedniej kaplicy i kościoła oraz składać przysięgę małżeńską w dwóch różnych obrządkach. Aż w końcu, kiedy jej wnuk Wojciech, z którego była bardzo dumna, postanowił zostać katolickim księdzem, ona także zmieniła wyznanie.
***
Prawdopodobnie z tych samych Żychlińskich herbu Szeliga, z których wywodził się autor _Złotej księgi_, pochodziła matka Anieli. Niewiele o niej wiadomo, nie wiadomo nawet, czy miała na imię Anna, czy znacznie bardziej poetycko: Angelika Florentyna. Wiadomo jednak, że urodziła córeczkę we wsi Łęka należącej do majątku jej męża, dziedzica dóbr w Ruszkowie w Wielkopolsce.
Ludwik Kurnatowski herbu Łodzia, ojciec pierworodnego dziecka, miał wtenczas prawdopodobnie dwa-dzieścia sześć lat, a poród szczęśliwie zakończył się 1 listopada 1810 roku (jeśli wierzyć napisowi na nagrobnej tablicy Anieli). Szczęście nie trwało jednak długo, bo cztery dni później ciężki, adamaszkowy baldachim, który ozdabiał łóżko, a raczej łoże, spadł na młodą matkę. Oszczędził maleńką dziewczynkę, ale 6 listopada ten sam dom, który witał na świecie nowe życie, był świadkiem, jak z życiem żegnała się żona młodego dziedzica. Kiedy Aniela sama stanie się panią domu, zadba podobno, żeby w żadnej sypialni nie było modnych i zbytkownych, a do tego niebezpiecznych kotar i zadaszeń. „Duszno spać – mówi w _Dziedzictwie_ – i pająki się gnieżdżą”.
Maleńka Anielka została półsierotą, ojciec poszukał sobie nowej żony, znów Anny (tym razem z Bronikowskich), i to ona go przeżyła i wyszła potem za Leona Hipolita Chlebowskiego. Leon Hipolit pożegnał ją podniosłym nekrologiem i podziękował wszystkim, którzy „od stanowiska wysokich dostojeństw aż do szczebla zasobowej maluczkości” tłumnie uczestniczyli w pogrzebie. Zwłoki wyprowadził pastor Otto z Cieszyna, zaś o Chlebowskim – czcigodnym obywatelu Poznania, kawalerze Virtuti Militari, społeczniku – mówiono, że kiedy umierał, zmienił wyznanie na katolickie. Pastor zaprzeczył: „Nic podobnego, pozostał wierny swojej wierze, choć jego druga żona, katoliczka, sprowadziła księdza”.
I katolicy, i protestanci chcieli mieć w swoim gronie tak zasłużonego człowieka, walczącego ongiś w powstaniu listopadowym, a potem walczącego z ludzką biedą. To on, jak wieść głosi, zapisał Poznaniowi w testamencie sześć tysięcy marek, zastrzegając przy tym, że procent od tej sumy ma być przeznaczony na zakup kołaczy dla trzystu dzieci z najbiedniejszych rodzin. Kołacze rozdawano na Boże Narodzenie, a w dniu imienin czcigodnego Leona Hipolita Chlebowskiego rozdawano pieniądze.
Tymczasem Ludwik Kurnatowski, mąż nieszczęsnej położnicy przygniecionej kosztowną dekoracją i dziedzic Ruszkowa, umarł w swoim majątku w roku 1824, dożywszy czterdziestu lat. I choć bogata i ciekawa była historia jego drugiego małżeństwa, Aniela na ten temat milczy. Macocha Kurnatowska z Bronikowskich, późniejsza Chlebowska, urodziła Ludwikowi kolejne dzieci, córkę Leokadię i trzech synów, ale ani ona, ani przyrodnie rodzeństwo, ani drugi, zasłużony mąż Anieli nie znaleźli miejsca w życiu i pamiętniku Anieli z Kurnatowskich Gałczyńskiej.
***
Po tragicznym wypadku w ziemiańskiej siedzibie szlacheckie rody zaczęły się spierać o opiekę nad niemowlęciem. Obie babcie Anielki – Kurnatowska i Żychlińska – chciały zabrać maleństwo do siebie i je wychować. Ostatecznie opiekunką dziewczynki została matka jej ojca: Wiktoria Katarzyna z Mojaczewskich herbu Poraj. Herb ten, wyjątkowo piękny, przedstawia srebrną różę na czerwonym polu, a pieczętować się nim miał sam Adam Mickiewicz.
Odpowiednie koneksje rodzinne i towarzyskie, powiązania i znajomości, arystokratyczne i szlacheckie koligacje, a do tego rozległe majątki, bogate dwory i pałace spowodowały, że życie małej Anielki, a potem panny Anieli nie ograniczało się, jak chciał autor _Złotej księgi_, do ciasnego, prowincjonalnego kręgu.
Z dzieciństwa pozostało jej wspomnienie przemarszu wojsk rosyjskich przez Ruszków i dnia, w którym sam cesarz Aleksander I „piastował ją na kolanach”, a jej babce podarował brylantowe kolczyki. Były i złe wspomnienia. Oto bowiem babka i jej córka, późniejsza szambelanowa Unrugowa, wyjechały do wód, a małą Anielką zaopiekowała się wówczas nauczycielka. Osamotniona i nieszczęśliwa dziewczynka płakała w swoim pokoju, a niesumienna opiekunka grała tymczasem w karty z panną służącą. Na szczęście towarzystwa dotrzymała jej Łusia, niańka, która opowiadała smutnej dziewczynce ciekawe historyjki.
Umarł ojciec, w następnym roku do wieczności przeniosła się babcia Kurnatowska, więc rolę matki przejęła imienniczka panienki, Aniela Tekla z Kurnatowskich Unrugowa. Potężnego lwa z herbu Unrugów skoligacono z niepozorną łodzią i pawimi piórami umieszczonymi w herbie Kurnatowskich – i tak połączyły się oba rody. Połączyły się na wiele lat, bo z Unrugów wywodzić się będzie żona Witkacego, córka Jadwigi z Kossaków.
Przybrani rodzice Anieli Kurnatowskiej tworzyli rodzinę zacną i znamienitą. Dość wspomnieć, że wujek, Henryk Kajetan Maurycy Unrug, był dziedzicem Bukowa, Szołowa, Dzięczyny, Skrzydlewa i szambelanem króla Prus. Tytułowany był po niemiecku – jako Heinrich Kajetan Moritz Graf von Unruh. Graf po latach zrezygnował jednak i z niemieckiego nazwiska, i z przynależności do parafii ewangelickiej w Żychlinie. Był pierwszym z rodu, który przeszedł na katolicyzm razem z żoną i częścią dzieci (miał ich jedenaścioro). I razem z żoną i trojgiem z nich umarł w swoim majątku w Szołowie, kiedy w roku 1849 trwała trzecia pandemia cholery, która zaczęła się w Chinach.
***
Życie Anielki trwało i dzięki przyszywanym rodzicom było barwne. Wysłali dziewczynę do Berlina, żeby poznała wielki świat i się uczyła. W berlińskim domu zniemczonych krewnych nie czuła się najlepiej i znów popłakiwała – jak wtenczas, kiedy babcia pojechała do wód. Córka gospodarzy, uczona, wyniosła i nowoczesna, dokuczała pochodzącej z prowincji Polce. Za to na pensji prowadzonej przez trzy siostry, francuskie emigrantki, czuła się świetnie. Jako cudzoziemka i sierota odbierała od opiekunek, jak napisała, „rozczulającą dobroć”.
Zapewne wprowadzono ją wtedy na salony, zadebiutowała na balach, brała udział w przyjęciach, ale robiła też rzeczy zakazane. Panienkom z dobrego domu nie pozwalano słuchać Paganiniego, bo jego szalona gra na skrzypcach powodowała, że uważano go za demona albo człowieka, który podpisał pakt z diabłem. Tymczasem był tak popularny, że na jego koncerty przychodziło więcej ludzi niż na pokazy żyrafy przywiezionej wtedy z Egiptu do Wiednia. A żyrafa była ogromną sensacją. Aniela słyszała Paganiniego i pod koniec życia uznała, że ten fakt jest wart odnotowania w pamiętniku.
***
Panienka Kurnatowska widziała i przeżyła już niejedno, kiedy po dwóch latach pobytu w Berlinie wróciła do Wielkopolski. Tam z kolei czekało ją spotkanie z nawiedzoną poetką. Kiedy odwiedziła z babcią kasztelanową Bielińską w Grójcu, przysłuchiwała się niejakiej Jadwidze Łuszczewskiej, która kazała się tytułować Doetymą. Mówiła wierszem bez uprzedniego przygotowania, a nazywano to improwizowaniem. Byli tacy, co ją czcili i nazywali polską Safoną, byli i tacy, co pokpiwali, cytując satyryczną rymowankę: „Doetyma się nadyma, zamiast kiecki ma strój grecki”. Babcia i kasztelanowa z wielką estymą i nabożeństwem wyrażały się o jej talentach. W dniu, w którym Doetyma miała wracać do Warszawy, wydano pożegnalne przyjęcie. A ponieważ towarzystwo było już wtenczas rozbawione, przymawiającej się o temat improwizatorce wymyślono hasło „buraczki”, czyli ulubioną potrawę kasztelanowej. W zdumieniu i zachwycie wysłuchano długiej rymowanej tyrady o buraczkach, w której pobrzmiewały tony patriotyczno-narodowe.
***
Aniela Kurnatowska aż do ślubu mieszkała w majątku Unrugów, którzy byli dla niej jak matka i ojciec. Ale nie wszystkim była zachwycona. Przeszkadzało jej to, że w najbliższej okolicy był tylko kościół kalwiński. Nie wiadomo, czy tak było rzeczywiście, czy też napisała to zdanie specjalnie dla wnuka, księdza Wojciecha Helbicha, któremu dedykowała wspomnienia. Wyznała, że nie lubiła kalwińskich śpiewów, „nie przemawiały jej do przekonania”, więc korzystała z każdej okazji, żeby „gorliwie się wymodlić w kościele katolickim”.
***
Urodziwa panienka była adorowana i sama też się zakochiwała, i o tym również napisała po wielu latach w swoim pamiętniku. Bywał u Unrugów hrabia Potworowski, spędzał tyle czasu w towarzystwie Anieli, że jego zamiary wydawały się dość oczywiste. Bardzo go lubiła i on ją darzył uczuciem, ale – jak się okazało – było to uczucie „braterskie”. Zakochał się w jej kuzynce, ale z nią także ostatecznie się nie ożenił. Aniela była rozczarowana.
***
Pamiętna miała się okazać zabawa w Żychlinie, zorganizowana z okazji imienin kasztelanowej Karoliny Bronikowskiej. W Żychlinie mieszkała najdroższa przyjaciółka Anieli, Melania. Z okazji imienin kasztelanowej „ułożono komedyjkę okolicznościową”, którą „panienki odegrały”, były też żywe obrazy, a stryj Wiktor Kurnatowski urządził teatrzyk, „pomalowawszy z talentem kurtynę i kulisy”. Zabawa była pamiętna nie tylko z powodu udanego przedstawienia. Na zabawie pojawił się niejaki Tadeusz Krzymulski. Nic więcej o nim Aniela nie pisze ponad to jedno, jakże znaczące zdanie: „Podobałam mu się także”. Ze wspomnień wynika, że dwaj zachwyceni nią panowie – ów Krzymulski i Jan Pieniążek z Kościelca, dawny konkurent ciotki – w drodze do domu wstąpili do Siąszyc. I tam Wojciechowi Gałczyńskiemu opowiedzieli o swoich zachwytach. Nie mogli przypuszczać, że zachwycają się Anielą Kurnatowską w obecności jej przyszłego męża. Gałczyński postanowił się przekonać, czy usłyszane pochwały nie są przesadzone. Pod koniec życia o ich spotkaniu Aniela napisała: „Na pierwsze spojrzenie uczuł dla mnie miłość i postanowienie starania się o moją rękę”. I choć Aniela go nie kochała, a nawet była pewna, że podoba jej się „bardzo elegancki Roman R.”, ostatecznie oświadczyny Wojciecha Gałczyńskiego z Siąszyc zostały przyjęte.
Czy jednak Wojciech został trafiony strzałą Amora i poczuł miłość od pierwszego wejrzenia? Dobiegający trzydziestki szlachcic zapewne uznał, że czas najwyższy znaleźć żonę. Był wykształcony, miał tytuł oficerski, a znaczy to, że prawdopodobnie skończył kaliski Korpus Kadetów, szkołę o wysokim poziomie nauczania. Był też zaradny i bogaty. W 1827 roku kupił dobra siąszyckie: dwór, wiatrak, garncarnię, ogród, park, stawy, gospodę, stodołę, gorzelnię, dworskie zabudowania, rozległe pola i łąki. Żonę wybrał sobie równie bogatą, bo za jej posag można byłoby kupić drugi taki majątek.
Pięć miesięcy po oświadczynach, w sierpniu 1829 roku, wziął ślub. Tym razem babcia, której mimo starań nie udało się przejąć opieki nad maleńką Anielą po tragicznej śmierci jej matki, doprowadziła do tego, że uroczystość odbyła się w jej majątku w Charłupi pod Sieradzem. Najpierw młodzi złożyli przysięgę małżeńską w pokoju przekształconym na kalwińską kaplicę, a potem w miejscowym kościele katolickim. Akt ślubu zachowany do dziś zawiadamia, że połączyli się: osiemnastoletnia Angela z Kurnatowskich i dwudziestosiedmioletni Adalbert Gałczyński. Tę wersję imienia, którą tłumaczy się: „pochodzący ze szlachetnego rodu”, będzie potem zapisywał na swojej wizytówce jego wnuk, znany malarz, Wojciech Kossak.
***
Nie było miesiąca miodowego ani małżeńskiego szczęścia, bo pan młody nagle poważnie się rozchorował i trzy dni po ślubie wniesiono go do karety, która miała go zawieźć do Kalisza do niezawodnego doktora Helbicha. Mimo upływu lat Aniela, widać, nie zapomniała „smutnej i przykrej” wyprawy, skoro opisała ją barwnie i szczegółowo. Mąż leżał na tylnym siedzeniu, ona, wciśnięta w kącik na przedniej ławeczce, była przygnębiona i zmęczona. Dokuczały jej upał i zapach farby, którą odmalowano powóz, ale nade wszystko cierpiała, patrząc na ciężko chorego Wojciecha, którego potem pieszczotliwie będzie nazywać Wosiem.
***
Zatrzymali się w hotelu należącym do ojca poety Adama Asnyka, a doktor Adam Helbich zwołał konsylium, bo stan młodego męża Anieli ocenił jako bardzo groźny. Dwa tygodnie żona pielęgnowała go z oddaniem, „choć skromność jej ciężkie przechodziła chwile”. Nie tylko dlatego była zakłopotana całą sytuacją. Otóż liczni odwiedzający przyglądali się jej ciekawie, oceniając pewnie wybór Wojciecha. Minęły dwa tygodnie, które nie były początkiem miodowego miesiąca, ale raczej okresem, jak napisze Aniela, „gorzko piołunowym”, i zmuszeni byli wracać do Siąszyc – siedziby Gałczyńskich, bo nadeszła wiadomość o śmierci stryja Jana, który opiekował się majątkiem pod nieobecność gospodarza.
Aniela swoje życie małżeńskie zaczynała nadzwyczaj niefortunnie: od choroby i śmierci. Do nowego domu zjechała na pogrzeb i zaczęła wypakowywanie swojej wyprawy nie na przyjęcie gości odwiedzających nowożeńców, ale na stypę. A ponieważ dom nie był przygotowany na przyjazd Anieli i Wojciecha, młodzi nie bardzo mieli się gdzie podziać. W dodatku, jak pisze nestorka rodu, „cierpiała okropnie” także z innego powodu. Serdeczna przyjaciółka Melania (według innych źródeł – kuzynka) wychodziła za mąż za stryja Anieli, Wiktora Kurnatowskiego,a ona na tej uroczystości „przytomna być nie mogła”. Podobne narzekania powtórzą później inne kobiety należące do rodziny Kossaków, kiedy nie przyjadą na czyjś ślub, ponieważ w domu zatrzymają je obowiązki związane z życiem małżeńskim.
W tym wypadku jednak okazało się, że nawet jeśli nie na samym ślubie, to na weselu Aniela „przytomną”, czyli obecną być nie tylko mogła, lecz także musiała. Gdy tylko Wojciech poczuł się lepiej, młodzi państwo zaproponowali Gałczyńskim zorganizowanie podwójnego wesela. Odbyło się ono w Żychlinie, w rezydencji Bronikowskich. W drugim dniu września 1829 roku w miejscowym kościele ewangelickim zawarte zostało małżeństwo pomiędzy osiemnastoletnią wielmożną panną Melanią Józefą Bronikowską i Wiktorem Adamem Kurnatowskim, trzydziestoletnim kawalerem. Ślub rozpoczął się o dwunastej w południe; ciekawostką jest fakt, że Melania urodziła się o północy. Pastor Jan Scholtz odnotował, że tamowanie małżeństwa nie zaszło, co oznaczało, że przeszkód do zawarcia związku nie ma i można zacząć weselną ucztę. Ta trwała aż trzy dni.
I pałac, i kościółek się zachował. U góry przedstawiono na elewacji oko Opatrzności, a pod spodem zapisano zdanie o błogosławionych czystego serca. Serce Melanii zostało w tym miejscu na zawsze. Wystarczy wejść do środka, by zobaczyć urnę we wnęce po prawej stronie ołtarza. Szczęśliwa żona umarła pięć lat po ślubie, w wieku lat dwudziestu trzech. Nie zostawiła po sobie potomstwa. Wiktor pochował ją na cmentarzu, a serce kazał złożyć w kościele. Nie ożenił się powtórnie, przeżył ukochaną o niespełna trzynaście lat i nie jest wykluczone, że był tajemniczym wielkopolskim konspiratorem, który załamał się i popełnił samobójstwo. O śmierci Wiktora Adama Kurnatowskiego herbu Łodzia zawiadomił stosowny urząd Wojciech Gałczyński, „w majętności swojej w Siąszycach zamieszkały”. Według jego słów nieszczęśnik oddał ducha o siódmej rano 31 sierpnia 1847 roku, ale są i tacy, którzy utrzymują, że akt zgonu, dla dobra sprawy narodowej, został sfałszowany.
***
Podczas wesela dwóch par naturalnie nikt nie myślał o śmierci. Zaproszono wielu gości, wśród których był także doktor Adam Helbich. Wybierał się właśnie do Żychlina, kiedy odwiedzili go niespodziewani goście – oto Fryderyk Chopin z przyjaciółmi wstąpił do Kalisza przejazdem. Niezręczną sytuację rozwiązano w ten sposób, że na wesele pojechali wszyscy – proszeni i nieproszeni. Helbich uznał, że trzech inteligentnych, atrakcyjnych młodzieńców zostanie powitanych z radością. Tak się też stało. Czas mijał szybko, bawiono się wspaniale, były tańce, muzyka i – jak wspominał doktor – „ożywienie całego towarzystwa”.
Wśród gości znalazł się również Henryk Kajetan Unrug, przybrany ojciec Anieli. Trzy lata wcześniej poznał Chopina w Dusznikach, gdzie szesnastoletni Henryk przebywał z siostrami i matką na kuracji. Dowiedziawszy się, że zmarła na suchoty kuracjuszka osierociła troje dzieci, które nie miały pieniędzy nawet na urządzenie pogrzebu, Fryderyk zorganizował koncert, z którego dochód przekazał trójce sierot. Wzbudził tym zachwyt nie tylko dla widocznego już wówczas talentu, lecz także szlachetnego serca. Żychlińscy goście, którym Unrug zapewne o tym opowiedział, chcieli usłyszeć, jak muzyk gra. I zagrał.
Aniela była i zachwycona, i zmartwiona, bo niepewna, jak powinna postąpić. Wojciech, wciąż jeszcze niezdrów, poszedł na górę. Powinna być przy nim, a jednak chciała zostać, słuchać Chopina, bawić się i tańczyć. To było przecież jej wesele. Kiedy opisywała je w pamiętniku z odległej perspektywy wielu lat, pamiętała, że Fryderyk grał cudownie, ale był smutny. Uznała, że to z powodu bliskiej emigracji, z której już nie miał powrócić. Prawda była jednak inna. Zapewne to ona była smutna. Fryderyk jeszcze nie wiedział, co go czeka. Nie przypuszczał, że osiągnie wielki sukces i że będzie do końca zbyt prędko zgasłego życia tęsknił za krajem. Na razie był podekscytowany dobrze rozwijającą się karierą. Dopiero co odwiedził Wiedeń, a tam – choć wzbraniał się przed koncertami, tłumacząc, że nikt go tu nie zna, że jego kom-pozycje są zbyt trudne – zmuszono go do występów. Ani się obejrzał, już były afisze, i choć miał tremę, stanął na scenie. Później opisał przyjacielowi, co czuł. Blady, w towarzystwie „wyróżowionego kompana do przewracania kart”, który chwalił się, ilu wybitnym pianistom i kompozytorom w ten sposób pomagał, zasiadł do fortepianu. „Wierz mi, żem grał z desperacji” – zapewnił Tytusa Woyciechowskiego, ale zaraz dodał obszerny opis reakcji publiczności. Były zachwyty, bisy, oklaski. „Wariacje” się „strasznie damom podobały”. O kolejnym koncercie w prasie napisano, że Chopin „to jest młody człowiek idący swoją własną drogą, na której wie, jak się podobać”.