Kobiety Peterssenów - ebook
Kobiety Peterssenów - ebook
Ta historia wydarzyła się naprawdę. Żyły nią wszystkie media. I choć zakończyła się szczęśliwie, to rany jakie pozostały nigdy się na zabliźnią.
Julita Kordecka należy do pokolenia milenialsów. Jest inteligentna, rzutka i niezależna. Ma określone cele i dąży do ich zrealizowania. Wszystko przebiega według planów, dopóki w jej życiu nie pojawia się Norweg, Jens Widar Peterssen. Nieoczekiwanie dla samej siebie Julita wikła się w związek ze starszym mężczyzną, zupełnie nie zważając ani na jego przeszłość, którą ten dość skrupulatnie przed nią skrywa, ani na jego pojawiające się od czasu do czasu niepokojące zachowania. Z dnia na dzień kobieta traci czujność. Na norweskiej wyspie, na której mieszka z Jensem, pozbawiona jest kontaktu z innymi. Jedyną osobą, która interesuje się losami Julity, jest tajemnicza Joruun…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68135-59-6 |
Rozmiar pliku: | 950 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Synku, w piekle na powitanie pokazują ci wszystkie twoje niewykorzystane szanse, pokazują, jak wyglądałoby twoje życie, gdybyś we właściwym czasie wybrał właściwe wyjście. A potem pokazują ci wszystkie te chwile szczęścia, które straciłeś, śpiąc, wiesz, synuś, że my przesypiamy połowę życia? I tym wszystkim śpiochom, takim jak ty, pokazuje się w piekle, co mogliby w życiu osiągnąć, gdyby budzili się w porę.
– A potem? Mamusiu, co się dzieje potem, kiedy już to wszystko pokażą?
– Potem, synku, zostawiają cię samego z twoimi wyrzutami sumienia. Na całą wieczność. Nie ma już nic ani nikogo. Tylko ty i twoje wyrzuty sumienia.
Wojciech Kuczok, Gnój
Gdyby człowiek mógł zobaczyć swoją przyszłość, natychmiast by oszalał.
Emil Cioran, Zeszyty 1957–197222 marca 2014 roku – dzień, kiedy go poznałam
Zielony to ładny kolor, ale ja go nie cierpię i kompletnie mi w nim nie do twarzy, chociaż podobno jestem stworzona do wszelkich zieleni. Może gdyby w ostateczności chodziło o jakąś alternatywną tonację, na przykład szmaragdową albo malachitową – te miały w sobie jakąś oryginalność, ale akurat te kompletnie do mnie nie pasowały. Jeśli już w grę wchodziłyby jakieś zielenie, to jedynie te, które określa się jako zgniłe lub zgaszone. One jeszcze jako tako się ze mną komponowały. Ale sądzę, że mam za jasną karnację i w otoczeniu tych barw moja twarz wydaje się bardziej nijaka, jeszcze bledsza, jakbym była anemiczką lub zasuszoną Irlandką. Tymczasem nie brakuje mi krągłości. Jestem zła na wylewające się z biustonosza piersi, na brzuch wyglądający, jakbym wciąż była po sutym posiłku, i tyłek wypukły jak u Jennifer Lopez. O nie, nie dajmy się zwieść temu porównaniu. Tyłek Jennifer jest wprawdzie wypukły, ale kształtny i zachwyca się nim cały świat, nic dziwnego, bo cała J. Lo jest piękna. Tymczasem ja taka nie jestem. On twierdzi, że kiedy tylko mu się objawiłam tam, w holu biurowca, stojąc przy recepcji, w której centralna ściana była z żywego mchu – chrobotka reniferowego, w jednej ręce trzymałam telefon i rozmawiałam pewnie, bez najmniejszego zająknięcia z kimś, kto jego zdaniem musiał czuć wobec mnie respekt, a drugą podpisywałam jakieś papiery, podsuwane mi w biegu przez Lindę, która od niedawna pracowała w firmie i na wszelki wypadek uśmiechała się usłużnie do wszystkich i do wszystkiego, doznał szoku. Szoku na miarę wstrząsu anafilaktycznego.
– Spodziewałbym się wszystkiego, ale nie tego, że właśnie dziś spotkam najpiękniejszą kobietę w Oslo.
Jakiś czas później powiedział mi, że miałam w sobie coś, co wtenczas wprawiło go w absolutne osłupienie, spowodowało, że poziom testosteronu w jego krwi niebezpiecznie wzrósł, był bliski eksplozji, graniczący z unicestwieniem.
* * *
Dałam się zaprosić na kawę do baru na najwyższym piętrze biurowca firmy MultiNor. Okazało się jednak, że lobby bar był zamknięty. Może chwilowo, ale on się wystraszył, że mu ucieknę, i zaproponował, byśmy usiedli w strefie chillout, a gdy już ochłonie po owym szoku, zajmie się kawą. Przez wielkie okno podziwiałam architektoniczne cuda dzielnicy Bjorvika, w górze przesuwały się leniwie altostratusy, wielkie i nadęte jak sterowce, poddające się bezwolnie tchnieniom wiatru pchającego gęste kłęby na zachód. Nie zanosiło się na deszcz.
W zasadzie nie myślałam o niczym, a już w najmniejszym stopniu nie byłam zafrapowana facetem, który zjawił się znikąd i po prostu uraczył mnie komplementami. Chciało mi się kawy.
* * *
Była dobra – mocna, zawiesista i esencjonalna. Po kilku łykach, właściwie już po dwóch, trzepnęło mną, jakby ktoś strzelił mnie z defibrylatora. Otrząsnęłam się jak po ostrym bitter shocie, ale było mi dobrze. Czułam, jak krew w moich żyłach przyspiesza, mój organizm zdawał się wchodzić na pełne obroty.
On, wwiercając we mnie wzrok znad filiżanki z logo Black Coffee, powiedział:
– Kawa powinna być czarna jak piekło, mocna jak śmierć i słodka jak miłość.
Odpowiedziałam mu nieco obojętnym spojrzeniem, chciałam, by dostrzegł w nim ironię, by wiedział, że nie daję się złapać na takie tanie chwyty, że trzymam dystans. Jego wzrok wciąż tkwił we mnie jak wbity w deskę nóż, pewny i nieruchomy.
Chyba usłyszał moje myśli, bo dodał z cierpkim uśmiechem:
– Sam tego nie wymyśliłem. – Siorbnął głośno kawę. – Ponoć jakiś francuski polityk. – Znów upił łyk. – Przeczytałem to gdzieś i mi się spodobało.
Widziałam, jak jego język zwija się w różowy rulon, czubek się wydłuża, zakręca raz w jednym, raz w drugim kierunku wewnątrz filiżanki z grubego fajansu. Patrzyłam, jak z rozmysłem obwodzi ścianki, jak łakomie zlizuje osad i pozostawia naczynie nieskazitelnie białe, wymuskane niczym wnętrze konchy perłopława. Na moment nasze spojrzenia się spotkały, ale uciekłam wzrokiem gdzieś ponad jego ramię. On wciąż trzymał filiżankę przy ustach.
Poczułam ciepło spływające od czubka głowy w dół brzucha, a zaraz po nim lekki skurcz, jak podczas owulacji, i lepką wilgoć wsączającą się w bieliznę. Zacisnęłam silniej uda, czekając, aż fala odpłynie. Byłam wściekła na to nagłe podniecenie i kompletnie nie rozumiałam, dlaczego moje ciało zareagowało tak idiotycznie.
Ciężkie milczenie zawisło między nami. Siedziałam spięta, myśląc tylko o tym, czy na pluszowym beżowym pufie nie zostanie jakiś ślad. Gorączkowo szukałam jakichś słów, żeby tylko przerwać krepującą ciszę, ale nic mądrego nie chciało się uwić w mojej głowie, za nic nie potrafiłam sklecić najprostszego komunikatu. Wszystko, co pchało mi się na usta, było banalne i płytkie niczym kałuża na chodniku po przelotnym deszczu. Bąknęłam coś o tym, że muszę już lecieć,
Wtedy on odstawił tę pioruńską filiżankę, splótł palce i powiedział:
– To miłe, że dałaś się zaprosić. Na pewno jesteś bardzo zajęta, a ja zabieram twój cenny czas.
W wypowiedzianej przez niego frazie wybrzmiało poczucie winy. Było w tym coś znanego mi z przechowywanych w pamięci obrazków dzieciństwa, kiedy to przydarzyło mi się coś przykrego, nad czym nie zapanowałam, a co wyrządziło jakąś szkodę. Wpadałam wówczas w stupor, z szeroko otwartymi oczami i rozdziawioną buzią, rozkładałam ręce i wszystko we mnie krzyczało: „Naprawdę nie wiem, jak to się stało! Naprawdę nie wiem!”. W rzeczywistości nie sądzę, by w jakikolwiek sposób przejął się tym, czy mam czas, czy też go nie mam.
A mnie właśnie zabrakło słów. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nigdy mi się to nie zdarzało.
Na jego palcu błysnął niewielki złoty sygnet. Jak u starego faceta, który jedwabnym fularem wsuniętym pod rozpięty kołnierzyk, żakardowym tużurkiem ze lśniącymi klapami pragnie podkreślić swoją klasową wyższość.
Nadal szukałam odpowiednich słów, aby jakoś podtrzymać rozmowę, ale tak naprawdę nie zależało mi na tym, by się dowiedzieć jak ma na imię ani co tu robi. Zdałam sobie sprawę, że dałam się zaprosić komuś, kto mnie w najmniejszym stopniu nie interesuje.
Zresztą w tym czasie mało kto mnie obchodził. Ludzie byli dla mnie tylko elementami, faktorami zdarzeń, o tyle istotnymi, o ile mieli wpływ na moje życie. Zawodowe życie. Bo to ono podówczas determinowało moje bycie w świecie.
Zaczynałam się niecierpliwić, przerzucałam nogi z prawej strony na lewą i nie kryjąc ostentacyjnej nudy, zerkałam na zegarek. Dostrzegł mój ruchowy niepokój.
– Pracuję tu, ale nigdy cię nie widziałem – powiedział. – Chociaż fakt, od kilku miesięcy przebywałem non stop w Polsce.
Wzruszyłam ramionami i skonstatowałam:
– Nic więc dziwnego, ja od paru tygodni jestem w Oslo.
Wymienialiśmy jakieś nic nieznaczące zdania o Oslo, o pogodzie i firmie, w której – jak się okazało – byliśmy oboje zatrudnieni, ale ponoć w sektorach na tyle odrębnych, że nie było wspólnej płaszczyzny, która powodowałaby, że mogliśmy się znać i widywać. Być może na jakichś branżowych eventach, ale ja nie uczestniczyłam w żadnych. Zawiązałam wprawdzie pewne przyjaźnie z ludźmi z branży, jednak jakiekolwiek spotkania zawsze odbywały się po pracy. Starałam się, by życie zawodowe nie przenikało do prywatnego i odwrotnie, choć na dobrą sprawę moje życie było szare, nudne i nijakie. Od dawna nic się w nim nie wydarzało, a przynajmniej nic takiego, co na przykład chciałabym zaznaczyć w kalendarzu na czerwono i pamiętać o tym przez najbliższy czas. Byłam jak w tej piosence Turnaua Naprawdę nie dzieje się nic – ugrzęźnięta w pustce, zamknięta w szklanej bańce, niekoniecznie zainteresowana tym, co na zewnątrz.
Nie zamierzałam mu opowiadać o sobie. Zwiniętą dłoń przytknęłam do ust i chrząknęłam. A potem powiedziałam cokolwiek, byle się odezwać i nie siedzieć jak ta guła, a jednocześnie zakończyć to spotkanie.
– Dziękuję za kawę. Miło było. Potrzebowałam chwili wytchnienia.
Wydukałam to zduszonym głosem. Byłam na siebie wściekła. Fakt, nigdy nie byłam przebojową tupeciarą, lecz nie zdarzyło mi się zachowywać jak ostatni wypłosz, cholerne lelum polelum, jak w tej chwili. Rosła we mnie wściekłość na samą siebie. Bo niby co miało być miłe? Szybka kawa pośród dwóch banalnych zdań? Może trzech. Nawet się sobie nie przedstawiliśmy.
On sięgnął po filiżankę, ale odstawił ją z powrotem, jakby przypomniał sobie, że przecież jest pusta, opróżnił ją do cna, oczyścił lepiej niż zmywarka Boscha. Porcelana zakołysała się na talerzyku, zadzwoniła, kłócąc zalegającą ciszę.
Widocznie się wystraszył, że zaraz sobie pójdę, bo nagle zaczął mówić o Oslo – jakie jest nowoczesne, jakie piękne, jak różnorodne i europejskie, zachwycał się z przesadą rosnącymi tu jak grzyby po deszczu biurowcami. Między wiersze co rusz wplatał jakieś smaczki o Norwegach, rzucał nazwiskami ludzi z firmy, których zupełnie nie kojarzyłam. Słuchałam bez zaangażowania, nie próbując ukryć ogarniającej mnie nudy.
Było coś dziwnego w tym naszym spotkaniu. Jak w jakimś filmie. Czeskim albo polskim. Nieraz oglądałam takie filmy, gdzie bohaterowie siedzą w jakimś miejscu i klepią trzy po trzy. Trudno było się zorientować, o co właściwie im chodzi. Potrzeba było czasu, a fabuła rozjaśniała się gdzieś dopiero przy końcu. Niekiedy dawałam im szansę i nie wyłączałam telewizora. Ale zazwyczaj nie miałam w sobie cierpliwości. Zawsze lubiłam, jak coś od początku jest klarowne. Często czytałam o danym filmie przed lub w trakcie seansu. Nie przeszkadzało mi, że dowiem się, jak się skończy. Nie przepadam za suspensami. Zaskoczenia wybijały mnie z toru. Byłam cholernie metodyczna. (Potem się nauczyłam, a w zasadzie byłam zmuszona do przeorganizowywania wielu spraw.)
Jego tyradę przerwał dźwięk mojego telefonu. Dzwonek był natarczywy i irytujący. Już dawno obiecałam sobie, że go zmienię. Ilekroć odzywał się gdzieś wśród ludzi, wywoływał na ich twarzach wyraz konsternacji. Teraz jednak wydał mi się zbawienny. Zerknęłam na ekran i odrzuciłam połączenie, ale zwróciłam się do niego:
– O! Już mnie poszukują! Muszę się zmywać.
– Może się kiedyś zdzwonimy? – zaproponował.
Wyciągnęłam wizytownik z torebki, palcem lekko pchnęłam w jego kierunku zadrukowany moimi danymi kartonik.
– To moja wizytówka, proszę.
Odczekał kilka sekund i schylił się po nią. Przez jego twarz przemknął niewyraźny uśmiech. Długo wczytywał się w drobny tłoczony druk. „Julita Kordecka. Key Account Manager”.
– Julita Kordecka – przeczytał powoli, jakby wyartykułowanie mojego imienia i nazwiska sprawiało mu trudność.
– Jens. – Uścisnął moją dłoń. – Jens Widar Peterssen. Pozwolę sobie zadzwonić.
Wstaliśmy z pewnym ociąganiem. Chyba obydwoje odczuwaliśmy dziwność tej sytuacji. Nie chciałam, by szedł za mną, wolałam mieć go obok siebie. Wciąż czułam się niepewnie z wilgocią między udami. Obciągnęłam spódnicę, poprawiłam żakiet. Było gorąco, biały T-shirt pod marynarką lepił mi się do ciała.
Kierowaliśmy się ku wyjściu. Jego spojrzenie przykleiło się do moich pleców. Ja szukałam wzrokiem toalety. Na szczęście była tuż obok strefy ciszy. Skrzywiłam usta w grymasie i wybąkałam coś pomiędzy „do widzenia” a jakimś nieartykułowanym bełkotem.
On nachylił się i powiedział mi wprost do ucha:
– Jesteś wyjątkowo interesującą kobietą. Wyjątkowo – powtórzył to słowo z naciskiem.
Zarumieniłam się jak nastolatka.
– Nie lubię tych wszystkich plastikowych lal – dodał. (Chociaż po latach zapomniał o mojej wyjątkowości i mówił do mnie „ty ruda suko”).
Zanim zniknęłam za drzwiami toalety, rzucił jeszcze:
– Powinnaś ubierać się na zielono.
* * *
Koniec końców zaczęłam nosić te cholerne zielenie. Wmawiałam sobie, że nie dla niego, ale ponieważ podobno zielony jest kolorem nadziei.
* * *
W nocy z dwudziestego drugiego na dwudziesty trzeci marca miałam niesamowicie erotyczny sen. Wszelkie fantazje – te, do których się przyznawałam i kreowałam w głowie całkiem świadomie, jak i te, które podsuwały mi przeróżne życiowe sytuacje – naraz doszły do głosu. Byłam w tym śnie zdolna do takich ewolucji, których w realnym życiu z prostych, przyziemnych względów za nic bym nie wykonała – byłam zbyt oporna na ruch, na wszelkie gimnastyki, na mocowanie się z własnym ciałem. Leniwym i gnuśnym. A tu nagle byłam giętka niczym Nadia Comaneci, w której jako młoda dziewczyna zakochana była moja mama, a której zdjęcia znalazłam kiedyś wklejone do brulionu w lśniącej, sztywnej okładce, obok aktorek i piosenkarek: Liz Taylor, Zsuzsy Koncz i Roberty Flack. (Był czas, że matka miała ambicje, by zapisać mnie na zajęcia gimnastki artystycznej, ale po pierwszym nieudanym skoku przez skrzynię, na której utknęłam, obijając sobie boleśnie krocze, dała spokój i zaprowadziła mnie do domu kultury na zajęcia z ceramiki.)
No więc w tym śnie moje ciało było giętkie i zwarte, sprężyste i bezwzględnie mi posłuszne. Żadnej niesubordynacji. Zsynchronizowane z umysłem, poddane emocjom i pożądaniu. Absolutnie wyzwolone. Facet poruszał się po nim bez kuchy, jakbym była mapą z zaznaczonymi pinezkami punktami. Każdy jego dotyk, każde muśnięcie językiem było precyzyjnie celowane. Czysta wirtuozeria.
Obudziła mnie rozkoszna błogość. W rękach trzymałam zmiętą pościel. Byłam rozedrgana i mokra. Oddychałam szybko, niespokojnie. Odrzuciłam kołdrę. Owionęło mnie chłodne powietrze. Dotykałam swego ciała powoli, z rozmysłem i nadzieją, że uda mi się podtrzymać ową rozkosz. Chciałam przywołać w myślach twarz mężczyzny ze snu, ale nie potrafiłam. Chyba nie miał twarzy. Byłam jednak pewna, że jeśli ją miał, była to twarz Jensa Widara Peterssena.Czas między 2007 a 2014 rokiem
Siedziałam w wielkiej sali audytoryjnej, jak większość studentów miałam już za sobą obronę dyplomu. Było wprawdzie kilku maruderów – jedni zawalili termin, bo w głębokim poważaniu mieli prośby, groźby i złorzeczenia opiekuna roku, któremu tak naprawdę wisiało i powiewało, ilu z nas otrzyma dyplom sławetnej politechniki. Wszak wiadomo, że opiekunowie roku zajmowali się przede wszystkim własną działką, mozolnym wspinaniem się po szczeblach kariery, a nie tym, czy Zośka Danowska albo Adam Wyręba chodzą na zajęcia, w terminie rozliczają się z zaliczeń, projektów i tak dalej, i tak dalej. Kilka dziewczyn odpadło, bo zamiast poświęcać się nauce, poświęciły się miłości, wychodząc za mąż, rodząc dzieci i za cholerę nie wyobrażając sobie, jak można jedno z drugim połączyć. Taka na przykład Jolka Florek ledwie dawała sobie radę z kuciem do kolokwium i z dzieciakiem, który przytrafił jej się na drugim roku. I kiedy jako tako zaczęła ogarniać życie i wróciła po dziekance na studia, z bólem serca i wiecznym niedospaniem godząc macierzyństwo ze studiami, okazało się, że po kolejnym wakacyjnym szaleństwie znów nie dostała okresu. Tytuł magistra inżyniera stanął więc pod wielkim znakiem zapytania, a na pewno perspektywa ukończenia studiów odsunęła się na bliżej nieokreślony czas ku wielkiemu rozczarowaniu rodziców, którzy nie taki los wymarzyli sobie dla swojej jedynej córki.
– Z jednym dzieciakiem miałam meksyk, a teraz to już zupełnie jestem udupiona. W dodatku Darek się uparł, że nie będę wychowywała dzieciaków w akademiku, i każe mi wracać do domu – żaliła mi się kiedyś Jolka na korytarzu przed dziekanatem.
Znałyśmy się tyle o ile, byłyśmy na jednym roku, ale w innych grupach. Kilka razy pogadałyśmy na jakichś imprezach w Pinokio, ale to było wszystko, bo ja, koniec końców, dawałam się porwać muzyce i facetom, którzy zakręcili się koło mnie, a Jolka trzymała za rękaw tego swojego Daro (tak na niego wołali, ponoć mniej trywialnie i pospolicie) i wiła się wokół niego jak nie przymierzając, bluszcz wokół rosochy.
– Studia nie zając, nie uciekną, ogarniesz się i wrócisz – palnęłam, byle tylko ją zbyć.
– Ta, wrócę – sarknęła z rozżaleniem. – Jak mi się uda skończyć zaoczne, będę szczęśliwa. Teraz to już musztarda po obiedzie. Ugrzęznę na tym moim zadupiu, a wtedy koniec. Chociaż Daro się zarzeka, że jak tylko znajdzie pracę, wynajmie jakąś chatę i nas sprowadzi, żeby dzieciaki kiedyś nie krzyczały na widok tramwaju. Ale… – Machnęła ręką, nie kończąc, jakby sama nie wierzyła w to, co mówi.
Wzruszyłam ramionami i kiwnęłam głową, siląc się na empatię, ale gdy tylko z dziekanatu wyszła jakaś studentka, szybko chwyciłam za klamkę i zniknęłam za drzwiami. Mało mnie obchodziły rozterki młodych matek. Problemy Jolki Florek, tak samo jak wszelkie rozterki miłosne innych dziewczyn z roku, wydały mi się totalnie abstrakcyjne i odległe.
Nie miałam żadnych wyobrażeń, tęsknot, mniemań na temat miłości. Jakiś czas temu nawet myślałam o sobie – nie bez pewnych obaw co do swojej normalności – że jestem wyzuta z uczuć wyższych, ogołocona z jakiejś metafizycznej potrzeby poszukiwania bliskości z kimkolwiek. Nie znaczy to, że w ogóle nie potrafiłam kochać. Kochałam – matkę, babcię, na swój sposób ojca, ale nie o taką miłość tu chodziło. Uczucia do matki, babci i w pewnym sensie do ojca były dla mnie czymś naturalnym, pozbawionym całej tej sentymentalnej otoczki, książkowego zadęcia. Były czymś, nad czym przechodzi się do porządku dziennego, czymś, co nie zaprząta myśli, nie burzy snu, nie stanowi motywu autorefleksji.
Miłość – ta najbardziej pożądana przez ludzi wartość, konstytuanta wszelkiego szczęścia, determinująca jakość życia, kojarzyła mi się z utratą niezależności, rezygnacją z siebie, dzieleniem się sobą z kimś drugim, z wyrzeczeniami, z objaśnianiem siebie komuś, kto powinien rozumieć świat tak jak ja, i ogólnie z tymi wszystkimi mądrymi słowami składającymi się na definicję tego uczucia. Ja nie dorastałam do tego pojęcia. Wtedy na pewno nie.
* * *
W tym czasie, czyli między 2007 a 2014 rokiem, prowadziłam bardzo ubogie życie seksualne, co nie znaczy, że trwałam w celibacie albo szczędziłam sobie seksu. O nie. Ale jeśli już jakiś facet zatrzymał się na noc albo kiedy ja wylądowałam w obcym łóżku, to po pierwsze nigdy nie pozwoliłam mu zabawiać się bez gumki, a po drugie już na wstępie artykułowałam delikwentowi jasną deklarację: żadnych związków, randek, kin, dyskotek itepe, itede. Seks stanowił dla mnie wówczas jedną z wielu potrzeb, których zaspokojenie miało gwarantować prawidłowe funkcjonowanie. Coś jak jedzenie, picie i sen. Byłam dość dobrze obeznana z piramidą Maslowa, zgadzałam się co do hierarchii potrzeb i nie pokusiłabym się o zakwestionowanie oczywistych prawd.
Moje życie szczelnie wypełniała nauka. Należałam do zacnego grona szczęśliwców, którzy wszystko zaliczali w terminie – ja prawie zawsze w zerowym. A na domiar trafił mi się taki życiowy bonus –niemal przez cały okres studiów dostawałam stypendium naukowe, które trwoniłam na książki, płyty, pizzę w Pizzy Hut i desery z kawą w cukierence na Bednarskiej. I jeszcze na fajki, bo wtedy paliłam jak smok i była to jedna z moich najprzyjemniejszych aktywności. Paliłam marlboro. Drogie, ale czułam, że mnie nobilitują, wynoszą ponad tę pospolitą masę innych studentów zadowalających się byle czym, jakimiś mocnymi, w najlepszym razie czerwonymi westami. Ponadto papierosy mnie luzowały, dawały poczucie wolności. Uwielbiałam moment, kiedy wykulaną w palcach, by wykruszyć nadmiar tytoniu, fajkę podpalałam sprytnie jednym ruchem i zaciągałam się głęboko, aż robiło mi się ciemno przed oczami. Dym mnie wypełniał, rozdymając płuca, jakbym była śniętą rybą, a po kilku sekundach wypuszczałam w powietrze siwą chmurę, patrząc, jak formuje się w abstrakcyjne kształty. Rzadko dopalałam do końca, z satysfakcją patrząc na miny kolesiów, na ich niemą pretensję, że w tak niefrasobliwy sposób marnuję towar luksusowy.
* * *
Tak więc siedziałam w sali audytoryjnej, wypełnionej po brzegi studentami, ich rodzinami, przyjaciółmi, partnerami, wystrojona w idiotyczną togę i takiż sam durny biret, i słuchałam tych bezmiernie długich, patetycznych przemówień. Patrzyłam z rezerwą na radę profesorską wyglądającą jak zastęp Mikołajów, którzy niczym apostołowie na obrazie Da Vinci obsiedli długi stół pokryty zielonym ciężkim suknem, zapewne pamiętającym historyczne czasy pierwszych studentów, i nie myślałam o niczym. Była we mnie pustka. Wszelka nieobecność. Byłam niczym szklana bańka wypełniona próżnią. Wodziłam wzrokiem po fotelach w amfiteatralnym układzie, liczyłam rzędy, wyłapywałam luki, a moją głowę zajmował banalny dylemat: czy dana dziura między fotelami jest dlatego, że po prostu jest, tak wypadło, czy dlatego, że komuś coś się przytrafiło i nie mógł przyjść, a może był jeszcze inny powód, na przykład taki, że ktoś nie przyszedł, bo nie, mimo że figurował na liście gości, ale znalazł jakiś tani wykręt. Tak jak moja matka.
Już kiedy jej napomknęłam, że jest taka impreza i utarło się, że studentom towarzyszą najbliżsi, kręciła nosem.
– Wiesz, córka, że dla mnie wyprawa do dużego miasta to ogromny stres, a poza tym odwykłam od bywania gdziekolwiek. Inna rzecz, że nawet gdybym się ruszyła z domu, to sama widzisz, że nie mam co na siebie włożyć, a przecież nie wywalę kasy na jedno wyjście. Pewnie nie chciałabyś się za mnie wstydzić, nie? A poza tym… – Tu zawahała się chwilę, a po namyśle dokończyła: – Studia to była twoja sprawa, ja nie miałam w tym żadnego udziału. Zrobiłaś, jak chciałaś. I widać udało ci się. – W jej głosie nie było ani cienia dumy, ani nuty przykrości, mówiła tak, jakby oznajmiała coś nieistotnego, na przykład, że znów pada lub nie pada, że zimno albo ciepło.
W zasadzie się nie zdziwiłam.
– Jeśli tak zdecydowałaś – powiedziałam i z miejsca zmieniłam temat, uważając swoją propozycję za niebyłą. Nawet nie wspomniałam, że dostałam nagrodę rektora, w ogóle nie mówiłam jej o sukcesach. O niczym, co było ważne. Starałam się nie okazywać żadnych emocji. Ani gniewu, ani zawodu. A czy ja w ogóle doświadczałam czegoś takiego?
Gdy to mówiłam, było mi chyba obojętne, czy matka będzie na tym moim zapyziałym absolutorium, czy jej nie będzie. Nie traktowałam tego z jakąś śmiertelną powagą. Za to z pewną satysfakcją, choć niepozbawioną podszeptów nerwów i niepewności, myślałam o propozycji pracy w korporacji, gdzie miałam wskoczyć od razu na dość wysoki level po tym, jak dałam się poznać na praktykach studenckich i w trakcie długich wakacji, podczas których moi znajomi bajerowali się na polskich i nie tylko polskich plażach, śmiejąc się ze mnie, że jestem chora psychicznie, bo dałam się zniewolić za kasę i uścisk dłoni szefa. Miałam to gdzieś!
Gdy rektor truł o życiowych misjach, o gonieniu świata zachodniego, o uśpionym potencjale, który w nas eksplodował na tejże uczelni, i o innych rzeczach spływających po mnie jak po kaczce, moje myśli zaprzątała perspektywa rozwoju, wizja niezłej kasy, obietnica wyjazdów.
Kiedy birety pofrunęły w górę jak wypuszczone z wolier gołębie, ja wciąż miałam w sobie tę kompletną pustkę. Stałam na placu przed uczelnią i oddychałam głęboko, jakby ktoś mnie nagle wyciągnął na powierzchnię z jakichś nieokreślonych odmętów. Miałam ochotę rozłożyć ramiona i dać się porwać lekkim powiewom czerwcowego wiatru.
Ciąg dalszy w wersji pełnej