Kobiety Świętego Józefa - ebook
Kobiety Świętego Józefa - ebook
Wybrałam sobie za orędownika i patrona chwalebnego Świętego Józefa, któremu się polecałam
[ …] Nie pamiętam, bym kiedykolwiek aż do tej chwili prosiła go o jakąś rzecz, której by mi nie wyświadczył.
ŚW. TERESA Z ÁVILI
Wspiera zakochanych i poszukujących. Pomaga w sprawach finansowych, znajduje ludziom prace i domy, rozwiązuje najróżniejsze problemy. Jak na mężczyznę przystało jest bardzo konkretny i dokładny – św. Józef, święty od codzienności.
W najnowszej książce Małgorzaty Terlikowskiej poznajemy trzynaście historii kobiet, które zaufały Józefowi i odmieniły swe życie na zawsze. Dziennikarka Weronika Kostrzewa opowiada o tym, jak Józef pomógł jej wyrwać się z toksycznych relacji, blogerka Anna Musiał – o tym, jak spełnił jej marzenie o własnym domu. Każda z opisanych tu trzynastu historii udowadnia, że dla Opiekuna Świętej Rodziny nie ma żądań niemożliwych. Święty Józef towarzyszył bohaterkom w trudnych przeżyciach i bolesnych doświadczeniach, ale w tej książce nie brakuje także radości, wdzięczności i nadziei.
Ja go bardzo późno spotkałam i bardzo późno uświadomiłam sobie, że on w ogóle jest w moim życiu. Słyszałam, jak ludzie mówili, że św. Józef pomaga im w takich kwestiach jak mieszkanie, dom czy praca. Z czasem też miałam takie krótkie westchnienia do św. Józefa. Całe życie na przykład marzyłam o domu, więc kiedyś westchnęłam do niego, że chciałabym mieć swój dom. Mój pierwszy dom był w Józefosławiu pod Warszawą, czyli w miejscowości św. Józefa. To były sytuacje, których w tamtym czasie nie kojarzyłam. Przez długi czas nazwa „Józefosław” nie przywodziła mi na myśl żadnego konkretnego świętego, który mi tutaj załatwił jakąś część życia, dziesięć czy dwanaście lat mieszkania w fajnym miejscu. Dopiero z czasem to wszystko zaczęło mi się składać w całość. Później były inne rzeczy, więc ten św. Józef to jest taki mój budowniczy. To facet, który mi pomaga spełniać marzenia.
ANNA MUSIAŁ,
założycielka i właścicielka marki Zapach Nieba,
aktorka, blogerka i ewangelizatorka
Zaczęłam szukać powodów, dla których pakowałam się w niezdrowe związki, ja, dziewczyna wierząca, która chciała mieć normalny dom, rodzinę, dzieci. Nie potrafiłam zbudować żadnego trwałego związku. Nawet jeśli umówiłam się na jakąś randkę, nie próbowałam się angażować, uciekałam, ucinałam znajomości. Z czasem w ogóle przestałam się spotykać z chłopakami – i zaczęły się pojawiać pytania, dlaczego tak się dzieje. Żadne lektury ani mądre kazania nie dawały właściwej odpowiedzi. I wtedy postawiłam na św. Józefa. Paradoksalnie nie modliłam się o znalezienie dobrego męża. Modliłam się o to, by św. Józef przygotował go na spotkanie ze mną. I to jest mniej więcej moment nawrócenia mojego przyszłego męża. W czasie, kiedy ja się modliłam do swojego opiekuna, on szedł na pielgrzymkę do Santiago de Compostela. Równocześnie bardzo gorliwie prosiłam Matkę Bożą, żeby się mną zajęła, żeby pomogła mi wyprostować moje życie, żeby pomogła mi stać się kobietą, która nadaje się na żonę i matkę. I wtedy, w odpowiedzi na te wszystkie moje modlitwy, pojawił się cały na biało mój przyszły mąż.
WERONIKA KOSTRZEWA,
dziennikarka, szefowa publicystyki Radia Plus
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67742-08-5 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wybrałam sobie za orędownika i patrona chwalebnego Świętego Józefa, któremu się polecałam. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek aż do tej chwili prosiła go o jakąś rzecz, której by mi nie wyświadczył. Jest to rzecz zdumiewająca, jak wielkie rzeczy Bóg mi uczynił za przyczyną tego chwalebnego Świętego. Z ilu niebezpieczeństw na ciele i na duszy mnie wybawił.
św. Teresa z Ávili
W ostatnim czasie dużo o tym świętym myślę, sporo na jego temat czytam. Próbuję zrozumieć jego postawę, choć nie wszystko jest dla mnie jasne. Zagadką pozostaje choćby jego milczenie – może dlatego, że sama jestem raczej osobą, która dużo mówi, czasem wręcz za dużo, i milczenie nie jest moją najmocniejszą stroną. Jednocześnie podziwiam jego odwagę, łagodność, cierpliwość i to, jak ważna w jego życiu była realizacja woli Bożej. On nie pytał, dlaczego tak się dzieje, nie dyskutował, nie przedstawiał swoich racji, nie zastanawiał się, co ludzie powiedzą. Robił to, co należało. Opiekował się kobietą, którą kochał. Był przy niej wbrew wszystkim i wszystkiemu. Być może gdzieś w głębi serca dopadały go wątpliwości, bo przecież był tylko człowiekiem, i to na dodatek człowiekiem postawionym wobec niepojętej tajemnicy. Ale na tym właśnie polega jego wyjątkowość. On ufa, bo wie, że Bóg na pewno nie chce jego krzywdy. Ufa, bo wie, że Bóg da mu siłę i moc do stawienia czoła wszelkim przeciwnościom.
Taki był św. Józef. Tak o nim pisał w XVII wieku Jean-Jacques Olier: „Wspaniały św. Józef został dany światu, by z czułością ukazywać niewyobrażalną doskonałość Boga Ojca. Dlatego należy uważać dostojnego św. Józefa za kogoś z tego świata największego, najsławniejszego, najbardziej tajemniczego”¹. Także dziś wiele osób za takiego go uważa. To przez jego wstawiennictwo ludzie modlą się o dobrą pracę, dobrego męża, rozwiązanie problemów finansowych i zdrowotnych czy o dobrą śmierć. To do niego uciekają się ci, którzy proszą o dzieci, kiedy mają problem z poczęciem czy donoszeniem ciąży, albo ci, którzy decydują się na adopcję. To jemu rodzice zawierzają swoje potomstwo. To on jest patronem wielu rodzin i wielu dzieł, w tym także dzieł charytatywnych czy modlitewnych. To przez jego ręce ludzie proszą o rozmaite łaski i te łaski otrzymują. Znam wiele takich historii: cudownych, wręcz nieprawdopodobnych, w których św. Józef był głównym bohaterem, bo modlitwa do niego i za jego przyczyną rozwiązywała rozmaite problemy, a przy okazji – co było największym owocem – zmieniała serca modlących się ludzi.
Sama także doświadczyłam jego troski, kiedy po wielu latach musiałam zlikwidować działalność gospodarczą. Firma, którą prowadziłam ponad dziesięć lat, nie wytrzymała zderzenia z rzeczywistością. Podatki i rozmaite inne opłaty zaczęły mnie po prostu przerastać. Decyzję o zamknięciu działalności odwlekałam z miesiąca na miesiąc, bo przed samą sobą było mi wstyd, że sobie nie poradziłam. Kiedy pewnego jesiennego dnia wyszłam z urzędu po dopełnieniu wszelkich formalności, poczułam się tragicznie. Smak porażki był bardzo gorzki. Szłam ulicą, a łzy ciekły mi po twarzy, przyszłość wydawała mi się beznadziejna. Coś, co było dla mnie ważne, w sekundę, w wyniku jednego kliknięcia w komputerze przestało istnieć. I wtedy, w tej po ludzku trudnej sytuacji, przypomniałam sobie o nim. Przypomniałam sobie te wszystkie świadectwa, które czytałam na różnych forach internetowych, jak to św. Józef zatroszczył się o pracę czy pomagał pokonać trudności finansowe. I po prostu zaczęłam się do niego modlić. Nawet nie żadną litanią czy nowenną, tylko własnymi słowami, spontanicznie. Ta modlitwa to była bardziej rozmowa z przyjacielem czy z kimś, kto mógłby mi pomóc poukładać moje sprawy. Mówiłam do niego, opowiadałam, jakie to dla mnie ważne. I zostałam wysłuchana… Z czasem zaczęły się do mnie odzywać osoby, z którymi już dość dawno współpracowałam, i zlecały mi kolejne projekty. Wierzę, że to nie był przypadek, tylko odpowiedź św. Józefa na moje prośby. Od tamtej pory trzymam z nim sztamę. Powierzam mu wszelkie moje zajęcia, pracę, rodzinę i nieustannie zachwycam się działaniem tego, którego siłą jest milczenie. Zresztą nie ja jedna, bo poznałam wiele kobiet, dla których to z różnych względów najistotniejszy święty.
Opowiedziane w tej książce historie zrodziły się ze słuchania. Jest taka metafora, o której pisał świętej pamięci ksiądz Krzysztof Grzywocz, że słuchanie jest jak niekończący się pałac. Jeśli otworzymy jedną komnatę, znajdujemy kolejne. Dopiero kiedy wejdziemy w przestrzeń słuchania, przekonamy się, jak wielka to tajemnica. Dziękuję rozkochanym w św. Józefie kobietom, bohaterkom tej książki, za to, że zabrały mnie w taką podróż i podzieliły się ze mną, a także z czytelnikami, swoimi historiami. Kiedy umawiałam się na kolejne rozmowy, nie miałam żadnych oczekiwań czy wcześniej ustalonych tez. Mogłam tylko słuchać i zachwycać się wiarą, zaufaniem i relacją, jaką z tym świętym mają moje rozmówczynie. Dla niektórych moich bohaterek to nie były łatwe opowieści: często dotyczyły trudnych przeżyć, bolesnych doświadczeń. Ale w tej książce nie brakuje także radości, wdzięczności i nadziei. A przede wszystkim nie brakuje autentycznej wiary, choć o niej też czasem trudno opowiadać, bo to rzeczywistość intymna, przeżywana bardzo indywidualnie. Tym bardziej więc dziękuję tym wszystkim kobietom za odwagę i zaufanie, jakim mnie obdarzyły, opowiadając o swoim życiu.
Dziękuję wydawcy za inspirację do podjęcia tego tematu. Dziękuję najbliższym – mężowi i dzieciom – za wspólne podróże do moich bohaterek, za cierpliwość i wyrozumiałość, bo momentami trudno było mnie oderwać od komputera – tak pochłaniała mnie praca nad poszczególnymi świadectwami.
Trzynaście historii, trzynaście kobiet – młodszych i starszych, mężatek i sióstr zakonnych, samotnych i czasem marzących o samotności. Z różnych miast, z różnych części Polski. Nie znają się, ale łączy je jedno – fascynacja opiekunem Jezusa, bezgraniczne zaufanie do niego, a przede wszystkim rozmaite łaski, które otrzymały za jego wstawiennictwem. To kobiety św. Józefa. Można spotkać je wszędzie – w kawiarni, przychodni, biurze. Opowiadają o tym, czego doświadczyły, bo chcą się dzielić radością z otrzymanych łask i w ten sposób propagować kult tego, który milcząc, potrafi tak wiele zdziałać.
Małgorzata Terlikowska
ANNA ZWORSKA – od dwudziestu trzech lat w związku małżeńskim z Piotrem, mama dwudziestodwuletniego Filipa i trzynastoletniego Tomka. 31 grudnia 2019 roku pożegnała dwunastoletnią Zuzię. Dla niej Ania zrezygnowała z kariery zawodowej, całkowicie oddając się córce. Dziś na nowo odnajduje się na rynku pracy. Jest magistrem filologii polskiej i specjalistą PR. Pracuje w wydziale marketingu w urzędzie. Mieszka pod Warszawą.ŚWIADECTWO ANNY
TO BYŁ MĘŻCZYZNA…
Dzięki św. Józefowi Ania miała w sobie siłę, by spokojnie oddać córkę w ręce Maryi. Wierzy, że to on się o to zatroszczył. Tak jak wcześniej zatroszczył się o nowy dom i jej małżeństwo.
Wczesne lata osiemdziesiąte. Mała Ania spędza sporo czasu w domu swoich dziadków. Jego zapach, krzątaninę babci pamięta do dziś. Ten dom przypomina jej bowiem błogie i beztroskie dzieciństwo, chwile spędzane głównie w dużym przechodnim pokoju, spokój emanujący od dziadka Józefa, który zawsze miał czas i wiele cierpliwości, by rozmawiać z wnukami. A że był gawędziarzem, chętnie opowiadał im różne historie. Nie tylko te ze swojego życia, ale także o świętych, a najchętniej o swoim patronie, św. Józefie. Inspiracją do wielu rozmów był ponadstuletni ogromny obraz w lekko podniszczonej ramie, który wisiał w centralnym miejscu, w pokoju stołowym dziadków. Właśnie tam, gdzie toczyło się codzienne życie.
Ten obraz był po prostu piękny. Był na nim św. Józef, cieśla, przy pracy, a obok Maryja, która też pracowała, coś przędła, i mały Pan Jezus. Może dwu-, może trzyletni, na pewno nie starszy. Były tam kwiaty, dużo zieleni, taki przyjemny, wręcz sielski klimat. Bardzo lubiłam sobie wyobrażać życie ludzi z tego obrazu. Dziadek, kiedy opowiadał mi o św. Józefie, zawsze z takim podziwem mówił o opiekunie Jezusa, że to był „mężczyzna”. To zdanie wypowiadał w taki sposób, żeby zaakcentować słowo „mężczyzna”. Dziadek podziwiał jego odwagę, samodzielność, zaradność, ale też sposób opieki nad Panem Jezusem. Kiedy opowiadał o św. Józefie, czuło się ogromny szacunek, podziw dla tego świętego, a przynajmniej ja to czułam. Dziadek naprawdę bardzo go lubił.
I tą fascynacją „zaraził” swoją wnuczkę. Dziś Ania już nie rozmyśla o życiu św. Józefa i Maryi z obrazu. Jako dorosła kobieta, żona i mama, patrzy na św. Józefa zupełnie inaczej.
Dla mnie to jest przykład człowieka, który musiał mieć niesamowicie mocny charakter. W innym wypadku nie poradziłby sobie z tym wszystkim, co go spotkało. Nie uporałby się z tymi wszystkimi trudnościami, których w życiu doświadczył. Nie zaopiekowałby się Maryją. A tak, mimo lęku, mimo zwątpienia, zrobił to, co kochający mężczyzna powinien był zrobić. Mój mąż mówi, że to był facet, który zrywał ze stereotypami, nie bał się iść drogą, którą wyznaczał mu Bóg. On nie bał się przeciwstawić temu, co mówi świat. Był bardzo odważny, a jednocześnie pełen łagodności.
Łagodność jest tą cechą u mężczyzn, która Anię bardzo ujmuje. Ma szczęście, bo wokół siebie miała i ma wielu mężczyzn wyróżniających się taką właśnie łagodnością, jaką – jej zdaniem – odznaczał się św. Józef. To byli jej obaj dziadkowie, ale też jej tata.
Uważam, że mój tata ma w sobie bardzo dużo ze św. Józefa. A już na pewno tę łagodność. Nigdy nie słyszałam, żeby kiedykolwiek krzyczał. Zresztą miał dobry wzór w domu, bo jego tata, a mój dziadek Władysław, był oazą spokoju. Babcia Marysia z kolei była temperamentna, bardzo energiczna, żywiołowa, potrafiła się szybko zdenerwować, a dziadek w cudowny sposób potrafił rozładować to jej napięcie. Tylko on umiał babcię rozbroić, wyciszyć. Myślę, że św. Józef też miał taką umiejętność. Mój tata nigdy się nie skarżył, że go coś boli, nawet gdy miał operację czy ewidentnie cierpiał po wypadku samochodowym. Wszystko bardzo mężnie znosił. Tak jak św. Józef jest też dobrym mężem. Rodzice zresztą są dla mnie wzorem małżeństwa, żyją ze sobą już pięćdziesiąt lat, w takim poszanowaniu, miłości. Mój tata zawsze był też wyczulony na potrzeby dzieci. Pracował za granicą, żeby opłacić moje studia. Zawsze mnie pytał, o czym marzę, czego pragnę. I starał się spełniać te moje marzenia, nawet jeśli były nie do końca racjonalne. Jako mała dziewczynka uwielbiałam filiżanki, miałam mnóstwo kompletów dla lalek. Kiedy tata wyjeżdżał na przykład w delegację, zawsze wracał z kolejnymi filiżankami dla mnie. Mama się czasem denerwowała, że przecież tyle tego mam, ale tata jej tłumaczył, że te filiżanki mają przecież różowe kwiatki, a takich jeszcze nie miałam. I dlatego musiał je kupić.
Tym, co Anię ujmowało w tacie, była także cierpliwość i umiejętność słuchania. Te cechy w połączeniu z łagodnością powodowały, że to w nim miała swojego powiernika.
Tata wcześnie przeszedł na emeryturę; dziś mam mniej więcej tyle lat co on wtedy i widzę, jakie to musiało być dla niego trudne. Niby jesteś w sile wieku, jednak nagle musisz zwolnić bieg. Ale znów: tata nie narzekał. Kiedy wracałam ze szkoły, czekał na mnie zawsze z ciepłym obiadem. Siadaliśmy sobie razem w kuchni i rozmawialiśmy o tym, jak mi minął dzień, co mnie zaskoczyło. Tata pytał o relacje, znał moich przyjaciół. To były nasze rozmowy jeden na jeden, podczas których rodziła się niesamowita bliskość między nami. Tata słuchał, nie był nachalny w swoich radach. Byłam nastolatką, momentami taką nastroszoną; z mamą trochę trudniej było mi się porozumieć, a tata świetnie się odnalazł w tej sytuacji.
Tę józefową łagodność po wielu latach małżeństwa Ania dostrzega także w swoim mężu. I to ją cieszy, bo dawniej czasem tej łagodności mu brakowało. Wtedy z pomocą przyszedł św. Józef. Nie pierwszy i nie ostatni raz.
Jakiś czas temu mój mąż znalazł się w ogromnym kryzysie. Trudno mu było się modlić, chodzić do kościoła, a jednocześnie nie wypuszczał różańca z ręki, w każdej kieszeni – czy to spodni, czy kurtki – miał różaniec. Jego kryzys, nie ukrywam, rzutował na nasze relacje. Było nam bardzo trudno. Widząc, jak się męczy, bardzo chciałam mu pomóc. Nie wiedziałam do końca, jak powinnam to zrobić, więc intensywnie się za niego modliłam. To była modlitwa – dziś widzę to wyraźnie – pełna życzeń do Pana Boga. Chciałam, żeby Pan Bóg sprawił, by mój mąż patrzył w przyszłość z optymizmem, a nie pogrążał się w beznadziei. Sporo było punktów na liście pod tytułem: „co mój mąż powinien w sobie zmienić”. To długo trwało i frustrowało nas wszystkich. Było to trudne doświadczenie, tym bardziej że w domu była chora Zuzia, wymagająca naszej całodobowej opieki.
Raz w roku, dzięki pomocy rodziców, Ania z mężem i synami mogli wyjechać na wakacje. Dziadkowie przejmowali wówczas opiekę nad Zuzią, a było to nie lada wyzwanie, związane z ogromną odpowiedzialnością. Znajdowali jednak w sobie siłę, by chociaż na chwilę odciążyć córkę i jej rodzinę. Tamtego lata Ania i jej najbliżsi wybrali się do Niemiec, szlakiem parków rozrywki, bo takie było życzenie Filipa i Tomka, braci Zuzi.
Pewnego dnia przypadkiem trafiliśmy do niedużego kościoła. Nawet nie wiem, w jakiej miejscowości. Weszliśmy do środka, a tam z boku, a tak naprawdę gdzieś w kącie, stała figura św. Józefa. Ten Józef był troszkę uszkodzony, na pewno nie miał jednej dłoni. Mimo wszystko poczułam jakiś zachwyt, a jednocześnie ogromną potrzebę, by się tam pomodlić za jego wstawiennictwem. Mało tego: ja się w tym kącie schowałam i napisałam do św. Józefa list. Mój pierwszy w życiu list do św. Józefa. Może nawet pod tą jego stopą jest do dzisiaj? Może kiedyś uda nam się odtworzyć tamtą trasę i znajdziemy ten kościół. Nie ukrywam, że bardzo bym chciała. Tamtego dnia byłam bardzo zmęczona po całym dniu zwiedzania i nie miałam siły na kreatywność. Po prostu wyjęłam z torebki niewielką książeczkę i przepisałam z niej wezwania. „Święty Józefie, proś Jezusa, aby przyszedł do mojej duszy i ją uświęcił; aby przyszedł do mego serca i rozpalił je miłością; aby przyszedł do mego rozumu i go oświecił; aby przyszedł do mej woli i ją umocnił; aby przyszedł do mych myśli i je oczyścił; aby przyszedł do moich uczuć i je uporządkował; aby przyszedł do moich pragnień i nimi pokierował; aby przyszedł do moich czynów i je pobłogosławił”². Dla mojego męża prosiłam, żeby św. Józef wyjednał mu u Jezusa „Jego świętą miłość, naśladowanie Jego cnót, prawdziwą pokorę ducha, łagodność serca, pokój duszy, świętą bojaźń Bożą, pragnienie doskonałości, łagodność charakteru, serce czyste i miłosierne, łaskę cierpliwego znoszenia życiowych trudności, siłę do wypełniania zawsze woli Ojca, wytrwałość w czynieniu dobra, męstwo w znoszeniu krzyży, oderwanie od dóbr tej ziemi, kroczenie wąską drogą prowadzącą do nieba, unikanie każdej okazji do grzechu, święte pragnienie nieba, wytrwałość do końca”³. A potem każdej nocy prosiłam, żeby mój mąż stał się taki jak św. Józef. Całe lata musiałam się uczyć, że kiedy on się denerwuje, to nie denerwuje się na mnie, tylko to jest jakaś reakcja na sytuację i zaraz mu przejdzie. To był proces, który trwał ponad dwa lata, ale zauważyłam, że serce mojego męża zaczęło się zmieniać. Naprawdę. Dzisiaj w moim mężu widzę wiele przymiotów św. Józefa. Obserwuję tę jego łagodność. I cieszę się, że z każdym kolejnym rokiem naszego wspólnego życia jest jej coraz więcej.
Ania nie ma wątpliwości, że to zasługa św. Józefa, który wysłuchał jej modlitw i w taki sposób odpowiedział na jej prośby. Nie pierwszy i nie ostatni raz.
Dom, w którym od jakiegoś czasu mieszkamy, jest ewidentnie wymodlony przez św. Józefa. Sami nie dalibyśmy rady go kupić. Zaprzyjaźniona pani Maria-Emanuel Dziemian, która organizuje zawierzenia Matce Bożej na Jasnej Górze, wiedząc, że jest nam bardzo ciasno w mieszkaniu w bloku, podpowiedziała nam, żebyśmy się zaczęli modlić do św. Józefa, bo on jest genialnym pomocnikiem i świetnym budowniczym. Zaczęliśmy więc – za jej radą – modlić się do niego, a jednocześnie rozglądać się za domem, ale w takiej wolności. Mój mąż był bardzo sceptycznie nastawiony do tych poszukiwań. Przekonywał mnie, że to mało realny pomysł, bo po prostu nas nie stać na żaden dom. A ja wierzyłam, że będziemy go mieć. Przez dwa lata oglądałam rozmaite oferty w internecie. Mąż tego nie rozumiał, a dla mnie ten czas, który poświęcałam na poszukiwania, to był odpoczynek i reset od rzeczywistości. Jestem przekonana, że Pan Bóg doskonale wiedział, że jest nam za ciasno, że sprzęt medyczny, różne maszyny, które mamy podłączone, przegrzewają się, szczególnie latem, w czasie upałów, że mogą się nagle wyłączyć, a wtedy życie naszego dziecka będzie zagrożone.
Wszelkie działania Ani, w tym szukanie nowego domu, podyktowane były przede wszystkim dobrem i bezpieczeństwem Zuzi, która od pewnego czasu była podłączona do respiratora. Dziewczynka urodziła się w dwudziestym piątym tygodniu ciąży. W ostatniej chwili lekarze przeprowadzili cesarskie cięcie, bo życie dziecka było zagrożone. Gdyby urodziło się dziesięć lat wcześniej, medycyna byłaby bezradna i zapewne umarłoby tuż po porodzie, a tak były możliwości, by walczyć o jego życie – jednak w wyniku wielu zbiegów okoliczności Zuzia ostatecznie była dzieckiem leżącym, słabowidzącym, z porażeniem czterokończynowym, małogłowiem, padaczką i wieloma różnymi przypadłościami. Dziewczynka wymagała całodobowej opieki. Z dnia na dzień Ania stała się pielęgniarką, rehabilitantką, terapeutką widzenia, specjalistką od integracji sensorycznej i od żywienia, logopedą, psychologiem, a nawet lekarzem. Choć wielu rzeczy nie rozumiała, potrafiła je zaakceptować. Podobnie jak św. Józef. W jednym z wywiadów tak mówiła:
Ja po prostu pogodziłam się z tym, że jestem matką niepełnosprawnego dziecka. Nawet nie wiem, kiedy i jak to się stało. Po prostu to było moje dziecko, a ja je kochałam. Nigdy nie było we mnie żalu, że ja mam chore dziecko. Nigdy nie patrzyłam na dziewczynki w wieku Zuzi, myśląc, że one biegają, śmieją się, a moja córka tego nie zrobi, nigdy nie rozpłakałam się na ten widok. Uwielbiałam jej kupować ubranka, stroić ją ⁴.
A w innym miejscu dodawała:
Ja z nią miałam naprawdę niesamowity kontakt, umiałam odczytywać jej komunikaty. Zuzia nigdy nie mówiła, nie widziała, ale gdy kiedyś trafiła do nas nieodpowiednia opiekunka, to całą sobą – miną, grymasami, niepokojem – pokazywała mi, że coś jest nie tak. Wiedziałam, kiedy jest stęskniona, kiedy znudzona, jaka muzyka jej się podoba, a jaka nie. Udało nam się też z neurologopedką nauczyć Zuzię, że będzie się delikatnie uśmiechała na potwierdzenie. Głęboko wierzę, że ona rozumiała o wiele więcej, niż mogła pokazać. Bardzo lubiła zapach kawy i truskawek⁵.
Dom, którego Ania szukała, musiał spełniać bardzo określone kryteria.
Mój warunek był taki, że na dole musi być przestrzeń dla Zuzi, bo ona musiała być razem z nami, a nie gdzieś indziej. Nie wyobrażałam sobie, żeby leżała sama na górze, w sypialni. Musiała być z nami tam, gdzie toczy się życie rodzinne, gdzie się spotykają i rozmawiają wszyscy domownicy. Zresztą Zuzia najlepiej się czuła, kiedy wiedziała, że jesteśmy obok. Mój mąż z kolei chciał, żeby dom był tak położony na działce, aby z okna widać było rozciągającą się zieloną trawę, a nie płot.
I taki dom w końcu udało się znaleźć.
Wyszukałam ten dom, wierzę, że za wstawiennictwem św. Józefa, dokładnie w dniu moich urodzin. Nie wiedziałam, jaka będzie reakcja Piotrka, bo on cały czas uważał, że nas na to nie stać, jednak to były moje urodziny, więc powiedział, że jak chcę, to tam pojedziemy. Okazało się to możliwe, pojechaliśmy i oboje zakochaliśmy się w tym domu. Z okien salonu widać lasek sosnowy. Ten widok mnie zachwycił. Wiedziałam, że to będzie magnes na Piotrka. A przede wszystkim była tam przestrzeń dla Zuzi. Musieliśmy co prawda zbudować ten dom w środku od nowa, ale ja od razu zobaczyłam to miejsce. I chciałam, abyśmy ten dom kupili. Pozostawały jeszcze kwestie finansowe. Od czego jednak mamy św. Józefa? Wiedzieliśmy, że to jest ten dom, więc bardzo zintensyfikowaliśmy nasze modlitwy. Bardzo nam się podobał, ale jednocześnie było w nas dużo wolności. Mówiliśmy na modlitwie Panu Bogu i św. Józefowi o tym, jak bardzo nam zależy i że jeśli on ma być dla nas, to żeby tak się stało. I zdarzył się cud. Pojawiła się jakaś nagroda finansowa, możliwość wzięcia niedrogiej pożyczki i zapomogi z funduszu socjalnego u Piotra w pracy. To pozwoliło nam wykończyć dom, przygotować go na przeprowadzkę Zuzi i dostosować do jej potrzeb. Musieliśmy przebudować instalację elektryczną, przygotować pokój dla Zuzi, ale tak, żeby uszanować jej intymność, bo to już była duża dziewczynka. Drzwi musiały być rozsuwane, żebym mogła z poszanowaniem jej godności wykąpać ją tak, żeby nikt nie patrzył, żebyśmy mogły być same w takich intymnych momentach. Wierzę, że te pieniądze przyszły z nieba. Dzięki temu mogliśmy zadbać nie tylko o bezpieczeństwo, ale także o wygodę Zuzi i naszą. W poprzednim mieszkaniu wiele sprzętów stało na podłodze. Kilkadziesiąt razy dziennie musiałam się schylać, żeby móc wykonać przy Zuzi wszystkie potrzebne zabiegi. A tutaj miałam specjalnie zaprojektowane półki. Zuzia miała dziewiętnaście szuflad na leki i przybory medyczne. Było nam w końcu dobrze i komfortowo.
Ania postanowiła, że nic do nowego domu nie kupi, nie zamówi żadnych zasłon, firanek, dywaników czy mebli, dopóki nie stanie w nim figura św. Józefa. Dość długo szukała odpowiedniej w internecie. Tę, która spodobała jej się najbardziej, znalazła ostatecznie w sklepie przy sanktuarium św. Józefa w Kaliszu. Próbowała ją zamówić online, ale okazało się, że jest zbyt delikatna i sklep nie wyśle jej kurierem. Musiała więc figurę odebrać osobiście. Innej opcji nie było.
Postanowiliśmy, że pojedziemy do Kalisza, do sanktuarium św. Józefa, najlepiej natychmiast. Urodziny mam w czerwcu, w czerwcu znalazłam ten dom, a w lipcu już byliśmy w Kaliszu. Był straszny upał, trzydzieści cztery stopnie na termometrze, nie mieliśmy gdzie zaparkować, nie wiedzieliśmy dokładnie, czy to jest to miejsce. Było trochę nerwówki, ale msza nam te wszystkie niedogodności wynagrodziła. Kazanie jakby dla nas. Było o tym, że uczniowie przychodzą do Jezusa, tłum się zbiera, a oni pokonują różne trudności, w tym upał, żeby Go słuchać. I my też tego dnia przyjechaliśmy tam w trudzie i upale, żeby w sklepiku przy sanktuarium kupić figurę św. Józefa. To była niedziela i niestety sklepik był zamknięty. Pojechaliśmy do Kalisza jeszcze raz, w dzień powszedni, i wtedy już przywieźliśmy figurę św. Józefa, która miała stanąć w naszym nowym domu. Ona jest naprawdę wyjątkowa. Święty Józef prawą nogą stoi na Piśmie Świętym, na słowie Pana Boga, na takim fundamencie, a w lewej ręce trzyma małego Pana Jezusa, czyli Słowo Wcielone. I to jest ta równowaga. Ta figura jako pierwsza stanęła w naszym domu, jeszcze nie mieliśmy podpisanej żadnej umowy, nawet przedwstępnej, tylko byliśmy po wstępnej deklaracji. A jak oddano nam dom, też jeszcze bez dokumentów, bo to wszystko długo trwało, owinęliśmy tę figurę folią, żeby się nie zniszczyła, i postawiliśmy ją na dużym blacie, na środku domu, tak by św. Józef nadzorował wszystkie prace remontowe, które musiały być zrobione błyskawicznie ze względu na dobro Zuzi. Niestety nie obyło się bez komplikacji. Poprosiliśmy na przykład pana elektryka, żeby zrobił w jej pokoju gniazdka w bardzo konkretny sposób, przyjeżdżamy – Zuzia była przewożona specjalistyczną karetką – a jest zrobione nie tak jak potrzeba. Sprzęt Zuzi nie może być tam podłączony. A musieliśmy przecież w domu podłączyć respirator, koncentrator tlenu, pulsoksymetr. Bez prądu Zuzia po prostu by nie żyła. Ona więc czekała w karetce, aż panowie wszystko poprawią. Dla nas to był ogromny stres.
Do wymodlonego domu rodzina w końcu się wprowadziła, a na honorowym miejscu, na stoliku tuż przy samym wejściu, stanął św. Józef. Każdy gość musi tę figurę zobaczyć. Ania nie ma wątpliwości, że to jest patron ich rodziny. Patron, który nie tylko troszczy się o ich życie, ale także potrafi zatroszczyć się o śmierć.
Całe życie i od mamy, i od babci słyszałam, że trzeba się modlić o dobrą śmierć. Słyszałam też, że patronem dobrej śmierci jest św. Józef. Jako mała dziewczynka tego nie rozumiałam, trochę się nawet bałam tych rozmów. Śmierć dla małego dziecka jest przecież czymś zupełnie abstrakcyjnym. Mój dziadek Józef, który dożył stu dziewięciu lat, sam bał się śmierci i dość często o tym wspominał. Moja mama długo się modliła o dobre i spokojne odejście mojego dziadka. I dziadek odszedł w naprawdę cudowny sposób. Jedną ręką trzymał moją mamę, drugą swoją żonę, babcię Bronię, zgromadzona wokół niego rodzina odmawiała różaniec. Dziadek miał taki pogodny wyraz twarzy, nie bał się, był bardzo spokojny. Wierzę, że stało się tak za wstawiennictwem św. Józefa, że to on zabrał te wszystkie lęki.
Ania za wstawiennictwem św. Józefa modliła się też o dobre odejście Zuzi, choć nie przyszło jej to łatwo. Nie było w niej zgody na rozstanie. Choć Zuzia wiele lat przeżyła w cieniu śmierci, Ania nie umiała zaakceptować faktu, że któregoś dnia będzie musiała pożegnać córkę. Po którymś załamaniu zdrowia dziewczynki walczyła o kolejne badania, kolejnych specjalistów, czasem z bezsilności zdarzało jej się płakać. Wtedy pewien zaprzyjaźniony ksiądz powiedział jej: „Aniu, ona umrze. Jeśli nie dzisiaj, to niedługo. Musisz się z tym zmierzyć”. Tak wspomina tamten moment:
Ona miała wtedy po siedemnaście, osiemnaście ataków padaczki w ciągu doby, z każdej części jej ciała wystawały kabelki, nie mogłam jej nawet wziąć na ręce. Wkładałam więc swoje dłonie pod jej główkę i pod nóżki, żeby ona mnie po prostu czuła, bo nie mogłam jej podnieść, i wtedy pewnego wieczoru zaczęłam krzyczeć na Boga. Nikt tego nie słyszał, bo monitory strasznie wyły, a ja Mu mówiłam: „Dobrze, zgadzam się, jeśli chcesz, to ją zabierz, ale wiesz, że ja nie jestem na to gotowa, wiesz, że ja sobie z tym nie poradzę. Jeśli jednak taka jest Twoja wola, to mnie na to przygotuj”⁶.
Ania najbardziej prosiła o to, żeby Pan Bóg pomógł jej przygotować się na moment odejścia córki, a św. Józef wyjednał jej tę łaskę, żeby była przy tym obecna. Żeby mogła ją oddać, przeprowadzić na drugą stronę. I tak się stało.
Około południa jej ciałko zaczęło sinieć, a my wiedzieliśmy, że to już dzisiaj. Mieliśmy jeszcze nadzieję, że może dożyje Nowego Roku, ale nie. Gdy Piotrek był w kościele, wyłączyłam pulsoksymetr, on miał taki straszny sygnał, nie chciałam, żeby denerwował chłopców. Położyłam się obok niej
– wspomina Ania. A jej mąż uzupełnia:
Gdy wróciłem z kościoła, zaczęliśmy się modlić. Mieliśmy w domu stetoskop, więc po każdej dziesiątce różańca sprawdzałem, czy serce Zuzi bije. Odmawialiśmy kolejne dziesiątki, a jej serce biło coraz słabiej. Wreszcie, gdy skończyliśmy piątą tajemnicę chwalebną, przyłożyłem stetoskop do jej ciała, a serce milczało. Wtedy odłączyłem respirator. Nastała cisza. Można powiedzieć, przerażająca cisza…⁷
Ania się zamyśla, a po chwili opowiada dalej:
Moment odejścia Zuzi był naprawdę piękny, intymny. Ona odeszła w moich ramionach. Bez szarpania, bez reanimacji, otoczona rodzicami i braćmi. Czuliśmy się tak, jakby całe niebo po nią zeszło. Ze swoich ramion oddałam ją w ramiona Maryi. I wierzę w to, że św. Józef przy tym był. Fizyczne rozstanie po ludzku jest bardzo trudne, boli bardzo. Mocno prosiłam, żeby dojrzeć do tego momentu, żeby Zuzi nie wyrywać. Otrzymałam taką łaskę i wiem, że św. Józef miał w tym swój udział. Naprawdę. Parę godzin wcześniej przyjechał nasz zaprzyjaźniony ksiądz Piotr, dziś już też świętej pamięci, żeby nas pobłogosławić, a przede wszystkim moment odejścia Zuzi. Cieszę się, że te ostatnie godziny byliśmy z nią sami. Wierzę, że po drugiej stronie czekała na nią nasza nienarodzona córeczka Małgosia, że czekał na nią dziadek Józef, babcia, że bliscy wyszli jej naprzeciw. Zuzia odeszła 31 grudnia. Do nieba szła wśród fajerwerków. Ale my nie słyszeliśmy tych hałasów, bo czuliśmy się tak, jakbyśmy byli zamknięci w jakiejś bańce, odgrodzeni od świata, w pełnej intymności.
Ania jest bardzo wdzięczna Panu Bogu za to, że dał jej tę łaskę. Jak mówi, wszystko było tak, jak prosiła, tylko pora roku się nie zgadzała. Bo w jej planach Zuzia miała odchodzić wiosną. To jednak było najmniej istotne. Najważniejszy był spokój, i jeszcze intymność, która towarzyszyła odchodzeniu dziewczynki. Kiedy piszę te słowa, zbliża się trzecia rocznica śmierci Zuzi. Po ludzku trudnej i niezrozumiałej, ale dzięki św. Józefowi przeżytej przez jej najbliższych w niesamowity sposób. Pozostał smutek, ból rozstania, a jednocześnie wdzięczność, że to wszystko było takie spokojne. Po prostu dobra śmierć. Wymodlona i wyproszona za wstawiennictwem św. Józefa.
Bardzo lubię do niego wracać. Zdarzają się momenty, kiedy w codziennej bieganinie o nim zapomnę, ale zawsze przychodzi taka refleksja, że przecież on jest. Dalej więc go proszę o wiele rzeczy. Modlę się za moich synów, proszę o dobre żony dla nich, jeśli taka będzie ich droga. Modlę się też o to, żeby pomógł mi, jak już sobie żony wybiorą, znaleźć moje miejsce – żeby dał mi taką łaskę, bym potrafiła się pogodzić z tym, że wtedy już nie będę na pierwszym miejscu. Już się tego uczę, bo wiem, że jest to jak najbardziej naturalne. Tak ma być.
A co stało się z obrazem, na który Ania patrzyła całe dzieciństwo?
Jest u mojej cioci. Cieszę się, że po śmierci dziadków nie zginął, że nikt go nie wyrzucił ani nie oddał nikomu obcemu. Jest w naszej rodzinie i wierzę, że tak już zostanie. Dzięki temu obrazowi św. Józef, Maryja i Jezus wciąż mi towarzyszą i przypominają błogie dzieciństwo w domu u dziadka Józefa.------------------------------------------------------------------------
¹ Ks. A. Doze, _Tajemnica św. Józefa objawiona przez Maryję św. Teresie z Ávila i św. Bernadecie z Lourdes_, cyt. za: https://jozefologia.pl/aktualnosci.
² T. Stramare, B. Brioschi, _Płaszcz świętego Józefa. Modlitwy na trudne dni_, tłum. K. Górecka, Kraków 2020, s. 66–67.
³ Tamże, s. 67–68.
⁴ T.P. Terlikowski, _Kiedy kończy się życie. Rozmowy o konsekwencjach medycyny_, Kraków 2021, s. 124.
⁵ Tamże, s. 126.
⁶ Tamże, s. 128.
⁷ Tamże, s. 136.