- W empik go
Kobiety z ulicy Grodzkiej. Matylda - ebook
Kobiety z ulicy Grodzkiej. Matylda - ebook
Losy potomków krakowskiego aptekarza Franciszka Bernata, a zwłaszcza silnych kobiet, które nie boją się klątwy rodzinnej. Lata 30. dwudziestego wieku. Matylda Borucka, córka Wiktorii Bernat, nie chce kontynuować rodzinnej tradycji. Pragnie zostać aktorką, nie interesuje jej apteka. Tragiczny wypadek matki sprawia, że dziewczyna dowiaduje się, iż nie jest córką mężczyzny, którego dotąd uważała za ojca. Antoni Borucki opowiada jej dramatyczną historię pierwszej miłości i brzemiennej w skutkach podróży młodej Wiktorii do Paryża. Matylda postanawia iść własną drogą i zrealizować swoje marzenia. A wtedy pojawia się ktoś, kto zapewnia, że pomoże jej zrobić karierę w filmie... Lucyna Olejniczak urodziła się i mieszka w Krakowie. Z zawodu laborantka medyczna, były pracownik Katedry Farmakologii UJ, jako pisarka zadebiutowała już na emeryturze. Dużo podróżuje, lubi poznawać nowych ludzi, łatwo się zaprzyjaźnia. Wielbicielka kotów. Autorka powieści: „Jestem blisko”, „Wypadek na ulicy Starowiślnej”, „Opiekunka, czyli Ameryka widziana z fotela” (nagroda na Festiwalu Literatury Kobiecej w Siedlcach w 2014 roku, za powieść o tematyce wykluczenia) i „Dagerotyp. Tajemnica Chopina”. Pierwszy tom sagi o kobietach z ulicy Grodzkiej nosił tytuł „Hanka”, drugi – „Wiktoria”. |
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8097-638-2 |
Rozmiar pliku: | 565 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KRAKÓW, LISTOPAD 1931
Napięcie za kulisami sięgało zenitu.
W roli księdza Piotra miał wystąpić gościnnie słynny Juliusz Osterwa, więc wszyscy byli ogromnie przejęci.
– Przed chwilą go widziałam. – Matyldzie trudno było zachować spokój. – Popatrzył na mnie.
– Niemożliwe – skrzywiła się fryzjerka. – On nigdy nie zwraca uwagi na takie siksy.
– Ale naprawdę gapił się na mnie.
– Proszę nie poruszać głową.
Nie tylko obecność mistrza wywołała nerwowy nastrój, obawiano się też, że z powodu zamieszek w mieście widownia będzie świeciła pustkami. Garderobiana, fryzjerka, rekwizytor i inspicjent, nie mówiąc już o aktorach, wszyscy w napięciu spoglądali przez szparę w kulisie, żeby sprawdzić, ilu widzów przyszło tego popołudnia na przedstawienie.
Chaos, jaki zapanował w Krakowie po zamordowaniu polskiego studenta przez bojówki żydowskie w Wilnie, sprawiał, że wielu mieszkańców po prostu obawiało się wyjść z domu. Grupy rozjuszonych studentów, do których dołączyły, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, męty społeczne i zwykli chuligani, krążyły po mieście, rozbijając szyby wystawowe żydowskich sklepów i plądrując, co się dało. Rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego zawiesił wykłady i ćwiczenia aż do odwołania. Szpitale bez przerwy przyjmowały rannych w czasie zamieszek.
– Jedyny pożytek z tego, że nie chciałaś pójść na uniwersytet. – Matka wciąż nie mogła przeboleć, że Matylda zrezygnowała ze studiów na rzecz aktorstwa. – Przynajmniej nie włóczysz się teraz z tą dziką hordą po mieście.
Wiktoria miała żal do córki, że ta nie chciała pójść w jej ślady. Wprawdzie sama wciąż pracowała w rodzinnej aptece przy Grodzkiej i miała ją komu zostawić, bowiem studia farmaceutyczne ukończyła Joasia, córka ciotki Kasperkowej, ale nie o tym przecież marzyła spadkobierczyni Franciszka Bernata. Apteka miała być własnością rodzinną i przechodzić z matki na córkę. Matylda jednak od najmłodszych lat sprawiała kłopoty. Uparta i krnąbrna, zawsze musiała postawić na swoim.
– Mamo – dziewczyna niezbyt grzecznie przerywała te wywody – to są twoje marzenia. Pozwól mi spełniać moje.
Miłość Matyldy do teatru nie znajdowała zrozumienia u jej matki, chociaż Wiktoria, za namową męża, pozwoliła córce na uczęszczanie do prywatnej szkoły aktorskiej, prowadzonej przez Madame Ciesielski, aktorkę kształconą w Paryżu. Tak przynajmniej ta korpulentna kobieta o mocnym głosie i władczej postawie sama się rekomendowała. Antoni Borucki finansował owe lekcje, otrzymawszy wcześniej zapewnienie od Matyldy, że ta nie zaniedba nauki w gimnazjum. Zajęcia odbywały się wieczorami w prywatnych salonach Madame Ciesielski.
Wiktoria, chociaż starała się nie przeszkadzać, patrzyła niechętnie na poczynania córki, uznając, że to tylko rozrywka i mrzonki, które nie zapewnią bytu dziewczynie. Sporadycznie grywane role w podrzędnym teatrzyku – jego nazwy nawet nie starała się zapamiętać – uważała za zbyt kruchą podstawę, by budować na niej przyszłość. To było dobre w dzieciństwie, owszem, występy małej Matyldy zawsze bawiły rodzinę, ale teraz dziewczyna dorastała i czas już najwyższy, by porzuciła dziecinne zachcianki.
– Tak, ale nie da się żyć samymi tylko marzeniami – odpowiadała więc córce. – Dziękuj Bogu, że masz gdzie mieszkać i co jeść. Na razie, bo przecież nie jestem wieczna i kiedyś mnie zabraknie. Co wtedy zrobisz?
***
Matylda z wrażenia nie mogła zasnąć w nocy. Oto spełniało się jej największe życiowe marzenie, czyli występ na scenie Teatru Słowackiego. Już jako dziecko uciekała ze sklepu ojca przy Szpitalnej i przemknąwszy pod okiem portiera, udającego, że nic nie widzi, biegła za kulisy, aby tam przez wąską szparę śledzić z zapartym tchem próby, a potem całe przedstawienia. Znała na pamięć niemal wszystkie kwestie z wystawianych sztuk. To pewnie dlatego, kiedy aktorka grająca rolę wieśniaczki z chóru w Dziadach zachorowała, właśnie Matyldzie zaproponowano zastępstwo.
Rola nie wymagała zbyt wielkich umiejętności, ale dla dziewczyny było to i tak spełnienie marzeń o zagraniu w prawdziwym teatrze. Zdobyciem prawdziwej roli postanowiła się martwić później. Najważniejsze, by się tam dostać, a potem trzeba tylko zostać zauważoną.
Nie raz i nie dwa starała się o pracę w tym teatrze, choćby tylko statystki. Była nawet na wstępnym przesłuchaniu, po którym dyrektor wyglądał na zainteresowanego. Nie słuchała zawistników, którzy twierdzili, że jest zainteresowany każdą młodą dziewczyną.
– Ma pani wrodzony talent – stwierdził z uznaniem na koniec. – Taki nieoszlifowany diament to skarb dla każdego dyrektora teatru. Skontaktuję się z panią w odpowiednim czasie. Proszę zostawić mi jakiś kontakt, może numer telefonu, jeśli pani takowy posiada.
Matylda dziękowała Bogu za telefon w aptece, w ten sposób bowiem dyrektor mógł ją szybko odszukać. Nie wszystkie krakowskie aktorki miały to urządzenie w swoich domach.
Telefon zadzwonił w chwili, gdy na zapleczu pomagała matce rozpakowywać nową dostawę leków.
– Zgodzi się pani zastąpić naszą chorą? – To było najpiękniejsze pytanie, jakie ostatnio zdarzyło jej się słyszeć. – Wprawdzie czasu na próby nie zostało zbyt wiele, bo za tydzień premiera, ale spokojnie da pani radę. To rola wieśniaczki w chórze, w dramacie Dziady, więc nie ma zbyt wiele tekściku do opanowania. Zapewne pani zna?
Rozbawiło ją owo zdrobnienie, ale udało jej się nie roześmiać. Zwłaszcza że uraziło ją pytanie o znajomość dramatu Mickiewicza.
– Znam tekst czy Dziady?
Wprawdzie poczuła się wręcz oburzona, ale spokojnym i pełnym godności tonem odparła, że owszem, zna Dziady i nawet spore fragmenty utworu na pamięć. Rola ducha Zosi, pasterki, była jej numerem popisowym w szkolnych przedstawieniach i do dziś ją pamięta.
– No nie, rolę Zosi mamy już obsadzoną. – Kwiatkowski zaśmiał się głośno. Od początku podobała mu się utalentowana, zadziorna dziewczyna. – I nie ma co się obrażać o moje pytanko. Zdziwiłaby się pani, ile osób tego nie czytało.
Matylda biegała na próby jak na spotkania z ukochanym. Zostawała do samego końca, wysłuchując kwestii wygłaszanych przez innych aktorów, z przeświadczeniem, że w wielu przypadkach sama zrobiłaby to lepiej. Zwłaszcza postać Zosi wydawała jej się źle obsadzona. Tamta dziewczyna grała sztucznie, a swoje kwestie wypowiadała drewnianym, pozbawionym emocji głosem.
Szkoda, że to nie ty zachorowałaś, myślała Matylda, z zawiścią spoglądając na młodą aktorkę. To ja powinnam była dostać tę rolę!
Przedstawienia cieszyły się ogromnym powodzeniem, bilety znikały w ciągu kilku godzin.
I nagle aktorka grająca Zosię uległa wypadkowi. Wychodząc z domu do teatru, spadła ze schodów, łamiąc przy tym kilka żeber. O udziale w przedstawieniu nie mogło być mowy.
Zdenerwowany dyrektor omal nie zerwał z głowy misternie wykonanego tupecika.
– I co teraz będzie? Dzisiaj ostatni występik… Kto ją teraz zastąpi?! Nikt! O mój Boże!
Przesunął zrozpaczonym wzrokiem po stojących w milczeniu aktorkach, szukając u nich ratunku. Ale żadna nie była w stanie mu pomóc. Nad całym zespołem zawisła groźba odwołania przedstawienia. Ostatniego, zapowiedzianego jako pożegnalne, w dodatku z gościnnym występem Osterwy. Wszystkie bilety już dawno zostały wyprzedane, zapowiadało się, że zajęte będą nawet miejsca stojące na schodach, a tu nagle taka sytuacja. Spektakl miał się rozpocząć za dwie godziny.
– Zaraz, zaraz… – Kwiatkowski gwałtownie chwycił Matyldę za ramię. – Dziecko, czy ty aby nie mówiłaś, że znasz kwestię Zosi na pamięć?
– Owszem. – Matylda odruchowo potarła ramię, czując, że po tym uścisku zostanie jej spory siniec. – Znam i mogę zagrać.
– Ale nie zdążymy już zrobić próby. Jezu Chryste…
– Niepotrzebne mi żadne próby. – Dziewczyna uniosła dumnie brodę. – Poradzę sobie na pewno. Znam tekst jeszcze ze szkoły, poza tym ostatnio słyszałam go codziennie.
Nie dodała, chociaż ją korciło, że to, co słyszała, było drewniane i do niczego. Z trudem hamowała radość. Ale w końcu to nie ona zepchnęła tamtą ze schodów. Niezdara powinna była lepiej patrzeć pod nogi.
Pozostała jeszcze kwestia znalezienia kogoś do jej roli, ale tę dostała córka fryzjerki. Gdyby się pomyliła, jej głos mógł zniknąć w chórze.
Matylda nie posiadała się ze szczęścia. Doczekała się w końcu. Prawdziwej roli, w prawdziwym teatrze, w dodatku u boku Juliusza Osterwy. Nawet niechętna do tej pory matka była pod wrażeniem i obiecała przyjść na przedstawienie. Matylda wystarała się o bilety w jednym z pierwszych rzędów. Teraz z niepokojem zerkała co chwila przez szparę na widownię w poszukiwaniu znajomych twarzy. Rodzice mieli pojawić się razem.
Nie mogła się doczekać widoku ich min, kiedy się zorientują, że ona gra rolę Zosi, a nie wieśniaczki w chórze. Tego nikt nie mógł przewidzieć.
Postanowiła, że zadziwi wszystkich. A zwłaszcza matkę.
Widownia, wbrew obawom aktorów, powoli się zapełniała. Jak widać, publiczności nie przestraszyły zbytnio zamieszki w mieście.
– Kto mi powie, o co chodzi z tymi studentami? Czemu oni tak się burzą?
Inspicjent odsunął się od kurtyny i spojrzał na Matyldę. Chociaż pytanie nie było skierowane do nikogo konkretnego, wszyscy wiedzieli, że kto jak kto, ale córka aptekarki była zawsze najlepiej poinformowana. Jej matka śledziła na bieżąco wszystko, co dotyczyło uczelni, poza tym zawsze wiedziała, co się dzieje w kraju i za granicą. Potrafiła też wyciągać odpowiednie wnioski z czasami sprzecznych informacji, podawanych w gazetach. Ludzie szanowali Wiktorię Borucką, właścicielkę apteki i żonę znanego kupca, nie tylko za jej dobroć, ale i za mądrość.
– A co to, gazet pan nie czytasz? Przecież tam wszystko jak byk napisane – prychnęła fryzjerka, która nie przepadała za Matyldą.
Uważała, że ta szorstka w obejściu dziewczyna cieszy się w teatrze niezasłużoną sympatią. Było tyle innych, bardziej nadających się na to zastępstwo. Choćby jej córka, piękna jak marzenie Halszka. Też znała rolę Zosi. Ale nie, dostała resztki w chórze po jakimś rudym czupiradle.
– Czytam, czytam. – Inspicjent machnął ręką. – Ale tyle z tego wiem, że polscy studenci starli się z żydowskimi w Wilnie i że Żydki naszego zabili. Ale dlaczego? I co to ten numerus clausus, o którym piszą? Może mi pani wytłumaczy, wdzięczny będę, bo sam chyba jestem za głupi.
– No, to jest ten… tego…
– To, ogólnie rzecz biorąc, sprawa ograniczenia przyjęć studentów żydowskich na polskie uczelnie.
Matylda miłosiernie wyręczyła czerwoną jak piwonia fryzjerkę. Z premedytacją też użyła uczonego tonu matki, która zawsze w ten właśnie sposób tłumaczyła ważne sprawy.
– Do tej pory przyjmowani byli w równych proporcjach, a powinno to być procentowo odpowiednie do ich liczebności w danym miejscu. Wiadomo, że Żydów jest jednak mniej niż Polaków, a przyjmowani po równo blokują miejsca innym.
– No właśnie – przytaknęła energicznie fryzjerka, jakby Matylda wyjęła jej te słowa z ust.
– Chodziło też o „sprawę trupią”. – Dziewczyna z zadowoleniem dzieliła się swoją wiedzą. – Wiadomo, że judaizm uważa sekcję zwłok za ich zbezczeszczenie, więc studenci żydowscy muszą pracować w prosektorium na zwłokach chrześcijan. I na to studenci polscy też nie chcą się godzić.
– A nasze to mogą bezcześcić? – nie wytrzymał maszynista, odpowiedzialny za zmiany dekoracji.
Słuchający ze zrozumieniem pokiwali głowami.
– No właśnie, tego im jakoś religia nie zabrania. Nic dziwnego więc, że nasi się burzą.
Zbliżała się pora rozpoczęcia przedstawienia, toteż wszyscy wrócili na swoje miejsca. Matylda jeszcze raz spojrzała na widownię, ale fotele zarezerwowane dla rodziców nadal stały puste.
No tak, uśmiechnęła się gorzko, matce pewnie znów coś wypadło w aptece. Jakiś zapóźniony klient, który dostał obstrukcji i nie może poczekać do rana. Zawsze to samo…
Wybiegła na tyły teatru, żeby zapalić papierosa na uspokojenie. Za kulisami i w garderobach było to surowo zakazane, a gdzieś musiała. Niektórzy aktorzy wspomagali się w takich chwilach kieliszkiem koniaku, prawie każdy miał zachomikowaną jakąś butelkę. Matylda nie, ale wiedziała, kto jej nie odmówi w razie potrzeby. Miała ochotę na jeszcze jednego papierosa, lecz nie było już czasu.
Rzuciła niedopałek na ziemię i pobiegła do garderoby, żeby poprawić kostium i ogarnąć się przed wyjściem na scenę. Do tego potrzebna była pani Zielińska, garderobiana, która znała Matyldę od lat. Tym razem zamiast umożliwić dziewczynie, jak zwykle, oglądanie przedstawienia zza kulis, przygotowywała ją do występu jak prawdziwą aktorkę.
– Kochana moja, pięknie wyglądasz! – Pani Zielińska odsunęła się o krok i aż klasnęła w dłonie z zachwytu. – Chodź, upnę ci tylko lepiej ten wianek, bo się przekrzywił. I widzisz – mówiła dalej, nie zwracając uwagi na smutną minę dziewczyny – doczekałaś się w końcu. A mama jaka będzie z ciebie dumna. Paliłaś?…
Matylda krnąbrnie wysunęła brodę.
– Musiałam się uspokoić. Nie zdradzi mnie pani, prawda?
– Dobrze, twoja sprawa. – Kobieta wzruszyła ramionami. – Ale to głupia moda i dziewczynie nie pasuje. W dodatku śmierdzi.
– Kogo to obchodzi. Mam to gdzieś.
– Co się tak naprawdę stało?
– Nie pani sprawa – fuknęła dziewczyna.
Garderobiana odwróciła głowę, niemile zaskoczona.
– Przepraszam, nie powinnam była. – Głos Matyldy złagodniał. – Mamy nie ma, więc nie będzie miała okazji do dumy. Pewnie znowu coś ją zatrzymało w ostatniej chwili. Jak zwykle.
– Nie martw się, na pewno przyjdzie. Zobaczysz. A teraz pędź na scenę, bo zaraz wchodzicie. – Udała, że daje jej lekkiego kopniaka. Na szczęście.
Niestety, miejsca rodziców na widowni nadal były puste. Matylda starała się powstrzymać łzy, żeby nie rozmazać starannie nałożonego jej przez panią Zielińską makijażu.
Całą uwagę zwróciła na nowego kurtyniarza, który z przejęciem, wycierając spocone dłonie o nogawki spodni, słuchał rad starszego kolegi, wygłaszanych głośnym szeptem.
– Jak usłyszysz tę kwestię, masz, tu ci ją zapisałem, to w zupełnych ciemnościach zwolnisz wyciąg. Odciągniesz klin mocujący liny, ale cały czas trzymaj wyciąg w równowadze, opuścisz wtedy linę w dół, żebyś mógł zawiązać na niej węzeł…
– Jezuuu… którą linę?…
W pogrążonej w ciemnościach widowni nie dało się rozróżnić żadnych twarzy, jednak dwa puste fotele w drugim rzędzie widać było doskonale. W każdym razie Matylda widziała je tak, jakby ze sceny padał na nie snop światła. Nieobecność matki odebrała jej połowę przyjemności z gry w wielkim teatrze. Prawdziwym, z prawdziwymi aktorami, u boku prawdziwej gwiazdy. Zacisnęła pięści w niemym buncie.
Cholera… Nie odezwę się do niej więcej. Widać, jak jej na mnie zależy. Skoro tak, to i mnie nie będzie zależeć. Trudno, bez łaski…
Odwróciła wzrok od widowni i powoli, spokojnie nabrała powietrza w płuca.
Na głowie mam kraśny wianek,
W ręku zielony badylek,
Przede mną bieży baranek,
Nade mną leci motylek.
Dźwięczny głos Matyldy wypełnił całą scenę. Recytowała swoją kwestię spokojnie, z uczuciem, wkładając w tekst całe serce. Nie zauważyła błysku uznania w spojrzeniu aktora grającego Guślarza ani uradowanych min członków ekipy zgromadzonych za kulisami.
Była Zosią, a właściwie duchem Pasterki, żalącym się na obojętność i nudę, zawieszonym między niebem a ziemią. Poczuła łzy w oczach.
Ach, i zawsze sama jestem!
Przykro mi, że bez ustanku
Wiatr mną jak piórkiem pomiata.
Kiedy skończyła swoją kwestię, jej spojrzenie znów powędrowało w stronę pustych foteli. Nagle coś ścisnęło ją za gardło, a w miejscu euforii pojawił się nieokreślony strach.
I silne przeczucie jakiegoś nieszczęścia.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI