- promocja
Kocha, lubi, szpieguje - ebook
Kocha, lubi, szpieguje - ebook
Rewelacyjna komedia kryminalna, od której nie można się oderwać. Będziecie płakać… ze śmiechu!
To miał być kolejny spokojny weekend w życiu Kaliny. Tymczasem jedno niespodziewane wydarzenie uruchamia lawinę perypetii, które wiodą wprost do uroczego dworku w Kamionkach. Kiedy na miejscu dochodzi do tajemniczego morderstwa, Kalina staje się jedną z głównych podejrzanych. Dziewczyna nie zamierza jednak pozostawić śledztwa w rękach policji, bo w grę wchodzi jej dobre imię! Na miejscu zjawia się również niezawodny Marek, i choć na jego widok serce Kaliny bije mocniej, splot okoliczności sprawia, że nie jest im po drodze. A do tego pod nogami ciągle kręci się pewien mocno ubłocony osobnik na czterech łapach.
Tylko Kalina w jeden weekend może stać się posiadaczką dziecka, psa i zostać… oskarżona o morderstwo! I jak w tym wszystkim znaleźć miejsce na miłość?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67551-05-2 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czerwony samochód zatrzymuje się na starym, opuszczonym parkingu. Drzwiczki otwierają się i z wnętrza auta wyskakuje rudobrązowy pies. Radośnie skacze wokół wozu, znaczy teren i patrzy wyczekująco na swego opiekuna. Kiedy pojawi się piłka tenisowa nosząca ślady niezliczonych ugryzień? Kiedy rozpocznie się ulubiona, tak dobrze znana zabawa? O, piłka już wesoło podskakuje po nawierzchni parkingu!
Jednak tym razem zabawy nie przewidziano.
Opiekun psa spogląda na niego smutnymi oczami, a potem się odwraca, zamyka drzwiczki po stronie pasażera i szybko odjeżdża. Pies pozostaje na parkingu i niespokojnym, brązowym spojrzeniem odprowadza czerwony samochód. Przysiada na tylnych łapach, a przed nim leży tenisowa piłeczka.
Czeka wiele godzin, dni. Zjada resztki podrzucone przez zatrzymujących się na parkingu kierowców. Przecież jego opiekun wróci. Musi wrócić, prawda?
Nie wraca.
Pewnego słonecznego dnia pies, który w swoim dawnym, szczęśliwym życiu nosił imię Fado, decyduje się ruszyć w dalszą drogę. Pozostawia opuszczony parking, nadgryzioną piłkę tenisową i zeschnięte skórki z kanapek rzucanych przez kierowców ciężarówek. Ostrożnie przemieszcza się wzdłuż szosy, aż mija niewielką kapliczkę z powiewającymi na wietrze kolorowymi wstążkami i drogowskaz prowadzący do jakiejś wsi.
Nie potrafi czytać, ale gdyby potrafił, wiedziałby, że właśnie wkracza do Kamionek.Rozdział 1
Niespodziewana propozycja pada przy krokieciku i czerwonym barszczu. Krokiecik ma rumianą, chrupiącą panierkę. Jest faszerowany aromatycznym nadzieniem z kapusty kiszonej i suszonych grzybów (najprawdziwszych prawdziwków, pochodzących z kamionkowskich lasów, nie z żadnych tam super- albo co gorsza hipermarketów, a co więcej moczonych całą noc, następnie gotowanych, a nawet smażonych). Krokiecik pachnie obłędnie, a jak się okazuje, jeszcze lepiej smakuje, toteż unosząc do ust srebrny widelec z kompletu, który matka wyjmuje tylko w Boże Narodzenie, Niedzielę Wielkanocną i dzień odwiedzin Marka, porzucam mocne postanowienie rozpoczęcia diety i decyduję, że zjem jeszcze jednego, a może nawet i dwa. Swoje postanowienie opijam łyczkiem barszczyku o barwie dojrzałego amarantu. I właśnie wtedy padają słowa, których absolutnie bym się nie spodziewała.
– Skoro już niemal jesteśmy rodziną, to właściwie mógłbyś mówić do mnie mamo, Mareczku! – Z dzióbka mojej matki dobywa się radosne ćwierkanie.
Kawałek nadziewanego naleśnika zatrzymuje się w przełyku, mimo to udaje mi się obrócić nieznacznie w kierunku, gdzie zasiada mężczyzna, który od pewnego czasu wzbudza motylki w moim brzuchu, jak również nie tylko tam. Usiłuję ocenić, jakie wrażenie czynią na nim starania mojej matki, która wbrew pozorom do subtelnych nie należy. Czy odsuwa już krzesło, wstaje i ucieka tam, gdzie pieprz rośnie, a Tony Halik kręcił swoje programy?
Ku mojemu wielkiemu zdumieniu Marek wcale nie wybiega z pokoju w popłochu, gubiąc po drodze strzępy krokietów i zalewając wszystko dookoła gorącym barszczem. Na jego lekko opalonej twarzy nie widać paniki ani nawet nerwowych tików. Wprost przeciwnie! Mruga do mnie porozumiewawczo, odkłada widelec od świątecznego kompletu, rozpiera się wygodnie w krześle i obdarza moją matkę promiennym uśmiechem.
– W sumie to mamusia ma rację – oświadcza radośnie, na co moja matka rozpływa się w zachwycie i mało co nie zaczyna merdać ogonem, którego naturalnie nie posiada. – A skoro już niemal jesteśmy rodziną, to może mamusia pomoże mi przekonać Kalinkę, żeby ze mną zamieszkała?
Tego już dla mnie po prostu za wiele. I dla mojego przełyku również. Krztuszę się smacznym krokiecikiem mojej matki, krokiecikiem z nadzieniem z kapusty kiszonej i najprawdziwszych prawdziwków. Krztuszę się barszczem (nie z torebki) i strącam pod stół świąteczny widelec. Usiłuję bić się w pierś, aby odzyskać odrobinę powietrza niezbędną do oddychania, ale moich zabiegów nikt nie dostrzega. Matka i Marek mierzą się twardymi spojrzeniami, choć ich oblicza opromieniają złociste uśmiechy. A to zagiął mamusię, szczwany lis!
Moje działania zauważa wreszcie ojciec, który pomiędzy jednym kęsem a drugim pyta opanowanym tonem:
– Podać ci wody, Kalinko?
Dopiero teraz matka i Marek dostrzegają powód mojego braku zaangażowania w rodzinną dyskusję. Spoglądają na mnie cokolwiek zirytowani, że przerywam im ten pasjonujący pojedynek na siłę spojrzeń. W końcu Marek delikatnie poklepuje mnie po łopatce, a matka udziela troskliwej rady:
– Nie łykaj takich wielkich kawałków, bo się udławisz!
Po tak czułym przemówieniu opada mi wszystko, co opaść może, łącznie z apetytem. Odsuwam od siebie talerzyk i ocieram usta serwetką w kwiecisty wzorek (lnianą, wykrochmaloną, nie papierową). Bez słowa obserwuję spektakl, w którym aktorami są moja rodzicielka oraz ukochany mężczyzna.
– Muszę przyznać, że zaskoczyłeś mnie, Mareczku. – Ton matki stracił na słodkości. Już nie przypomina krówki ciągutki, raczej dość kwaśną landrynkę. – Rozumiem, że chcecie rozpocząć wspólne życie. Ale zamieszkać razem?
– Na ogół na tym polega wspólne życie – mówi wesoło Marek. – Na wspólnym mieszkaniu.
– Ale to nie po bożemu!
– Nie po bożemu jest to, że dorosła kobieta wciąż mieszka z rodzicami. Nie po to Pan Bóg stworzył kobietę i mężczyznę – oświadcza Marek, który na pewne kwestie ma zdecydowane poglądy. Widzę wyraz konsternacji na twarzy mojej matki i zaczynam się dobrze bawić.
– No ale co powie ksiądz proboszcz? – Wyraźnie martwi się moja rodzicielka.
– O, księdzem proboszczem się nie przejmuj! – wtrącam. – Akurat on powiedział, że popiera.
– Proszę?! – Matkę oblewa zimny pot. – Jak to popiera? Życie w grzechu popiera?!
– No, może nie popiera... – szukam właściwych słów. – Ale powiedział, że tym razem się nie będzie mieszał. Mówił, że mieszkanie z poprzednim stanowczo mi odradzał, niby że będziemy poznawać się po ślubie. I o mało co nie słałabym paczek do kryminału. Bardzo się przejął. Dlatego tym razem nie będzie się wtrącał.
Poprzednim, czyli Patrykiem Cieplakiem pseudonim Cieplarnia. Niewiernym eksnarzeczonym, którego musiałam porzucić przed ołtarzem, kiedy okazało się, że skutecznie zaokrąglił w talii moją przyjaciółkę Jolę. To zdarzenie zapoczątkowało lawinę innych, w wyniku których trafiłam do dworku w Kamionkach, stałam się malarką laikiem, trenerką asystentką, a w końcu również detektywem amatorem. W Kamionkach poznałam również Marka, który incognito rozpracowywał szajkę handlarzy skradzionymi dziełami sztuki, Patryka vel Cieplarnię między innymi.
– Świat staje na głowie. – Moja matka wyraźnie zdegustowana chowa twarz w dłoniach. – Cóż, ja przeszkadzać wam nie będę, jednakże zachęcać Kalinki do grzechu również nie. Jak to wygląda, tak bez ślubu?
– A kto powiedział, że bez? – Marek uśmiecha się szelmowsko.
Tym razem nie mam czym się zakrztusić, więc zanoszę się suchym kaszlem. Matka posyła mi pełne irytacji spojrzenie, po czym całe swoje zainteresowanie przerzuca na Marka, nachylając się w jego kierunku nad stołem nakrytym sztywno wyprasowanym obrusem.
– Mam rozumieć, że są już jakieś plany? – Jej ton się ociepla, być może nie jest jeszcze krówką ciągutką, ale oscyluje gdzieś w okolicach raczków z Wawelu.
– Będą, będą plany. W tej kwestii także liczę na wsparcie mamusi, bo Kalinka oporna, niestety – oświadcza Marek zbolałym tonem.
W tym momencie spojrzenia dwóch par oczu wędrują w moim kierunku, a do mnie dociera, jak czuje się motyl przyszpilony do kartonika kawałkiem drutu. Szare oczy mojej matki ciskają gromy, bo jak można odrzucać propozycję małżeństwa, kiedy ma się dwadzieścia osiem lat na karku, początki cellulitu i kilka siwych włosów nad uchem? Błękitne oczy Marka wypełniają figlarne diabliki, wszak kilkakrotnie ostrzegał mnie, że jeśli nie zgodzę się z nim zamieszkać, wydobędzie ciężką artylerię, ale nie podejrzewałam, że tą artylerią będzie moja własna matka! Wiję się pod obstrzałem ich spojrzeń, ale na szczęście w sukurs przychodzi mi ojciec.
– Mamy jeszcze barszczyk? – pyta.
Godzinkę później przechadzamy się z Markiem po pobliskim parku, obserwując gruchające gołąbki i pary. To już niemal nasz stały niedzielny rytuał: spotykamy się w moim mieszkaniu, zjadamy z rodzicami to, co pysznego akurat przyrządziła matka, a następnie spacerujemy, by uciec przed jej wścibskim spojrzeniem i przy okazji spalić nieco kalorii, bo kuchnia mojej rodzicielki do dietetycznych się niestety nie zalicza. Później idziemy na kawę albo do kina, jeszcze później jedziemy do Marka, który pomyślnie mieszka sam i spędzamy wieczór w sposób, który moja matka podsumowałaby słowem na g. I pokropiła święconą wodą, naturalnie.
Tym razem nie myślę o niczym na g, moją uwagę całkowicie zaprząta rozmowa, która odbyła się przy stole. Myśl, by codziennie mieć obok siebie Marka, zasypiać i budzić się obok niego, jest kusząca. To myśl z gatunku tych, które powodują u mnie głupawy uśmieszek i cielęce spojrzenie. Od momentu, kiedy pojawił się w moim życiu, minie wkrótce rok. Rok pełen spotkań, śmiechu, żartów, czułości, miłości, namiętności... Plus naturalnie złości, irytacji, przepychanek słownych – cóż, w codziennym życiu nie ma lekko. Nawet najpiękniejszy książę potrafi podnieść kobiecie ciśnienie i sprawić, że ta chce dmuchnąć, chuchnąć i tupnąć jak zły wilk w bajce o trzech świnkach.
A nasza historia od początku była inna, co teraz przywołuję w myślach z uśmiechem. Jak wspomniałam, Marek przybył do dworku w Kamionkach w roli detektywa rozpracowującego szajkę złodziei dzieł sztuki. Aby przebywać tam zupełnie incognito, podał się za malarza odnawiającego freski. Tymczasem ja uznałam, że na pewno jest jednym z rzezimieszków, którzy wcześniej włamali się do dworku i polowali na cenny obraz mający powrócić z renowacji. Postanowiłam Marka zdemaskować i unieszkodliwić. Z ciężkim sercem, bo coś między nami zaiskrzyło, i z ciężką encyklopedią ruszyłam na odsiecz kamionkowskim zabytkom. Marek dostał w łeb, a wówczas okazało się, że za włamaniem stał mój wiarołomny eksnarzeczony, który akurat dziwnym zbiegiem okoliczności przebywał w spa. Na szczęście Marek nie chowa urazy, choć nie raz w żartach wypomina mi, że mam nie tylko ciężki charakter, ale i rękę.
Po powrocie z Kamionek zacieśnialiśmy nasze kontakty, początkowo na przesłuchaniach na komendzie, następnie na spacerach i w kawiarniach, a jeszcze później w zaciszu Markowego mieszkania. I choć jest wspaniale i czuję, że kocham go z całego serca, to jednak mój spostrzegawczy detektyw nie kłamie: jestem oporna. Po przygodach z Patrykiem Cieplakiem, który nie dość, że okazał się bawidamkiem, casanovą i reproduktorem dzieci, to jeszcze pospolitym przestępcą, mam obawy i nie umiem tak do końca zaufać żadnemu mężczyźnie. To trochę na zasadzie: chciałabym, a boję się.
Tymczasem on wyczuwa mój nastrój i przyciąga do siebie.
– I co powiesz, hrabianko? – Często mnie tak nazywa, nawiązując do naszej kamionkowskiej historii.
– Powiem, że moja matka dostanie przez ciebie nadkwasoty. – Kręcę głową.
– Niemożliwe. Była zachwycona. Mam do niej mówić mamo, sama słyszałaś!
– Przez ciebie spędzi pół nocy, siedząc przy kuchennym stole i spisując listę dalekich krewnych, których koniecznie trzeba zaprosić na wesele. Nie miałeś z czym wyskoczyć, tylko z tym, że mamy plany?
– A nie mamy? – śmieje się.
– Zastawiłeś na mnie pułapkę. – Celuję w niego palcem i mrużę złowieszczo oko podmalowane metalicznym cieniem. – Wcale się nie zdziwię, jeśli po powrocie do domu zastanę spakowane walizki i nakaz eksmisji z rodzicielskiego gniazdka. Moja matka sprzedałaby mnie arabskiemu szejkowi, jeśli gwarantowałoby to, że nie zostanę starą panną!
– Jeśli zastaniesz w przedpokoju walizki... – Marek przyciąga mnie jeszcze mocniej i całuje za uchem, tam gdzie, nie ukrywam, bardzo lubię. – To ja udzielę ci schronienia. Mam przestronne mieszkanie i popatrz, jesteśmy bardzo blisko... Może zajrzymy tam na chwilkę?
Kręcę głową, udając oburzenie, ale już czuję te motylki. To są podstępne bestie, te motylki. Nigdy im nie ufajcie. Kiedy po czasie wychodzimy z mieszkania, jedziemy po moje walizki.
Mieszkamy sobie razem – Marek i ja.
Minęły dwa miesiące, nadszedł sierpień, a mimo to ta myśl wciąż wzbudza we mnie entuzjazm i szczerzenie zębów. Robię to przed lustrem, na wszelki wypadek, żeby nie wyglądało dziwnie. Kiedy mieszka się z kimś, trzeba bardzo uważać, kiedy szczerzy się zęby, co się mówi, gdzie się drapie i co się je. Pierwszą czynnością, jaką wykonałam po przeprowadzce do Marka, było zawieszenie dużego lustra w przedpokoju. Marek przyglądał się temu odrobinę skonfundowany.
– Przecież mamy lustro! – zawołał.
– To nie jest lustro, to jest kawałek lustra – obwieściłam stanowczo, delikatnie obwijając gazetą kwadrat szkła o wymiarach piętnaście na piętnaście. Przy takim maleństwie można przygładzić dłonią włosy albo sprawdzić przed wyjściem z domu, czy pod nosem nie zostały wąsy po ketchupie. Ale z pewnością nie można się podmalować, uczesać, zawiązać apaszki w artystyczny węzeł. I porządnie wyszczerzyć zębów też nie można.
Na szczęście Marek jest inteligentnym mężczyzną i pozostawił mi pełną swobodę. Nie znaczy to, że już pierwszego dnia wyrzuciłam na śmietnik dotychczasowe wyposażenie i pobiegłam z wywieszonym językiem do salonu meblowego. Naturalnie, że nie. Po prostu potrzebowałam czasu, żeby oswoić się z nowym wnętrzem. Poznawałam je powoli i nieufnie, jak pies przyniesiony ze schroniska. I podobnie jak pies znajduje sobie ulubione legowisko, ja także natrafiłam na swoje miejsce w nowym domu. Wykuszowe okno w dużym pokoju wyściełam miękkimi poduchami, lubię spędzać tam deszczowe ranki. Patrzę na zalane wodą ulice, popijam kawę z mlekiem z dużego kubka i czytam albo szkicuję. Pobyt w Kamionkach obudził we mnie artystyczną duszę!
Uwielbiam nasze wspólne mieszkanie. Uwielbiam poranki w łóżku. Markową jajecznicę z zawartością lodówki, czyli wszystkim, co do jajecznicy można wrzucić. Łaciatą surfinię, którą przynieśliśmy z Kleparza i wspólnie posadziliśmy w pojemniku po kilogramowym twarożku. Uwielbiam nocny stolik zawalony książkami i nie wkurza mnie nawet to, że Marek wiecznie przykłada Stephenem Kingiem moją Norę Roberts. Już wiem, że zmywarka zaczyna działać po solidnym kopniaku, a pralki lepiej nie tykać w deszczowe dni, bo też potrafi kopać jak zawodowy kickbokser.
Nie lubię za to samotnych wieczorów, kiedy Marek pracuje do późna. Akcja w Kamionkach była jego ostatnią. Po doprowadzeniu sprawy do końca zdecydował się odejść z policji i założyć własną agencję detektywistyczną. Teraz pociesza zdradzane żony, śledzi zdradzających mężów, a nawet poszukuje zaginionych emerytów. I często znika na długie godziny lub co gorsza dni.
Jest jedna rzecz, której nie lubię równie mocno, jak wieczornych nieobecności Marka. To naloty mojej własnej rodzicielki, która odwiedza nas z częstotliwością niemal dorównującą reklamom w programie telewizyjnym. Na nieszczęście mieszkanie rodziców jest zaledwie kilka ulic dalej, zatem niezapowiedziane wizyty nie stanowią dla matki problemu. Stanowią jednak wielki problem dla mnie. Niemal każda z nich kończy się kłótnią.
Według ojca matka nie potrafi poradzić sobie z faktem, że jej pisklątko wyleciało z gniazdka. Według mnie matka nie potrafi poradzić sobie z faktem, że przed wylotem z gniazdka pisklę nie zostało należycie zaobrączkowane. Marek, zwany w moim rodzinnym domu Mareczkiem, został obecnie sprowadzony do rangi drapieżcy, który pisklę zbałamucił, oskubał z co ładniejszych piórek i uprowadził. Chwilowo krokieciki poszły w odstawkę, a niedzielne obiadki witają nas resztkami pomidorowej z ryżem.
Uraza matrymonialna, jak w duchu nazywam stan, w który zapadła zacna matrona, nie przeszkadza jej nawiedzać naszego gniazda rozpusty i rzucać czujnym okiem po wszystkich kątach. Czyni to na tyle dyskretnie, że nie sposób jej na tym przyłapać, niemniej wciąż zdradzają ją jakieś szczegóły. A to sześć rolek papieru toaletowego ostentacyjnie położonych na kuchennym stole, a to delikatna sugestia, że skoro zepsuł nam się odkurzacz, najwyższa pora przeprosić się ze zmiotką...
Dziś subtelność matki zostaje wystawiona na próbę, bo obok filiżanki z jej ulubioną kawą stawiam talerzyk z kupnymi ciastkami. Patrzę, jak ostrożnie bierze w dwa palce kruchy herbatnik i obraca go przed oczami z niesmakiem wypisanym na twarzy. Ostatecznie ciasteczko ląduje na spodeczku, a matka wyciera dłonie chusteczką. Z jej piersi dobywa się żałosne westchnienie.
– Jeżeli już naprawdę musisz kupować ciastka, rób to przynajmniej w dobrej cukierni, a nie w pierwszym lepszym markecie – mówi.
– Wcale nie w pierwszym lepszym! – Jestem urażona. – Zawsze robimy zakupy w...
– I czy naprawdę nie mogłabyś piec ciasteczek według przepisu babci Leokadii? Mężczyźni nie lubią byle jakiego jedzenia. Nic dziwnego, że Marek nie chce się z tobą ożenić. – Posyła mi czujne spojrzenie.
Uśmiecham się, chowając twarz w kubku, z którego właśnie upijam solidny łyk białej kawy. To stała zagrywka mojej matki, mająca sprowadzić rozmowę na tematy ślubne i pomóc jej ustalić, czy zostały już poczynione jakieś plany, o których nie została poinformowana. Matka potrafi nawiązać do mojego stanu cywilnego w rozmowie o zepsutym samochodzie („Mężatki mogą przynajmniej liczyć na pomoc męża, kiedy coś im stuka pod maską...”), monarchii brytyjskiej („Replika sukni ślubnej księżnej Kate wisi na wystawie ciucholandu na Królewskiej!”), wygranej w totolotka („Z takimi pieniędzmi nawet męża nie trzeba szukać!”), poziomu edukacji („Być może dzieci twoje i Marka zahaczą o reformę szkolnictwa...”), sąsiadki, która spadła ze schodów („Gdyby miała męża, to przecież posłałaby go po kompot do piwnicy!”), a nawet bankructwa lokalnego biznesmena („Mógł lepiej inwestować w branżę ślubną, na tym to zarobiłby kokosy...”). Przyzwyczaiłam się i nawet jeśli odrobinę irytują mnie te uszczypliwości i próby inwigilacji, nie daję tego po sobie poznać. Nie radzi sobie z nimi z kolei Marek, który najchętniej zaobrączkowałby uwiedzioną ptaszynę, tylko nie za bardzo wie jak.
– Ale naprawdę nie ma takiej potrzeby, mamo! My bardzo rzadko jadamy słodycze. Musisz wiedzieć, że te ciasteczka kupiłam specjalnie dla ciebie, bo wiem, jak lubisz słodkie do kawy! – Uśmiecham się niewinnie.
– Obawiam się, że wy to w ogóle mało jadacie! – prycha zirytowana rodzicielka. – Według mnie Marek nieco zmizerniał.
– Zmizerniał, bo bardzo dużo pracuje! – Jestem zdecydowana bronić własną piersią ukochanego i opinii o mnie samej, jako że matka insynuuje, że Marek mizernieje przez moje zaniedbania.
– Pracuje, pracuje. Nie samą pracą człowiek żyje. W życiu liczy się rodzina, dom, dzieci. Kiedy wy to w końcu zrozumiecie?
– Ależ my to doskonale rozumiemy! Spędzamy razem tyle czasu, ile tylko się da!
– Przecież wiesz, że ja nie o tym mówię. – Matka wpada w żałobne tony. – Martwię się o ciebie, bo lata upływają, a twoje życie jest w rozsypce. Tak wiele czasu straciłaś na tego buca, tego zramolałego casanovę od siedmiu boleści. Już ja bym mu powiedziała, co o nim myślę. Ale nie zgodził się mnie wpisać na listę odwiedzających.
– Mamo, powiedz, że tego nie zrobiłaś! – Krztuszę się kawą.
– Chciałam z nim tylko porozmawiać! – Matka przybiera skruszoną minkę. – Zresztą i tak się nie zgodził, więc naprawdę nie ma o czym mówić.
– Mamo, nie wolno ci robić takich rzeczy! Przecież ja byłam świadkiem w jego sprawie!
– No i co z tego? Mnie nikt nie przesłuchał, a też miałam parę rzeczy do powiedzenia. I jeszcze jest ta... Jolka. – Imię mojej wiarołomnej przyjaciółki matka wymawia takim tonem, jakby do języka przykleił jej się kawałek kociego gówienka. – Wskoczyła mu do łóżka jak pierwsza lepsza, zaszła z nim w ciążę, a potem miała czelność zjawić się na ślubie. A ty wciąż się z nią zadajesz!
– Zadaję, bo Natalka jest moją chrześnicą. Poza tym ja wybaczyłam Jolce. Twierdzi, że przyćmiło ją po solarium. I ja jej wierzę. W tamtym okresie chodziła brązowa jak Murzynka! Przepraszam: Afroamerykanka – poprawiam się pospiesznie, by nie zostać uznaną za niepoprawną politycznie.
– Szkoda, że nie przymknęła się w tym solarium na trochę dłużej. Zrobiłyby się z niej skwareczki. Choć, jak żyję, skwarków z flądry nie widziałam. – Matka pociąga nosem, po czym sięga po kruche ciasteczko i przygryza, sypiąc naokoło okruszkami. Nagle krzywi się i spogląda na mnie wymownie. – Takimi ciastkami to Jolkę możesz poczęstować. A teraz weź kartkę, długopis i zapisz przepis na ciasto kruche. To lekarstwo na wszelkie bolączki tego świata – poucza.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------