Kochanka Wittgensteina - ebook
Kochanka Wittgensteina - ebook
Ogłoszona „szczytowym osiągnięciem amerykańskiej prozy eksperymentalnej" Kochanka Wittgensteina Davida Marksona (1927–2010) to powieść osobliwa. Obsesyjna, przewrotna, dowcipna, przejmująca. Skazana na pierwszą osobę liczby pojedynczej, w bardzo szczególnym sensie post-apokaliptyczna, w nietuzinkowy sposób erudycyjna. Niewiarygodna narratorka, malarka, znana czytelnikowi jako Kate, jest, jak się zdaje, jedyną ocalałą na świecie, po którym z zaskakującą swobodą porusza się najróżniejszymi środkami lokomocji.
Sytuację Kate – konsumentki kultury, ostatniej historyczki sztuki, samowolnej „kustoszki całego świata” – można czytać jako diagnozę istnienia w świecie niestabilnej ponowoczesności. W umyśle Kate mnożą się asocjacje, podobnie brzmiące nazwy, listy osób, które znalazły się w podobnej sytuacji. Dzięki analogiom Kate konstruuje świat z języka – zamknięty obieg znaczeń, w którym wszystko się ze sobą wiąże – by zastąpić świat „prawdziwy”, ten utracony, a jednocześnie potwierdzić własne istnienie. Pełnia (nazw, faktów, skojarzeń) przesłania pustkę.
Autor kilkunastu eksperymentalnych powieści, zadedykował melancholijną Kochankę malarce Joan Semmel. David Foster Wallace nazwał tę powieść „filozoficznym science fiction”.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-441-8 |
Rozmiar pliku: | 711 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kierkegaard
Wciąż jeszcze wątpiąc w jego możliwości, poprosiłem o opinię G. E. Moore’a. Moore odpowiedział: „Mam o nim bardzo dobre zdanie”. Gdy spytałem, czym motywuje ten sąd, odparł, że na jego wykładach Wittgenstein jako jedyny wyglądał na zadziwionego.
Bertrand Russell
Z łatwością jestem w stanie zrozumieć, czemu dzieci kochają piasek.
WittgensteinZ początku zdarzało mi się zostawiać wiadomości na ulicy.
Ktoś mieszka w Luwrze, mówiły niektóre z nich. Albo w National Gallery.
Naturalnie mogły mówić coś takiego tylko wówczas, gdy byłam w Paryżu albo w Londynie. Ktoś mieszka w Metropolitan Museum, mówiły, kiedy jeszcze byłam w Nowym Jorku.
Oczywiście nikt się nie zjawił. W końcu przestałam zostawiać wiadomości.
Prawdę mówiąc, zostawiłam pewnie ze trzy, cztery, nie więcej.
Nie mam pojęcia, jak dawno robiłam to wszystko. Gdybym musiała zgadywać, zgadywałabym pewnie, że dziesięć lat temu.
Chociaż mogło to być jeszcze parę lat wcześniej.
No i oczywiście wtedy przez jakiś czas byłam całkiem szalona.
Nie wiem, przez jaki czas, ale przez jakiś.
Nie po kolei w głowie. Którego to zwrotu nigdy dobrze nie rozumiałam, a przynajmniej tak mi się teraz wydaje, gdy nagle przyszło mi go użyć.
Nie po kolei w głowie, bo oszalała czy nie pamięta?
W każdym razie co do szaleństwa raczej nie było wątpliwości. Na przykład kiedy wybrałam się samochodem w tamten turecki zakątek zwiedzić wykopalisko starożytnej Troi.
I z jakiegoś powodu najbardziej mi zależało, żeby zobaczyć rzekę, o której też czytałam, że płynie obok cytadeli aż do morza.
Nazwy rzeki nie pamiętam, ale okazała się mulistym strumieniem.
A mówiąc o morzu, miałam tak naprawdę na myśli Dardanele, które nazywano kiedyś Hellespontem.
Nazwę Troi też oczywiście zmieniono. Na Hisarlik.
Pod wieloma względami byłam rozczarowana, bo wykopalisko jest zadziwiająco małe. Niewiele dłuższe od zwykłej przecznicy, a wysokie na kilka pięter, praktycznie rzecz biorąc.
Za to z ruin widać górę Idę, chociaż dzieli je wielka odległość.
Była późna wiosna, lecz na szczycie góry leżał śnieg.
Ktoś z tych starych opowieści wspiął się tam chyba, żeby umrzeć. Być może Parys.
Chodzi oczywiście o kochanka Heleny. Ranionego gdzieś pod koniec tamtej wojny.
Zwiedzając Troję, myślałam właściwie przede wszystkim o Helenie.
A przez pewien czas, jak właśnie miałam dodać, marzyłam nawet, że na brzegach wciąż stoją greckie okręty.
Cóż, marzyć o czymś takim byłoby rzeczą całkiem niegroźną.
Z Hisarliku nad wodę piechotą jest może godzina drogi. A na drugą stronę planowałam przeprawić się zwykłą łódką i potem ruszyć samochodem w głąb Europy, przez Jugosławię.
To znaczy chyba przez Jugosławię. W każdym razie na drugim brzegu są pomniki żołnierzy, którzy zginęli tam podczas pierwszej wojny światowej.
Z kolei na brzegu trojańskim można znaleźć pomnik w miejscu, gdzie pochowano Achillesa, chociaż było to znacznie dawniej.
A przynajmniej twierdzi się, że pochowano tam Achillesa.
W każdym razie niezwykły wydaje mi się fakt, że młodzi mężczyźni ginęli tam na wojnie tak dawno temu, a potem znów, trzy tysiące lat później.
Tak czy owak, zmieniłam wówczas plany co do przekraczania Hellespontu. A raczej Dardaneli. Wyszukałam sobie motorówkę, żeby minąć greckie wyspy i dotrzeć do Aten.
Chociaż za mapę służyła mi kartka wyrwana z atlasu, do Grecji dotarłam raptem w dwa niespieszne dni. Co do wielu aspektów tej antycznej wojny z pewnością znacznie przesadzano.
A jednak czasem, pod wpływem tego czy owego, zagra w człowieku właściwa struna.
Na przykład gdy nazajutrz, a może dwa dni później, ujrzałam Partenon w późnym popołudniowym słońcu.
To było chyba tej zimy, kiedy mieszkałam w Luwrze. Paląc artefakty i ramy obrazów, żeby się ogrzać, a wszystko to w sali ze złą wentylacją.
Ale później, wraz z pierwszymi oznakami odwilży, zmieniając auta, jak tylko kończyła się benzyna, ruszyłam z powrotem do domu przez Rosję Centralną.
To wszystko bez wyjątku prawda, nawet jeśli, jak już mówiłam, zdarzyło się dawno temu. I nawet jeśli, jak już również mówiłam, bardzo możliwe, że byłam wtedy szalona.
Z drugiej strony wcale nie mam pewności, czy byłam szalona, jadąc wcześniej przez Meksyk.
Choć może tak. Jadąc na grób dziecka, które straciłam, jeszcze dawniej, i które miało na imię Adam.
Czemu napisałam, że miało na imię Adam?
Simon, tak miał na imię mój chłopczyk.
Nie po kolei w głowie. Czyli że można nawet na chwilę zapomnieć imię jedynego dziecka, które miałoby dziś trzydzieści lat?
Trzydzieści chyba nie. Dwadzieścia sześć, powiedzmy, albo dwadzieścia siedem.
Czyli ja mam pięćdziesiąt?
W tym domu na plaży jest tylko jedno lustro. Według lustra może i pięćdziesiąt.
I według dłoni. Po ich wierzchach już widać.
A jednak wciąż miesiączkuję. Nieregularnie, i często trwa to całymi tygodniami, a potem tak długo nic się nie dzieje, że niemal zapominam.
Być może mam góra czterdzieści siedem, czterdzieści osiem lat. Na pewno już kiedyś próbowałam to z grubsza oszacować, bodaj licząc miesiące, a przynajmniej pory roku. Ale nawet nie pamiętam, kiedy do mnie dotarło, że już dawno straciłam rachubę.
Aczkolwiek jestem przekonana, że gdy to wszystko się zaczęło, zbliżałam się do czterdziestki.
Tamte wiadomości malowałam białą farbą. Wielkie drukowane litery na skrzyżowaniach, więc gdyby ktoś jechał w tę czy drugą stronę, toby je zauważył.
W Metropolitan Museum też oczywiście paliłam artefakty. I nie tylko.
Zimą przez cały czas paliłam tam ognisko. Ale nie takie jak w Luwrze. W Metropolitan paliłam je w westybulu, tam gdzie się wchodzi i wychodzi.
Skoro o tym mowa, skonstruowałam też nad ogniskiem wysoki blaszany komin. Żeby dym leciał prosto do świetlików, znajdujących się jeszcze wyżej.
W tych świetlikach musiałam wystrzelać dziury, gdy już był gotowy komin.
Z pistoletu, stojąc na jednym z balkonów. Musiałam uważnie celować, i to pod kątem, by dym się ulatniał, a deszcz nie leciał do środka.
I tak leciał do środka, ten deszcz. Nie jakoś bardzo, ale trochę tak.
Potem zaczął też lecieć innymi oknami, kiedy szyby popękały same z siebie. A raczej od pogody.
Szyby wciąż pękają. Tu, w tym domu, popękało kilka.
Chociaż teraz jest lato. I nie żeby deszcz mi przeszkadzał.
Z piętra widać ocean. Tu na dole zasłaniają go wydmy.
Właściwie jest to mój drugi dom na tej plaży. Pierwszy doszczętnie spaliłam. Wciąż nie jestem pewna, jak to się stało, chociaż niewykluczone, że w trakcie gotowania. Dosłownie na chwilę poszłam na wydmy zrobić siku, a kiedy się odwróciłam, wszystko stało w płomieniach.
Te domy na plaży są oczywiście całe z drewna. Mogłam jedynie usiąść na wydmie i patrzeć, jak się pali. Płonął całą noc.
Spacerując rankami wzdłuż plaży, wciąż zwracam uwagę na spalony dom.
Rzecz jasna to, na co zwracam uwagę, nie jest domem, tylko szczątkami domu.
Skłonni jesteśmy nadal myśleć o domu jako o domu, nawet jeśli nie za wiele z niego zostało.
Ten obecny, muszę przyznać, trzyma się całkiem nieźle. Kiedy znów spadnie śnieg, będzie to już chyba trzeci raz, odkąd tu mieszkam.
Być może powinnam sporządzić listę innych miejsc, w których byłam, nawet jeśli nikomu poza mną się to nie przyda. A więc najpierw stare poddasze w SoHo, jeszcze przed Metropolitan Museum. I później te wszystkie podróże.
Chociaż z pewnością i tu już straciłam rachubę.
Pamiętam jednak, że któregoś ranka siedziałam w aucie z kierownicą po prawej stronie, patrząc, jak Stratford-on-Avon znika pod warstwą śniegu, co na pewno należy do rzadkości.
I jeszcze że tej samej zimy prawie potrącił mnie samochód, w którym nikogo nie było, pędzący w dół wzgórza, niedaleko Hampstead Heath.
Jest pewien powód, dla którego ten samochód, w którym nikogo nie było, pędził w dół wzgórza.
Powodem jest, rzecz jasna, wzgórze.
I też miał kierownicę po prawej stronie. Chociaż to akurat może nie mieć zbyt wiele do rzeczy.
Tak czy owak, być może minęłam się z prawdą, opowiadając wcześniej o zostawianiu na ulicy wiadomości, że ktoś mieszka w National Gallery.
Gdyż w Londynie nie mieszkałam wcale w National Gallery, tylko w Tate Gallery, gdzie jest tyle obrazów Josepha Mallorda Williama Turnera.
Z dużą dozą pewności mogę stwierdzić, że mieszkałam w Tate.
I też miałam swój powód. Taki mianowicie, że widać stamtąd rzekę.
Mieszkając w pojedynkę, człowiek lgnie do widoku wody.
Ale też zawsze zachwycałam się Turnerem. Właściwie decyzję podjęłam być może po części ze względu na jego obrazy przedstawiające wodę.
Pewnego razu Turner kazał się na kilka godzin przywiązać do masztu, gdy szalał sztorm, żeby móc potem ten sztorm namalować.
Oczywiście nie sztorm zamierzał Turner namalować, tylko wyobrażenie sztormu.
Zauważyłam, że język często jest pod tym względem nieprecyzyjny.
Właściwie ta historia z Turnerem przywiązanym do masztu z czymś mi się kojarzy, chociaż nie mogę sobie przypomnieć z czym.
Chyba nie mogę sobie też przypomnieć, jakie ognisko paliłam w Tate Gallery.
Nawiasem mówiąc, żeby się ogrzać w Rijksmuseum, w Amsterdamie, zdjęłam ramę ze Straży nocnej Rembrandta.
Mam niemal całkowitą pewność, że mniej więcej w tamtym czasie zamierzałam też dotrzeć do Madrytu, bo w Prado wisi jeden obraz Rogiera van der Weydena, Zdjęcie z krzyża, i chciałam go jeszcze raz zobaczyć. Ale z jakiegoś powodu w Bordeaux przesiadłam się do auta, które akurat stało w odwrotnym kierunku.
Chociaż niewykluczone, że jednak przekroczyłam granicę hiszpańską i dotarłam aż do Pampeluny.
Cóż, zdarzało mi się w tamtym czasie, jak już mówiłam, robić rzeczy całkowicie niezaplanowane. Raz, tylko z tego powodu, że natknęłam się na furgonetkę Volkswagena pełną piłek do tenisa, spuściłam ich kilkaset ze szczytu Schodów Hiszpańskich, jedną po drugiej, na wszelkie możliwe sposoby.
Patrzyłam, jak odbijając się od drobnych nierówności albo wyślizganych miejsc w kamieniu, zmieniają kierunek, albo zgadywałam, jak daleko która poleci przez piazzę na samym dole.
Kilka nawet poleciało na skos, odbijając się od ściany domu, w którym zmarł John Keats.
Na domu wisi tabliczka z informacją, że zmarł tam John Keats.
Tabliczka, rzecz jasna, po włosku. Giovanni Keats, tak go nazwali.
Ta rzeka przy wzgórzu Hisarlik to Skamander, właśnie mi się przypomniało.
U Homera, w Iliadzie, jest to ogromna rzeka.
No, może kiedyś taka była. Wiele się może zmienić przez trzy tysiące lat.
A jednak, siedząc któregoś wieczoru na odkopanych murach i spoglądając na nią, mogłabym niemal przysiąc, że wciąż widać, jak greckie straże rozpalają ogniska wzdłuż brzegu.
Ale, jak już wspominałam, być może wcale nie pozwoliłam sobie na podobną myśl.
Nawet jeśli myślenie o pewnych sprawach jest rzeczą całkiem niegroźną.
A kiedy wstał świt, gotowa byłam wręcz uznać go za różanopalcą jutrzenkę. I to pomimo burego nieba.
Tymczasem właśnie musiałam zrobić chwilę przerwy, żeby się wypróżnić. W tym celu nie chodzę na wydmy, tylko nad sam ocean, gdzie wszystko zmyje przypływ.
Po drodze przystanęłam w lesie obok domu, żeby nazbierać liści.
A wracając, poszłam po wodę do źródła, które leży o jakieś sto kroków dalej, ścieżką w odwrotnym kierunku.
Mam tu też strumień. Tamiza to oczywiście nie jest.
Mieszkając w Tate, wodę faktycznie przynosiłam z rzeki. Już od dłuższego czasu znów można coś takiego robić.
A z Arno, we Florencji, można było pić już nawet wtedy, gdy mieszkałam w Galerii Uffizi. Tak samo z Sekwany, kiedy z Luwru chodziłam z dzbanem na nabrzeże.
Z początku oczywiście piłam tylko butelkowaną wodę.
Z początku miałam też odpowiedni sprzęt. Na przykład generatory do zasilania grzejników.
Woda i ciepło stanowiły, rzecz jasna, pierwszą potrzebę.
Nie pamiętam, co przyszło najpierw, wprawa w podsycaniu ogniska, która pozwoliła mi pozbyć się takich urządzeń, czy odkrycie, że znów można pić wodę, skąd się chce.
Być może najpierw przyszła wprawa w podsycaniu ogniska. Nawet jeśli na przestrzeni lat doszczętnie spaliłam dwa domy.
Z tym że ten późniejszy, jak już nadmieniłam, przypadkiem.
W powody spalenia pierwszego wolałabym się zanadto nie wdawać. Ale zrobiłam to całkiem umyślnie.
Wtedy w Meksyku, rano, po odwiedzinach na grobie mojego biednego Simona.
To był dom, w którym wszyscy kiedyś mieszkaliśmy. Szczerze wierzyłam, że tam zostanę, przynajmniej jakiś czas.
Po całym pokoju, należącym kiedyś do Simona, rozlałam benzynę.
Tego ranka jeszcze przez długi czas we wstecznym lusterku kłębił się dym.
Teraz mam dwa ogromne kominki. Mówię o tym domu nad oceanem. A w kuchni staroświecki pękaty piecyk.
Piecyk naprawdę polubiłam.
Nawiasem mówiąc, Simon miał siedem lat.
W okolicy jest sporo owoców leśnych, ileś rodzajów. A za strumieniem, dosłownie o parę minut drogi, rosną najróżniejsze rośliny, na polach, kiedyś uprawnych, a dziś już oczywiście całkiem zdziczałych.
Za oknem, przy którym siedzę, wietrzyk igra wśród dziesięciu tysięcy liści. Słońce przedziera się przez las jasnymi cętkami.
Rosną też kwiaty, w wielkiej obfitości.
Właściwie to dobry dzień na muzykę, chociaż nie mam jak jej sobie sprawić.
Przez lata, gdziekolwiek mnie zaniosło, zwykle znajdowałam sposób, żeby coś włączyć. Ale odkąd zaczęłam pozbywać się urządzeń, trzeba było też zrezygnować z muzyki.
Pozbyłam się, zasadniczo, bagażu. Rzeczy, powiedzmy.
Jednak od czasu do czasu zdarza mi się usłyszeć w głowie jakąś muzykę.
A w każdym razie urywek tego czy owego. Może to być Antonio Vivaldi. Albo piosenka Joan Baez.
Nie tak dawno usłyszałam nawet cały pasaż z Les Troyens Berlioza.
Mówiąc usłyszałam, mówię tak tylko, rzecz jasna, w pewnym sensie.
Może więc jednak mam jakiś bagaż, nawet jeśli zdawało mi się, że się go pozbyłam.
Swego rodzaju bagaż. Czyli taki, który zostaje w głowie, ze szczątków wszystkiego, co się kiedykolwiek wiedziało.
Na przykład daty urodzin ludzi w rodzaju Pabla Picassa czy Jacksona Pollocka, które z pewnością mogłabym nadal wyrecytować z pamięci, gdybym miała taki kaprys.
Albo numery telefonów sprzed tych wszystkich lat.
Nawet mam tu telefon, o trzy albo cztery kroki od miejsca, gdzie siedzę.
Z tym że chodziło mi oczywiście o numery działających telefonów.
Prawdę mówiąc, jest też drugi telefon, na górze pod oknem, przy siedzisku wyłożonym poduszkami, skąd prawie co wieczór oglądam zachód słońca.
Poduszki, tak jak tyle innych rzeczy na tej plaży, są stęchłe. Nawet w najgorętsze dni czuje się wilgoć.
Książki się od tego marnują.
Książki, nawiasem mówiąc, to też część bagażu, którego się pozbyłam. Choć w tym domu wciąż jest dużo takich, co były tu już wcześniej.
Powinnam pewnie wspomnieć, że w tym domu jest osiem pokoi, chociaż korzystam jedynie z dwóch albo trzech.
Szczerze mówiąc, przez te wszystkie lata zdarzało mi się coś tam czytać. Zwłaszcza w okresie szaleństwa czytałam całkiem sporo.
Którejś zimy przeczytałam prawie wszystkie greckie dramaty antyczne. Właściwie nawet przeczytałam je na głos. A każdą doczytaną kartkę wyrywałam i szła w ogień.
Puściłam z dymem Ajschylosa i Sofoklesa i Eurypidesa.
W pewnym sensie.
W innym sensie to Helenę i Klitajmestrę i Elektrę puściłam z dymem.
Pojęcia nie mam czemu.
Gdybym wtedy rozumiała, czemu robię coś takiego, z pewnością nie byłabym szalona.
A gdybym nie była szalona, z pewnością niczego podobnego bym nie zrobiła.
Nie jestem całkowicie przekonana, czy te dwa ostatnie zdania mają jakiś szczególny sens.
W każdym razie nie pamiętam też, gdzie dokładnie czytałam te dramaty, paląc po kolei każdą kartkę.
Niewykluczone, że to wycieczka do starożytnej Troi sprawiła, że zachciało mi się czytać greckie dramaty.
A może czytanie greckich dramatów sprawiło, że wybrałam się na wycieczkę do starożytnej Troi?
I tak to się kręciło, to moje szaleństwo.
Być może jednak wybierając się do Meksyku, wcale nie byłam szalona. Przecież to żadne szaleństwo chcieć odwiedzić grób synka.
Z pewnością jednak byłam szalona, kiedy przejechałam autem całą Alaskę, aż po Nome, by skierować później łódź na Cieśninę Beringa.
Nawet jeśli tym razem zdobyłam zawczasu mapy.
No i kiedyś znałam się na łodziach. Ale mimo wszystko.
Później, paradoksalnie, przez całą Rosję na zachód przedostałam się prawie bez map. Wystarczy każdego ranka wyjeżdżać z miejsca, w którym stoi słońce, a potem za dnia czekać, aż pojawi się z przodu. Podążać za słońcem, i tyle.
Podczas jazdy rozmyślałam o Fiodorze Dostojewskim.
A raczej bacznie się rozglądałam za Rodionem Romanowiczem Raskolnikowem.
Czy zatrzymałam się w Ermitażu? Czemu nie pamiętam, czy był jakiś postój w Moskwie?
No tak, całkiem możliwe, że wręcz minęłam Moskwę, nawet tego nie zauważywszy, bo przecież ani trochę nie mówię po rosyjsku.
Oczywiście nie tylko nie mówię po rosyjsku, ale i po rosyjsku nie czytam.
I czemu napisałam to pretensjonalne zdanie o Dostojewskim, skoro nie mam teraz pojęcia, czy choćby jedną chwilę poświęciłam na myślenie o tym człowieku?
A więc znów bagaż. Jeśli nie wtedy, to przynajmniej tu i teraz, kiedy stukam na maszynie.
Co prawda, gdy już minęłam ostatnią wyspę i zacumowałam motorówkę, żeby poszukać kolejnego auta, być może nawet zaskoczyły mnie rosyjskie rejestracje. Bo miałam niejasne wrażenie, że powinnam być w Chinach.
Chociaż dopiero teraz mnie tknęło, że nieco chińskiego bagażu też się oczywiście ma.
Nieco. Chyba nie trzeba ilustrować tego faktu przykładami.
Nawet jeśli pisząc te słowa, popijam akurat herbatę souchong.
A Ermitaż tak czy owak znajduje się być może w Leningradzie.
Z drugiej strony nie mam żadnych wątpliwości, nawet najmniejszych, że szukałam Raskolnikowa.
Traktując Raskolnikowa jako pewien symbol, można z całą pewnością stwierdzić, że szukałam właśnie jego.
Chociaż równie dobrze można stwierdzić, że szukałam Anny Kareniny. Albo Dymitra Szostakowicza.
Oczywiście w Meksyku też szukałam.
Przecież nie Simona, bo aż za dobrze wiedziałam, że Simon leży w tamtym grobie. Więc może szukałam Emiliana Zapaty.
Też symbolicznie. Szukałam Zapaty. Albo Benita Juáreza. Albo Davida Alfara Siqueirosa.
Szukałam kogokolwiek, gdziekolwiek.
Nawet w okresie szaleństwa szukałam, bo przecież z jakiego innego powodu miałabym wypuszczać się na wędrówki do tych wszystkich miejsc?
Wcześniej oczywiście szukałam w Nowym Jorku, na każdym skrzyżowaniu. Jeszcze zanim wyprowadziłam się z SoHo, szukałam po całym Nowym Jorku.
Więc również wtedy zimą, w Madrycie, nie przestawałam szukać.
Nie jestem pewna, czy już wspominałam pobyt w Madrycie.
Choć w końcu nie w Prado. Być może sugerowałam wcześniej, że chciałam tam zamieszkać, jednak było za słabo oświetlone.
Mam na myśli naturalne światło, bo wówczas już zaczęłam pozbywać się większości urządzeń.
Tylko w wyjątkowo ostrym słońcu można oglądać tego Rogiera van der Weydena tak, jak ten obraz chciałby być oglądany.
Mogę o tym bezwzględnie zaświadczyć, bo nawet umyłam najbliższe okna.
Więc w Madrycie mieszkałam w hotelu. Wybrałam sobie ten, który nazwali na cześć Velázqueza.
Tam z kolei szukałam Don Kichota. Albo El Greca. Albo Francisca de Goi.
Jak poetycko brzmią na ogół hiszpańskie nazwiska. W kółko można by je wypowiadać.
Sor Juana Inés de la Cruz. Marco Antonio Montes de Oca.
Chociaż niewykluczone, że te dwa nazwiska są akurat meksykańskie.
Szukałam. Rany boskie, jak ja rozpaczliwie szukałam.
Nie pamiętam, kiedy właściwie przestałam szukać.
Na Morzu Adriatyckim, gdy płynęłam z Troi do Grecji, ruszył na mnie jakiś kecz, z wiatrem huczącym w spinakerze.
Można sobie wyobrazić, jak mnie to przeraziło i jak się poczułam.
W jednej chwili płynie się po morzu, samej jak zawsze, a zaraz potem zjawia się kecz.
Ale tylko dryfował. Przez cały ten czas, jak się zdaje.
Czy możliwe, że wtedy minęło już ze cztery czy pięć lat? Jestem niemal pewna, że w Nowym Jorku spędziłam co najmniej dwie zimy i dopiero potem zaczęłam szukać gdzie indziej.
To było koło Lesbos, ten kecz. Albo koło Skyros.
Czy Skyros to jedna z greckich wysp?
Zapomina się. Bagaż traci się również całkiem bezwiednie.
Te parę akapitów wcześniej, jak sądzę, zamiast na Morzu Adriatyckim powinnam była powiedzieć na Morzu Egejskim. Bo z pewnością między Troją a Grecją jest Morze Egejskie.
Ta herbata to chyba też w pewnym sensie bagaż. Chociaż ją akurat specjalnie sobie wyszukałam, kiedy spalił się tamten pierwszy dom na plaży. Dbam, żeby prawie niczym się nie obciążać, ale chciało mi się herbaty.
I jeszcze papierosów, chociaż ostatnio bardzo mało palę.
No i, rzecz jasna, innych podstawowych artykułów.
A papierosy tylko z puszek. Te w paczkach zwietrzały już jakiś czas temu.
Tak jak większość rzeczy, które pakowano w ten sposób. Nawet się nie zepsuły, tylko się zeschły.
Nawiasem mówiąc, tak się składa, że papierosy mam rosyjskie. To jednak tylko zbieg okoliczności.
Tutaj wszystko jest ciągle wilgotne.
Już to mówiłam.
Ale kiedy wyciągam ubrania z szuflady, często sprawiają wrażenie lepkich.
Latem, tak jak teraz, zwykle chodzę bez niczego.
Mam co prawda majtki i szorty, i kilka spódnic portfelowych z dżinsu, i jeszcze parę bawełnianych pulowerów. Wszystko piorę w strumieniu, a potem rozwieszam na krzakach, żeby wyschło.
Oczywiście mam więcej ubrań. W zimie nie da się inaczej.
Ale poza zbieraniem zawczasu drewna na opał już się zimą nie przejmuję, póki nie przyjdzie.
Przyjdzie, to będzie.
Kiedy opadną liście, ale jeszcze przed śniegiem, drzewa zwykle przez jakiś czas są nagie, i wtedy z mojego domu widać całą drogę do źródła, a nawet resztę ścieżki, która prowadzi do autostrady.
W jakieś czterdzieści minut można tą autostradą dojść do miasteczka.
Jest tam kilka sklepów i stacja benzynowa.
Na stacji ciągle można znaleźć naftę.
Ale ja tu rzadko korzystam z lamp. Nawet gdy wydaje się, że zgasł już ostatni promyk zachodzącego słońca, resztki wciąż docierają do pokoju na piętrze, gdzie chodzę spać.
Przez inne okno, po przeciwnej stronie, budzi mnie różanopalca jutrzenka.
Trzeba przyznać, że zdarzają się poranki, gdy to określenie naprawdę pasuje.
Nawiasem mówiąc, domy wzdłuż tej plaży zdają się ciągnąć w nieskończoność. A w każdym razie nieskończenie dalej, niż udało mi się zajść w jedną czy drugą stronę, tak by wrócić przed zmrokiem.
Gdzieś powinnam mieć latarkę. Może w schowku pikapa.
Pikap stoi na autostradzie. Chyba już od jakiegoś czasu nie pamiętałam, żeby odpalić akumulator.
Na stacji benzynowej muszą być jeszcze jakieś nieużywane akumulatory.
Siostra Juana Inés de la Cruz. Prawdę mówiąc, nie mam już pojęcia, kim mogła być.
Prawdę mówiąc, równie trudno byłoby mi stwierdzić, kim był Marco Antonio Montes de Oca.
W londyńskiej National Portrait Gallery, gdzie akurat nie zdecydowałam się zamieszkać, osiem z dziesięciu twarzy na portretach nic mi nie mówiło. Z nazwiskami z podpisów nie poradziłam sobie dużo lepiej.
Oczywiście nie mam na myśli ludzi takich jak Winston Churchill czy siostry Brontë, czy Królowa, czy Dylan Thomas.
Ale i tak mnie to przygnębiło.
I czemu nagle mam ochotę poinformować Dylana Thomasa, że teraz już można po prostu uklęknąć i napić się wody z Loary albo z Padu, albo z Missisipi?
Choć może Dylan Thomas zdążył umrzeć, zanim coś takiego stało się niemożliwością, i tylko spojrzałby na mnie, jakbym znów była szalona?
Na pewno tak właśnie zrobiłby Achilles. Albo Szekspir. Albo Emiliano Zapata.
Wyleciało mi z głowy, kiedy dokładnie żył Dylan Thomas. A jeśli chodzi o skażenie środowiska, na pewno nie ma konkretnych dat.
Jeden jeden osiem sześć, tymi czterema cyframi kończył się chyba czyjś numer telefonu.
Właściwie nad Missisipi też nigdy nie byłam. Jednak w drodze do Meksyku i z powrotem piłam wodę z Rio Grande.
Czemu mówię takie rzeczy? Przecież musiałabym wtedy przejechać przez Missisipi, w obie strony.
Lecz chyba w ogóle tego nie pamiętam. Może i wówczas byłam szalona?
A jaki dziwny jest zestaw książek, które wtedy czytałam, rany boskie. Wszystkie o jednej i tej samej wojnie.
Chociaż często wymyślałam własne wersje tych historii. Takie tam fantazyjne, prywatne improwizacje.
Na przykład że Helena wymyka się z oblężonego miasta nad Skamander, by po kryjomu spotkać się z Achillesem.
Albo że Penelopa pod nieobecność Odyseusza kocha się z każdym z zalotników po kolei.
Bo czemu nie miałaby? W końcu tylu ich się tam kręciło. I jeśli wojna faktycznie trwała dziesięć lat, a zanim ten jej małżonek znów się zjawił, minęło kolejne dziesięć?
Z jakiegoś powodu zawsze lubiłam fragment, w którym Achilles przebiera się za dziewczynę, a potem się chowa, bo nie chce ruszać w bój.
Pamiętam obraz Penelopy tkającej w National Gallery, namalowany przez niejakiego Pinturicchia.
Chyba źle mi się to powiedziało.
Przecież nie miałam na myśli tego, że Penelopa tka w National Gallery. Rzecz jasna, tka na wyspie Itaka.
Która to Itaka, notabene, nie znajduje się ani na Morzu Adriatyckim, ani na Egejskim, tylko na Jońskim.
Co to jednak nie zostanie czasem człowiekowi w głowie.
Powinnam też może zaznaczyć, że National Gallery i National Portrait Gallery to dwa różne muzea, chociaż oba znajdują się w Londynie.
A nawet że to dwa różne muzea, chociaż znajdują się w tym samym budynku.
O Pinturicchiu z kolei nie wiem prawie nic, chociaż kiedyś o wielu malarzach wiedziałam sporo.
Cóż, o wielu malarzach wiedziałam sporo z tej samej przyczyny, z której Achilles z pewnością wiedział sporo, powiedzmy, o Hektorze.
Ale jedyne, co pamiętam z tego obrazu z Penelopą, to to, że jest na nim kot, który bawi się kłębkiem włóczki.
Na pewno umieszczenie tam kota nie było ze strony Pinturicchia szczególnie nowatorskie. A jednak sympatycznie chyba pomyśleć, że Penelopa miała jakiegoś zwierzaka, zwłaszcza jeżeli pomyliłam się co do niej i tych wszystkich zalotników.
Powinnam też pewnie już dawno powiedzieć, że mam poważne wątpliwości co do tego, czy wojna faktycznie trwała dziesięć lat.
Oraz czy to wszystko faktycznie przez Helenę.
Przez jedno spartańskie dziewczę, jak ją ktoś kiedyś nazwał. Otóż to.
Ale przede wszystkim myślę o tym, jak rozczarowująco małe są właściwie ruiny Troi.
Niewiele dłuższe od zwykłej przecznicy, a wysokie na kilka pięter, praktycznie rzecz biorąc.
Chyba że weźmie się pod uwagę fakt, że ludzie mieszkali też poza cytadelą, na równinach.
Ale mimo wszystko.
W Odysei Helena, już starsza, emanuje niezwykłą godnością. Dwa albo trzy razy czytałam fragmenty, w których odwiedza ją syn Odyseusza, Telemach.
A więc niemożliwe, bym te kartki wyrwała i rzuciła w ogień, tak jak robiłam z kartkami dramatów.
Tymczasem właśnie znów byłam na wydmach. Sikając, z jakiegoś powodu pomyślałam o Lawrensie z Arabii.
W sumie nie bardzo mogę powiedzieć, że o nim myślałam, bo o Lawrensie z Arabii wiem niewiele więcej niż o Pinturicchiu. A jednak Lawrence z Arabii przyszedł mi do głowy.
Szczerze mówiąc, nie widzę żadnego związku między sikaniem a Lawrence’em z Arabii.
Wciąż igra tamten wietrzyk. Niewykluczone, że mamy wczesny sierpień.
Przez chwilę, wracając spacerkiem, słyszałam chyba coś Brahmsa. Powiedziałabym, że Rapsodię na alt, chociaż wątpię, czy faktycznie pamiętam Rapsodię na alt.
Niewątpliwie w National Portrait Gallery wisiał portret Lawrence’a z Arabii.
A teraz w głowie kołacze mi się nazwisko T. E. Shaw. Ale to jeszcze jedna z tych migotliwych tożsamości, które mi się wymykają.
Skądinąd wcale mnie to nie dręczy.
W ogóle mało co mnie dręczy, jak być może już wspominałam. Chociaż może nie.
No bo cóż by to był za absurd, gdybym w obecnych okolicznościach pozwoliła sobie na to, żeby coś mnie dręczyło.
Owszem, od czasu do czasu trapi mnie, o ile trapić to odpowiednie słowo, reumatyzm w barku. Lewym, przez co niekiedy jestem odrobinę niesprawna.
Ale pomaga, jak pobędę na słońcu.
Z kolei po zębach w ogóle nie widać, żebym miała pięćdziesiąt lat. Odpukać z tymi zębami.
Wcale nie pamiętam, próbując sięgnąć wstecz, jakie zęby miała matka. Ani ojciec.
Tak czy owak, być może mam góra czterdzieści siedem lat.
Nie wyobrażam sobie, żeby problemy z zębami miała Helena Trojańska. Albo żeby Klitajmestra miała reumatyzm.
Cézanne, rzecz jasna, już prędzej.
Chociaż nie Cézanne, tylko Renoir.
Nawiasem mówiąc, zupełnie nie wiem, gdzie się podziały moje własne przybory malarskie.
W ciągu tych wszystkich lat płótno naciągnęłam raz. Płótno skądinąd monstrualnych rozmiarów, ze trzy metry na półtora. I pokryłam aż czterema warstwami gessa.
A potem się w nie wpatrywałam.
Chyba całymi miesiącami wpatrywałam się w to płótno. Być może nawet, jak głupia, wycisnęłam na paletę jakieś farby.
Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że to było po moim powrocie do Meksyku. W tamtym domu, gdzie kiedyś mieszkaliśmy z Simonem, no i z Adamem.
Jestem raczej pewna, że mój mąż miał na imię Adam.
A po miesiącach wpatrywania się w to płótno któregoś ranka oblałam je benzyną, podpaliłam i pojechałam.
Za szeroką Missisipi, i dalej.
Chociaż raz na jakiś czas, dość rzadko, coś mi się w tym płótnie niemal jawiło.
Niemal. Na przykład Achilles, jak w rozpaczy po śmierci przyjaciela posypuje się popiołem. Albo Klitajmestra, gdy Agamemnon złożył ich córkę w ofierze, by greckim okrętom sprzyjał wiatr.
Pojęcia nie mam, dlaczego zawsze podobało mi się to o Achillesie przebranym za dziewczynę.
Zresztą, jak ktoś kiedyś powiedział, Odyseję napisała kobieta.
Wróciwszy do Meksyku, przez całą zimę nie mogłam się pozbyć starego przyzwyczajenia, żeby każdego ranka wywracać buty do góry podeszwą, bo a nuż wlazły tam skorpiony.
Od tylu nawyków trudno się było uwolnić. Na przykład przez ileś lat łapałam się na tym, że wciąż zamykam drzwi na klucz.
Albo weźmy Londyn. Tam z uporem jeździłam po brytyjskiej stronie ulicy.
Pogrążony w rozpaczy Achilles zemścił się na Hektorze, uśmiercając go, chociaż Hektor biegł ile sił w nogach.
Miałam dodać, że takich rzeczy dopuszczali się kiedyś mężczyźni. Ale Klitajmestra też w rozpaczy uśmierciła Agamemnona.
Wprawdzie z pomocą. Ale mimo wszystko.
Mam niejasne wrażenie, że między innymi właśnie to mi się marzyło na tamtym płótnie. Agamemnon w kąpieli, pochwycony w sieć i dźgany mieczem.
Choć Bóg jeden wie, czemu komuś miałoby się marzyć coś tak krwawego.
Być może tak naprawdę zamierzałam namalować Helenę. Na brzegu, przy jednej ze spalonych łodzi, kiedy skończyło się oblężenie, a ją pojmano.
Lecz mimo wszystko nadal emanowała godnością.
Prawdę mówiąc, to płótno rozstawiłam zaraz pod głównymi schodami w Metropolitan Museum. Pod świetlikami, gdzie były dziury po moich nabojach.
A na któryś z balkonów nad westybulem wstawiłam łóżko.
Wzięłam je chyba z jednej z sal, w których odtwarzano konkretne epoki. Tu akurat, jak sądzę, amerykański styl kolonialny.
A zbudowany wcześniej komin przyczepiłam drutem do tych samych balkonów, żeby się nie przekrzywiał.
Chociaż w tamtym czasie wciąż jeszcze korzystałam z najróżniejszych urządzeń. Więc miałam też elektryczne grzejniki.
No i niezliczone reflektory, zwłaszcza tam, gdzie stało płótno.
Trzymetrową, wspaniale oświetloną Elektrę mogłam wtedy namalować, gdybym na to wpadła.
Ale wpadłam na to dopiero w tej chwili.
Biedna Elektra. Żeby własnej matce życzyć śmierci.
No i ta cała reszta. Wszyscy unurzani, jak się nad tym zastanowić.
Ale Irene Papas mogłaby być efektowną Elektrą.
Tymczasem była efektowną Heleną. W Trojankach Eurypidesa.
Być może zapomniałam nadmienić, że obejrzałam też kilka filmów, gdy jeszcze było na czym.
Na przykład Trojanki z Irene Papas i Katharine Hepburn. I Medeę z Marią Callas.
Moja matka miała sztuczne zęby, właśnie mi się przypomniało.
I trzymała je w szklance na stoliku nocnym, w tych ostatnich tygodniach, które spędziła w szpitalu.
O rany.
Chociaż coś mi się kojarzy, że projektor, który przytaszczyłam do muzeum, przestał działać po trzech czy czterech razach, a potem już nie chciało mi się szukać nowego.
Z początku, jeszcze mieszkając na poddaszu w SoHo, zgromadziłam tam co najmniej trzydzieści przenośnych radyjek i każde nastawiłam na inną częstotliwość.
Były zresztą na baterie, nie na prąd.
Musiały być na baterie, bo nie sądzę, żebym już wtedy umiała obsługiwać generator.
Na raka umarła też moja ciocia Esther. Chociaż to właściwie była siostra mojego ojca.
Tu przynajmniej zawsze słychać ocean.
A teraz raczej kawałek taśmy na sklejonej szybie w pokoju obok, brzmiący na wietrze, jakby coś drapało.
Kiedy rankiem na liściach leży rosa, niektóre migocą w najwcześniejszym słońcu jak klejnoty.
Jakby kot drapał, tak brzmi ta luźna taśma.
Tylko gdzie ja mogłam czytać na głos te wszystkie krwawe historie?
Jestem w miarę pewna, że zegarki ostatni raz nosiłam jeszcze przed wyjazdem do Europy, o ile to ma cokolwiek do rzeczy.
Wątpię, by noszenie trzynastu czy czternastu zegarków na całym przedramieniu miało zbyt wiele do rzeczy.
A przez pewien czas jeszcze kilku złotych zegarków na sznurku, zawieszonym na szyi.
Dokładnie tak ktoś nosił budzik w powieści, którą kiedyś czytałam.
Chyba były to Rozpoznania Williama Gaddisa, tylko że nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek czytała Rozpoznania Williama Gaddisa.