- promocja
- W empik go
Kochanki Konstancina - ebook
Kochanki Konstancina - ebook
Są młode, piękne, zdeterminowane, gotowe na wszystko - i depczą żonom Konstancina po piętach. Kiedy te drugie walczą o przetrwanie, kochanki zaczynają łowy. Ich bronią jest wszystko to, czego zmęczona opieką nad trójką dzieci żona nie wie, a celem bogaty samiec, który kupi gniazdko na Wilanowie i ustawi stałe zlecenie przelewu na 50 tysięcy złotych. Czym się różnią kochanki od żon? Jaką cenę muszą zapłacić za swoją pozycję na szczycie piramidy żywieniowej i kto tak naprawdę kieruje tym stadem? Ewelina Ślotała po odczarowaniu mitów dotyczących życia żon Konstancina idzie dalej i bezwstydnie zagląda pod kołderkę kochanek milionerów. To, co tam odkrywa, najpierw zachwyca, jednak z każdą kolejną warstwą puchu oczarowanie zmienia się w strach. Tym bardziej że odpowiedź na pytanie, kto jest łowcą, a kto ofiarą, zwykle przychodzi za późno…
Ewelina Ślotała - mama ukochanego syna, prawniczka, która odnalazła życiową pasję w projektowaniu wnętrz. Sól w oku konstancińskich elit. Osobiste doświadczenia skłoniły ją do wsparcia ofiar przemocy domowej, której kiedyś sama doświadczyła.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-892-8 |
Rozmiar pliku: | 316 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Karma to dziwka. To jedyna myśl, jaka przyszła mi do głowy, kiedy stałam boso na hotelowym dywanie i patrzyłam na rozciągającą się za oknem panoramę Warszawy. Wiktoria razem z moją mamą spały w pokoju obok. Przynajmniej im udało się zasnąć po tym całym koszmarze, który zafundował nam Julio. Julio, mój mąż, mój król, który od wielu miesięcy regularnie znęcał się nade mną psychicznie i fizycznie. A ja regularnie wybaczałam mu te napady agresji, wierząc, że to był ostatni raz. Ze wstydu zagryzłam wargi tak mocno, że aż poczułam metaliczny smak krwi. Boże, ile razy wyprowadzałam się z domu, ile razy obiecywałam sobie, że to koniec, że rozwiodę się i zniszczę dziada. I co? Mój zapał z każdym dobrym dniem słabł, aż w końcu całkowicie znikał razem z ostatnimi siniakami. Ale tym razem mu nie wybaczę. Po moim trupie!
Było już grubo po północy, większość warszawiaków ładowała baterie po ciężkim dniu obowiązkowymi ośmioma godzinami snu, szczęściarze. Ja wiedziałam, że tę noc, podobnie jak poprzednie, spędzę, wgapiając się w ulice i dachy warszawskich budynków i zastanawiając się, jak doszło do tego, że zamiast cieszyć się życiem, ukrywam się ze swoim dzieckiem w hotelu.
Tydzień temu zameldowałam się tutaj pod panieńskim nazwiskiem matki. Widząc moją twarz – całą w siniakach i zadrapaniach – recepcjonistka nawet nie prosiła o kartę kredytową. Bez słowa przyjęła od mojej roztrzęsionej mamy plik zwiniętych banknotów i zabukowała nam apartament na trzy tygodnie. Od tamtej pory nie wyszłam nawet na taras. Zabunkrowałam się w sypialni i wciąż tylko płakałam. W dzień starałam się spać, w nocy stałam na warcie. Każdy najmniejszy szmer na korytarzu powodował u mnie palpitacje serca. Nikogo nie wpuszczałam do środka, zrezygnowałam nawet z codziennego sprzątania pokoju. Nie chciałam i nie mogłam widzieć nikogo. I żeby było jasne – nie ze wstydu. Ja się po prostu bałam, śmiertelnie bałam się o swoje życie. Czy tak wygląda depresja? A może stałam już nad przepaścią, a przed zrobieniem ostatecznego kroku powstrzymywał mnie tylko paniczny lęk przed wyjściem na taras? Leki, które brałam do tej pory, przestały działać, wszystko przestało działać, nic nie było w stanie zatrzymać ani zagłuszyć galopu w mojej klatce piersiowej. Swędziało mnie całe ciało, ten okropny świąd to jedyne, co czułam.
Podeszłam do lustra i spojrzałam na zapadnięte oczy kobiety w odbiciu. Nie wierzyłam, że to ja. Zaczęłam się dusić tym widokiem, golf kaszmirowego swetra oplatał moją szyję niczym boa dusiciel, ale wolałam to, niż skonfrontować się z pamiątkami, które zostawił mi na szyi mój mąż. Mój król, mój ideał. Setki razy się zastanawiałam, czy gdyby wtedy do pokoju nie wbiegła mama, stałabym dziś tutaj, na tym puszystym dywanie. Za każdym razem, kiedy zamykałam oczy, widziałam dzikie i nieobecne spojrzenie Julia. Byłam pewna, że by mnie udusił, i ta myśl nie pozwala mi racjonalnie myśleć. Co miałam robić? Jak się ratować? Gdzie szukać pomocy? Wiedziałam, że powinnam zgłosić to pobicie, jak i wszystkie poprzednie, na policję. Zrobić obdukcję, bronić się, ale… nie miałam siły. Byłam tak wyczerpana i złamana, że jedyne, na co było mnie stać, to ukrywanie się przed swoim mężem. Poza tym nie chciałam skończyć jak Helena – symbol konstancińskiego triumfu samca sadysty nad bezbronną kobietą. Dowód na lojalność płci brzydkiej i nieustanną rywalizację napędzaną brakiem szacunku do siebie i innych kobiet. Żon Konstancina. Niestety, ja też szłam w tym orszaku. Wiedziałam, widziałam i słyszałam, jakie piekło urządza jej Maciej, a jednak nie wyciągnęłam do niej ręki. Ani za czasów swojego pierwszego męża, czyli księcia, ani za czasów króla, czyli Julia. A w przypadku tego drugiego mogłam już coś zrobić. W końcu należałam już do śmietanki towarzyskiej i wszyscy liczyli się z moim zdaniem. Mimo wszystko, kiedy spotkałam Helenę przez przypadek na spacerze, udawałam, że jej nie widzę. Choć nie umknęła mojej uwadze jej zdewastowana twarz…
– Córciu, nie śpisz jeszcze? – Głos mamy wyrwał mnie z rozmyślań.
– Nie mogę zasnąć.
– Myślisz o nim?
– Nie, o Helenie. Żałuję, że kiedy mogłam, nie stanęłam w jej obronie. Słuchałam, jak kobiety drwią z jej siniaków, zastanawiają się, jak musiała być niegrzeczna, skoro Maciuś wybił jej zęba. Te samy żony, które jeszcze kilka tygodni wcześniej same chodziły w największych okularach ze swojej kolekcji.
– No niestety, to cena takiego życia. Ale są też dobre strony, przecież bywają piękne chwile i jest ich znacznie więcej niż tych koszmarnych – zaczęła perorować, tak jakby chciała mnie do czegoś przekonać.
– Chyba żartujesz? Naprawdę chciałabyś być na moim miejscu? Widzisz, gdzie jesteśmy? Zapomniałaś już, jak mnie dusił? – Straciłam panowanie nad sobą. Łzy spływały mi ciurkiem po twarzy. Znowu zaczęłam się trząść.
– Nie, nie zapomniałam i nigdy mu tego nie zapomnę.
Matka podała mi wodę i tabletkę na uspokojenie, po czym wyszła z pokoju, zostawiając mnie jeszcze bardziej rozbitą i samotną niż przed chwilą.
Do rana nie zmrużyłam oka, ale zmusiłam się do ułożenia planu. Nie był może on idealny, ale jedyny, na jaki było mnie stać w tym momencie. Wiedziałam, czułam to każdą zastraszoną i wyczerpaną komórką swojego ciała, że albo coś zrobię, albo skończę jak Stockard Channing z filmu Zemsta pierwszych żon. A takiej satysfakcji tym konstancińskim skurczybykom nie dam. Nie będę anegdotką na długie lata. O nie!
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI