Kochankowie z przypadku - ebook
Kochankowie z przypadku - ebook
Autor bestsellerów Micah Hunter przywykł do życia na walizkach. W każdym nowym miejscu spędzał pół roku. Tym razem, by napisać nową powieść, zamieszkał w wiktoriańskiej posiadłości na głuchej prowincji. Bezruch tego miejsca go przytłaczał. Z monotonii wywabiła go niespodziewanie właścicielka domu. I nawet on, twórca wyszukanych intryg, nie podejrzewał, że złożona przez nią niewinna z pozoru propozycja skończy się takim szaleństwem zmysłów...
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-4026-0 |
Rozmiar pliku: | 638 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Jakże mi przykro – powiedział Micah Hunter. – Bardzo cię lubiłem, ale musiałem cię zabić.
Rozparł się wygodniej w fotelu i przeczytał ostatnie linijki tekstu. Sapnął z zadowoleniem, bo scena śmierci jednego z bohaterów szczególnie mu się udała, i zamknął laptop. Pracował od czterech godzin. Najwyższy czas na przerwę. Szkoda tylko, pomyślał, stając przed frontowym oknem, że tu nie ma dokąd pójść.
Wyjął komórkę i wybrał numer. Po paru sekundach usłyszał głos swego agenta.
– Jakim cudem namówiłeś mnie na pobyt w tej dziurze przez pół roku?
– Miło cię słyszeć, stary – roześmiał się Sam Hellman.
– Wzajemnie. – Micahowi nie było do śmiechu.
Przeczesał palcami włosy i rozejrzał się. Dom, który wynajmował, był wiktoriańskim pałacykiem usytuowanym z dala od szerokiej alei wysadzanej wiekowymi drzewami. Ich korony płonęły różnymi odcieniami czerwieni i złota, zanim liście zbrązowieją i opadną. Niebo było intensywnie niebieskie, jesienne słońce przezierało zza grubych białych obłoków. Panowała absolutna cisza. Wręcz upiorna.
Jako poczytny autor horrorów i kryminałów trafiających na pierwsze miejsca w „New York Timesie”, Micah był ekspertem od atmosfery przyprawiającej o gęsią skórkę.
– Nie żartuj sobie, Sam, jestem tu uwięziony przez kolejne cztery miesiące, bo namówiłeś mnie na wynajęcie domu.
– Utknąłeś, bo zawsze lubiłeś zakłady – roześmiał się Sam.
Gorzka prawda. Sam znał go najlepiej na świecie. Poznali się we wczesnej młodości, gdy obaj służyli na jednym okręcie marynarki wojennej. Sam uciekł przed swą bogatą rodziną i jej oczekiwaniami, Micah uciekał przed sierocą przeszłością, rodzinami zastępczymi, kłamstwami i niedotrzymanymi obietnicami.
Z miejsca się zaprzyjaźnili i utrzymywali kontakt po zakończeniu służby wojskowej.
Sam wrócił do Nowego Jorku i wydawnictwa, które założył jeszcze jego dziadek – i ze zdziwieniem odkrył, że podoba mu się praca w rodzinnym biznesie. Micah utrzymywał się z dorywczych prac budowlanych, a całą energię włożył w napisanie pierwszej książki.
Wiedział od zawsze, że chce zostać pisarzem. Kiedy wreszcie zaczął, słowa popłynęły szerokim strumieniem. Pisał całymi nocami, pochłonięty opowieścią, która materializowała się na ekranie komputera. Po ukończeniu pierwszej powieści czuł się jak maratończyk – wykończony, ale zwycięski i szczęśliwy.
Wysłał książkę do Sama, a ten naniósł milion poprawek. Żaden pisarz nie lubi zmieniać tekstu, który uważa za idealny, ale Micah był tak zdeterminowany, że zaakceptował większość zmian.
Książka rozeszła się w mgnieniu oka, a Micah otrzymał niewielką sumkę, z której był bardziej dumny niż z jakichkolwiek wcześniej zarobionych pieniędzy.
Ten sukces był dopiero zapowiedzią kolejnych pomyślnych wydarzeń. Przy drugiej książce wcześniejsza szeptana reklama sprawiła, że powieść stała się sensacją wydawniczą i trafiła na listy bestsellerów. Zanim Micah się obejrzał, jego marzenie stało się rzeczywistością.
Od tej pory ściśle współpracował z Samem i stworzyli niezawodny zespół. A ponieważ byli starymi przyjaciółmi, Sam znakomicie wiedział, jak podpuścić Micaha.
– Zemściłeś się, bo zeszłej zimy pokonałem cię w wyścigu na snowboardzie?
– Za kogo ty mnie masz? – zachichotał Sam.
– To do ciebie podobne – westchnął Micah.
– No dobrze… może trochę – przyznał Sam – ale przyjąłeś wyzwanie. Miałeś zamieszkać w prowincjonalnym miasteczku na pół roku.
– To prawda. – A kiedy podpisywał umowę najmu z właścicielką domu, Kelly Flynn, wydawało mu się, że to kaszka z mleczkiem. Teraz, po dwóch miesiącach, był innego zdania.
– Sam mówiłeś, że akcja twojej następnej powieści dzieje się w zapadłej dziurze. Warto poznać realia.
– Niedzisiejszy jesteś? Nie słyszałeś o Google’u? – roześmiał się Micah. – A kiedy będę pisał o Atlantydzie, jak mam zbierać materiały?
– Nie o to chodzi – upierał się Sam. – Jenny i ja zachwyciliśmy się tym domem, kiedy mieszkaliśmy w nim parę lat temu. Banner to zadupie, ale pizzę mają dobrą.
Micah musiał przyznać mu rację. Zdążył zapisać w telefonie numer do Pizza Bowl.
– Za miesiąc, dwa, zmienisz zdanie – zapewnił go Sam. – Poczujesz zbawienne skutki świeżego górskiego powietrza i przestaniesz szukać dziury w całym.
Micah skrzywił się. Skłonny był przyznać, że dom jest piękny. Rozejrzał się po pokoju na piętrze, który wybrał na swój tymczasowy gabinet. Wysoki sufit, przestronne wnętrze, bajeczne widoki na góry. Cała posiadłość miała nastrój, który przypadł mu do gustu, czasem jednak czuł się tu jak duch snujący się po nawiedzonym zamku. Nie nawykł do tylu pokoi, do ciszy i pustki, ciarki chodziły mu po plecach.
W mieście – każdym normalnym mieście – są światła. Ludzie. Hałas. Tutaj noce wydawały się ciemniejsze niż gdziekolwiek indziej. Nawet w marynarce, na pokładzie okrętu, lampy tłumiły blask odległych gwiazd.
Tymczasem Banner w Utah znajdowało się na celowniku astronomów, bo łańcuch górski skutecznie zasłaniał łunę Salt Lake City i nocami nad ludźmi otwierała się bezkresna przestrzeń kosmosu.
Wystarczyło zadrzeć głowę, aby zobaczyć Drogę Mleczną i tryliony gwiazd, widok równie piękny, co napełniający człowieka poczuciem własnej znikomości.
Micah nigdy nie widział takiego nieba, jego majestat po części rekompensował mu poczucie, że znalazł się na końcu świata.
– Jak książka? – zapytał Sam znienacka.
– Dobrze. – Zmiana tematu na chwilę zbiła go z tropu, ale był za nią wdzięczny. – Właśnie uśmierciłem piekarza.
– Szkoda. Dobry piekarz jest na wagę złota – zaśmiał się Sam. – Jak go wykończyłeś?
– Brutalnie. – Wstał i zaczął się przechadzać po gabinecie. – Morderca utopił go w garze do smażenia pączków pełnym gorącego oleju.
– Ohyda. – Sam westchnął. – Chyba w najbliższym czasie nie tknę pączków.
Dobrze wiedzieć, że jego fantazja ma taki wpływ na czytelników.
– Założę się, że nie potrwa to długo – zauważył trzeźwo Micah.
– Redaktorka się pochoruje, ale twoi fani będą cię uwielbiać – zapewnił Sam. – A skoro mowa o fanach, jacyś się w miasteczku pojawili?
– Jeszcze nie, ale to kwestia czasu. – Wzdrygnął się i wyjrzał przez okno, jakby się spodziewał zobaczyć w oddali kogoś z aparatem fotograficznym, czatującego pod domem na ulubionego pisarza.
To był jeden z powodów, dla których Micah nigdzie nie zagrzał miejsca na dłużej – fani potrafili go wszędzie wytropić. Pojawiali się w hotelach, w których się zatrzymywał, przekonani, że tylko na nich czeka. Większość była nieszkodliwa, jednak Micah wiedział, jak łatwo wielbiciel może się zamienić w fanatycznego prześladowcę.
Paru fanów potrafiło znaleźć sposób, żeby dostać się do jego pokoju hotelowego, inni przysiadali się do niego w restauracji, udając dobrych znajomych lub byłe kochanki. W mediach społecznościowych zawsze można było znaleźć informację, gdzie go ostatnio widziano lub gdzie się ukrył. Zmieniał hotele po promocji każdej kolejnej książki, wybierał pięciogwiazdkowe gwarantujące gościom ochronę, zatrzymywał się w wielkich miastach, gdzie łatwo było zachować anonimowość w tłumie.
Aż do teraz.
– Nikomu nie przyjdzie do głowy, że zamieszkałeś w górskim miasteczku.
– Tak samo myślałem, kiedy zameldowałem się w hotelu w Szwajcarii – przypomniał przyjacielowi. – Do momentu, kiedy w lobby napadł mnie tamten facet, który miał pretensje, że jego dziewczyna się we mnie podkochuje.
Sam roześmiał się, ale Micah się wzdrygnął. Nie chciałby powtórzyć tego doświadczenia.
– Tym razem dokonałeś dobrego wyboru – stwierdził Sam. – Nikt nie będzie cię szukał w Banner, w prywatnym domu. Skutecznie zmyliłeś fanów.
– Sam czuję się zagubiony. Tu jest piekielnie cicho.
– Przysłać ci odgłosy ruchu ulicznego na Manhattanie? Możesz je sobie puszczać w tle podczas pisania.
– Bardzo śmieszne – mruknął Micah, który nie chciał przyznać się sam przed sobą, że to dobry pomysł. – Przypomnij mi, dlaczego właściwie do tej pory cię nie zwolniłem?
– Bo zarabiam dla nas obu mnóstwo kasy, drogi przyjacielu.
– Właśnie. Zapomniałem.
– Poza tym jestem przemiłym zabawnym facetem i chyba jako jedyny na świecie dobrze znoszę twoje humory.
Micah się roześmiał. Od początku, od dnia, gdy poznali się na pokładzie lotniskowca, na którym odbywali służbę wojskową, Sam ofiarował mu bezinteresowną przyjaźń – niezwykle rzadki dar. Całe dzieciństwo i młodość Micah spędził w rodzinach zastępczych, a zmieniał je tak często, że nigdzie nie znalazł przyjaciół. Może to lepiej, bo i tak by ich stracił przy kolejnej przeprowadzce.
Sam był niezwykle ważną dla niego osobą, nawet jeśli czasem doprowadzał go do szału.
– Wszystko prawda. I dziękuję.
– Co myślisz o właścicielce domu?
Micah starał się nie myśleć o Kelly Flynn. Średnio mu to wychodziło, ale przynajmniej próbował.
Przez ostatnie dwa miesiące robił wszystko co w jego mocy, by zachować dystans, choć dziewczyna wydawała mu się fascynująca. Jednak nie w głowie mu romanse. Będzie musiał tu przeżyć jeszcze cztery miesiące, a jeśli zacznie flirtować z Kelly, sprawy mogą się skomplikować.
Każda kobieta wściekłaby się, gdyby ją potraktować jako przygodę na jedną noc. Trudno byłoby znosić gniew Kelly przez cztery miesiące. Dłuższy związek był wykluczony: przeszkadzałaby mu w pisaniu i zaczęła snuć fantazje o wspólnej przyszłości. Nie chciał komplikować sobie życia. Zależało mu tylko na świętym spokoju, by skończyć książkę i po czterech miesiącach wrócić do cywilizacji.
– Wymowne milczenie – skomentował Sam.
– Nie ma o czym mówić – odparł Micah. – Nic się nie dzieje.
– Jesteś chory?
– Co?
– Daj spokój – powiedział Sam.
Micah wyobraził sobie, jak przyjaciel odchyla się w fotelu i opiera stopy na biurku. Pewnie patrzy teraz przez okno na nowojorskie drapacze chmur.
– Do licha, jestem żonaty, a przecież potrafię docenić urodę kobiety. Jeśli zdradzisz mnie przed Jenny, natychmiast się wyprę.
Micah wyjrzał przez okno. Kelly pracowała w ogrodzie. Ta kobieta nigdy nie siedziała bezczynnie. Wiecznie znajdowała sobie jakieś zajęcie. Tym razem grabiła opadłe liście i pakowała je do worków. Potem ładowała je na taczki i ukladała przy krawężniku.
Miała długie złotaworude włosy związane w koński ogon, ciemnozieloną koszulkę i obcisłe sprane dżinsy, które opinały zgrabną pupę i długie nogi. Do tego czarne rękawice i znoszone czarne buty.
Chociaż stała tyłem, bez trudu wyobraził sobie jej twarz. Gładka biała skóra ze złocistymi piegami na nosie i policzkach. Zielone oczy, które mrużyła w uśmiechu, i pełne wargi, budzące ciekawość, jak smakują.
Pomachała do sąsiadki z naprzeciwka. Na pewno się uśmiechała. Wyobraził ją sobie i zaraz wrócił do biurka.
– Jest ładna – przyznał.
– Więcej entuzjazmu – zaśmiał się Sam.
– Przyjechałem tu pracować, a nie uganiać się za spódniczkami – burknął Micah.
Miał problem z nadmiarem entuzjazmu, a nie jego brakiem, ale do tego nie zamierzał się przyznać.
– Żałosne.
– Po co właściwie zadzwoniłeś?
– A niech mnie, naprawdę potrzebujesz odpoczynku. To ty zadzwoniłeś do mnie, pamiętasz?
– Racja. – Znów przeczesał palcami włosy. Może naprawdę potrzebuje przerwy. Przez ostatnie dwa miesiące pracował bez wytchnienia. Nic dziwnego, że przestronne pomieszczenia wydały mu się nagle klaustrofobiczne. – Wezmę auto i przewietrzę się. To mi dobrze zrobi.
– Zaproś swoją gospodynię – poradził Sam. – Pokaże ci okolicę, bo pewnie nosa nie wystawiłeś na dwór od przyjazdu.
– Zgadłeś. Ale przewodniczka mi niepotrzebna.
– W takim razie czego ci potrzeba?
– Dam ci znać, jak się dowiem – odparł Micah.
– Jak się miewa nasz sławny autor?
Kelly uśmiechnęła się do sąsiadki. Sally Hartsfield była najbardziej wścibską istotą na ziemi. Ona i jej siostra Margie, stare panny po dziewięćdziesiątce, całe dnie spędzały z nosami przyklejonymi do szyby, by nie stracić z oka niczego, co się działo w okolicy.
– Myślę, że jest bardzo zajęty. – Kelly zerknęła w stronę okna na pierwszym piętrze, gdzie wcześniej zauważyła sylwetkę Micaha. Nie było go, stwierdziła zawiedziona. – Uprzedził mnie, że ma mnóstwo pracy i nie wolno mu przeszkadzać.
– Hmm. – Sally powiodła wzrokiem we wskazanym kierunku. – Jego ostatnia powieść przyprawiła mnie o koszmary senne. Nie rozumiem, jak człowiek wymyślający takie chore makabryczne historie wytrzymuje w samotności…
Kelly była tego samego zdania. Przeczytała tylko jedną z siedmiu powieści Micaha, bo potem przez dwa tygodnie nie była w stanie spać przy zgaszonym świetle. W książkach szukała miłego odprężenia, a nie suspensu mrożącego krew w żyłach.
– Widać to właśnie lubi – powiedziała.
– Ludzie są różni – zgodziła się Sally. – I Bogu dzięki. Wyobrażasz sobie, jak byłoby nudno, gdyby wszyscy byli tacy sami? – Potrząsnęła głową, ale nie drgnął ani jeden włosek z ciasno skręconych loczków. – Nie byłoby o czym rozmawiać.
Największy grzech w oczach Sally. Ta kobieta potrafiłaby wycisnąć informację z nieboszczyka.
– Przystojny mężczyzna, prawda? – spytała Sally z błyskiem w oku.
Micah Hunter był znacznie więcej niż przystojny. Zdjęcie na obwolucie książki pokazywało ciemnowłosego faceta patrzącego na czytelnika spode łba, zapewne celowo ponurego, zważywszy na tematykę jego powieści. Na żywo był znacznie bardziej atrakcyjny. Rozczochrane włosy, jakby właśnie wstał z łóżka. Oczy koloru mocnej kawy, a kiedy przez dzień lub dwa zapomniał się ogolić, miał lekki zarost nadający mu wygląd pirata.
Miał szerokie ramiona i wąskie biodra, był wysoki. Kelly czuła się przy nim kruszynką, choć miała ponad metr siedemdziesiąt wzrostu. Kiedy wchodził do pokoju, wszystkie oczy zwracały się na niego, choć wcale się o to nie starał. Kelly podejrzewała, że każda kobieta, która miała z nim do czynienia, po trochu się w nim podkochiwała. Nawet Sally Hartsfield, która miała wnuka w jego wieku.
– Miło na niego popatrzeć – przyznała wreszcie, bo Sally patrzyła na nią badawczo.
– Kelly Flynn, co z tobą, dziewczyno? Twój Sean nie żyje od czterech lat. Kiedy byłam w twoim wieku…
Kelly zesztywniała na wzmiankę o zmarłym mężu. Sally dostrzegła jej reakcję, więc tylko uśmiechnęła się przepraszająco i zmieniła temat.
– Słyszałam, że pokazujesz dom Polków jakiejś parze z Kalifornii?
– Skąd wiesz? – Kelly spojrzała na starszą panią zaskoczona. Umówiła się na to spotkanie wczoraj.
– Mam swoje metody – odparła Sally tajemniczo.
Kelly od dawna podejrzewała, że staruszka zatrudnia w Banner całą armię szpiegów, a teraz miała już pewność.
– Wszystko się zgadza, czas na mnie. Muszę się jeszcze umyć i przebrać.
– Nie zatrzymuję cię, moja droga. Ja też mam wiele rzeczy do zrobienia. – Po twarzy starszej pani przemknął cień zawodu, bo po Micahu nie było ani śladu.
Podreptała z powrotem do siebie, a jej jaskraworóżowe tenisówki niemal świeciły na dywanie z opadłych liści. Konary wiekowych dębów po obu stronach ulicy splatały się, tworząc naturalne arkady ze złocistych i czerwonych liści.
Domy w sąsiedztwie bardzo się różniły. Były tam skromne kamienne budynki i dystyngowane wiktoriańskie budowle, jak rodzinna posiadłość Kelly. Wszystkie miały przynajmniej sto lat, ale były dobrze utrzymane, podobnie jak starannie pielęgnowane trawniki. Mieszkańcy Banner nigdzie się stąd nie ruszali. Tu się rodzili, dorastali, pobierali, wychowywali dzieci i w końcu umierali.
Społeczność lokalna stanowiła dla Kelly ważny punkt odniesienia. Zamieszkała tu jako ośmiolatka, gdy jej rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Przygarnęli ją dziadkowie i wkrótce stała się centrum ich świata. Teraz, po śmierci dziadka, babcia przeprowadziła się na Florydę, zostawiając Kelly wiktoriański pałac i znajdujący się na tyłach posiadłości domek ogrodnika. Samotne mieszkanie w ogromnym budynku byłoby głupie, więc Kelly wynajmowała go, a sama przeniosła się do domku.
W ostatnich latach posiadłość rzadko świeciła pustką. Jeśli nie wynajmowali jej turyści na wakacje, zgłaszali się do niej nowożeńcy chcący tu zorganizować wesele. Było to ulubione miejsce na wielkie przyjęcia, a w zeszłym roku odbył się tu nawet skautowski piknik.
W każde Halloween dekorowała ganek od frontu, by budynek przypominał nawiedzony dom.
– Czas się przygotować – mruknęła. Już pierwszy października. Wiedziała, że miesiąc zleci jak z bicza strzelił.
Była w połowie drogi, gdy drzwi otworzyły się i na ganek wyszedł Micah. Serce Kelly zabiło mocniej. Minęły cztery lata od śmierci Seana i szczerze mówiąc, odwykła od umawiania się na randki. Może dlatego tak przesadnie reagowała na atrakcyjnego faceta.
Miał czarną skórzaną kurtkę na czarnym T-shircie włożonym w czarne dżinsy, jego ulubione. Czarne martensy zadawały mu wygląd osobnika seksownego i niebezpiecznego. Twarz jej się zaczerwieniła.
– Potrzebna ci pomoc? – Wskazał brodą na taczki.
– Co? Och. Nie. – Gratulacje, Kelly. Trzy. Osobne. Słowa. Czas sklecić zdanie. – Jest pusta, niewiele waży. Odstawię ją na tyły domu.
– Robię sobie przerwę. – Zbiegł po szerokich schodach do ceglanej alejki, przy której rosły chryzantemy w barwnych jesiennych kolorach. – Mam ochotę przejechać się po okolicy. Rozeznać w terenie.
– Po dwóch miesiącach w Banner? – uśmiechnęła się. – Najwyższy czas.
– Jakieś sugestie co do trasy? – On też uśmiechnął się półgębkiem.
– Niezależnie od tego, jaką drogę wybierzesz, piękne widoki masz gwarantowane. – Opuściła taczkę, odrzuciła koński ogon i zastanowiła się. – Możesz pojechać wąwozem aż do drogi numer 89. Napotkasz wiele stoisk z dyniami. Byłoby miło, gdybyś mi kilka przywiózł.
– Czy mówiłem coś o zakupach? – Na jego twarzy pojawił się przekorny uśmieszek.
– Nie, ale mógłbyś połączyć przyjemne z pożytecznym.
– Albo – zaproponował – mogłabyś pojechać ze mną i wybrać sobie dynie.
– Dobrze.
Kiwnął głową.
– Czekaj. Nie. Chyba nie mogę.
Spojrzał na nią pytająco.
Zrobiło jej się głupio. Micah najwyraźniej wcale nie chciał jej towarzystwa. Tymczasem ona miała ochotę z nim pojechać, choć przecież nie powinna, bo ma mnóstwo do zrobienia. Przejażdżka z Micahem Hunterem, który działa na nią jak nikt inny, nie jest dobrym pomysłem.
A może powinna wykorzystać okazję, by pograć mu na nerwach jak on jej?
– Zgoda – zdecydowała wreszcie. – Pojadę, ale muszę wrócić za dwie godziny. Po południu mam klientów, którym pokazuję dom.
– Nie zamierzam spędzić dwóch godzin na stoisku z dyniami – zapewnił i wsunął ręce do kieszeni. – To jak?
Spotkali się wzrokiem. W jego brązowych oczach wyczytała nadzieję, że odmówi. W tej sytuacji powiedziała jedyne, co jej pozostało.
– Jasne. Z przyjemnością.