- W empik go
Kochany zwierzyniec - ebook
Kochany zwierzyniec - ebook
Zbiór bajek o zwierzętach, w których Jan Grabowski był absolutnym mistrzem. Wilk Reks, owca Metka, małpka Żoko, krowa Micka, suczka Wierna - to tylko część bohaterów, z których każdy przeżywa zarówno zabawne przygody, jak i wielkie kłopoty. Historie poszczególnych zwierzaków mocno angażują emocjonalnie młodego czytelnika, uczą go szacunku i wrażliwości wobec mniejszych braci. Doskonała lektura dla miłośników pisarstwa dziecięcego Marii Kownackiej.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-283-9657-5 |
Rozmiar pliku: | 551 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było to kilka lat temu. Tak się jakoś szczęśliwie dla mnie złożyło, że miałem tydzień z okładem wolnego czasu i samochód do rozporządzenia. Gdybyście byli na moim miejscu, ani chwili nie wahalibyście się, tylko ruszyli w świat, prawda?
To samiutko zrobiłem i ja. Jeden skok i już byłem na Mazurach. Bo choć cała nasza Polska jest piękna, Mazury późną wiosną – to naprawdę cudo! Takich borów, takich jezior, tak soczyście zielonej trawy i błękitnego nieba nie zobaczycie nigdzie. Wałęsałem się więc rzemiennym dyszlem, jak to się mówi, po tej uroczej krainie, zajeżdżając na noc do znajomych.
Jeden z noclegów wypadł mi w leśniczówce. Moi gospodarze byli bardzo serdeczni. Gawędziliśmy z nimi długo w noc. I w tej rozmowie, tak całkiem niechcący, wyrwało mi się, że pragnąłbym kiedyś w życiu mieć wilka, takiego wilka wprost z borów. Gdy rano siadłem przy kierownicy, nie pamiętałem już, że wspominałem komu kiedykolwiek o jakimś wilku.
Jadę. Miota mną na wyboistym gościńcu tak, że ducha w sobie nie czuję. Ujechałem może ze czterdzieści kilometrów. Nagle słyszę za sobą... płacz dziecka. Oglądam się. Leży wprawdzie za mną na siedzeniu mnóstwo różnych manatków, ale dziecka wśród nich, rozumie się, ani śladu. Przywidziało mi się – myślę sobie. I jadę dalej. Aż tu znów zawodzi coś boleściwie. Nie sposób, żebym się przesłyszał. Staję więc, otwieram drzwi auta, zaglądam między walizki i widzę, jak spod jakiegoś tobołka wygląda na mnie beznadziejnie zapłakana mordysia. Sięgam i wyciągam coś niby wielką mufkę z niedźwiedziego futra. Z tej mufki patrzą na mnie bardzo żałośnie dwa paciorki. Czyżby wilczek?
Ha – myślę sobie – zacni gospodarze zrobili mi nie lada niespodziankę. Ale trudno.
– Skoro już mamy razem podróżować – powiadam do tej z lekka uciążliwej niespodzianki – to, kochany przyjacielu, zaczniemy od tego, że się umyjesz.
I do jeziora z panem wilkiem! Ledwie się go doszorowałem, bo to i dobrzy ludzie nakarmili na drogę, i gościniec był nazbyt wyboisty dla wilczego niemowlęcia. Umyliśmy się, wycałowali, bo wilczek był bardzo pieszczotliwy. Położyłem go obok siebie na siedzeniu.
Jedziemy. Zajechaliśmy na popas, napiliśmy się mleka. Doskonale. Dopiero na noclegu – awantura! Ani gadania o spaniu gdzie indziej, tylko ze mną w łóżku. Potrafilibyście się to oprzeć płaczowi sieroty, która ma w was jedynego opiekuna? Ja nie umiałem się zdobyć na tyle hartu. No i od tej nocy, przez cały czas podróży, sypiałem w jednym łóżku z wilkiem. Z prawdziwym wilkiem, takim z puszczy.
Nie stało się ze mną to co z babcią Czerwonego Kapturka tylko dlatego, że mój wilk z boru był tak mały, iż zupełnie wygodnie mieścił się pod moim ramieniem. A głowę kładł zawsze na poduszkę.
Mój Reks, bo tak nazwaliśmy wilczka, był i później najładniejszym stworzeniem na świecie. A lubił się całować, pieścić jak rzadko które szczenię. Jedyną zdradą, jakiej od niego doświadczyłem, było chyba to, że zdumiewająco szybko doszedł do przeświadczenia, iż w porównaniu z Krysią, osobą w waszym wieku, jestem starym nudziarzem. Całą też swą miłość przelał na moją siostrzenicę. Ją kochał, a mnie szanował. No i bardzo nie lubił trzepaczki. Tak samo zresztą jak i inne psy, które się wychowywały w moim domu.
Z naszymi domowymi psami wilczek żył jak najlepiej. Brał też lanie od Imki, kocicy, która miała trudny charakter i szczenięta trzymała krótko. W ten sposób wiosna życia wilka niczym się nie różniła od losów każdego innego szczenięcia, które spędzało swą psią młodość na naszym podwórzu. Reks tak dalece z wyglądu przypominał psa, że nie bardzo wierzyłem w jego dzikie, wilcze pochodzenie i krwiożercze nałogi z dziada pradziada.
Reksio, nasz wilczek, był tylko rozpaczliwie chudy. Aż wstyd go było ludziom pokazać. Ten i ów mógłby sobie pomyśleć, że go głodzimy. A Reksio żarł tyle, że ludzkie pojęcie przechodzi. Cztery dorosłe psy nie dałyby rady temu, co Reksio pałaszował w pojedynkę!
W tych wczesnych dziecięcych latach nie zaszło też nic takiego, co by świadczyło o jego wilczych narowach. Że zadusił kurę? Wielka rzecz! Zdarzało się to i najrodowitszym psom.
Wilczek zabrał się tylko do tego w nieco odmienny sposób. Szczenię, jak sami zresztą wiecie o tym bardzo dobrze, goni kurę z wrzaskiem, hałasem. Więcej w tym figlów niż prawdziwych łowów. Jeżeli nawet kura zginie, to przeważnie tylko dlatego, że nie zdąży umknąć na czas. Reksio natomiast wcale nie gonił kwoki. On ją podstępnie napadł, zadusił i pożarł razem z pierzem. I to właśnie było zastanawiające. Uważaliśmy też, że lepiej będzie, aby odtąd kury nie opuszczały już kurnika. Zdawało się nam, że w ten sposób zapobiegniemy dalszym mordom.
Nic to jednak nie pomogło. Zauważyliśmy bowiem, że Reks, szczególnie gdy mu się zdawało, że go nikt nie widzi, potrafił całymi godzinami zaglądać przez kraty do kurnika. Jak urzeczony patrzył na kury i wodził za nimi bacznymi oczyma. I to się powtarzało co dzień.
Aż kiedyś, w zimie, wilk wskoczył nagle na daszek drwalki, przesadził ogrodzenie i zanim zdążyłem wybiec na podwórze, wydusił mi wszystkie kury. Co do jednej.
Jak się łatwo domyślicie, schwyciłem, co pod ręką i wypadłem z domu. Reks wparł się w kąt kurnika. Patrzy na mnie zielonymi ze strachu oczyma. A zęby mu kłapią jak kołatka.
Przetrzymałem go w tym pustym kurniku na miejscu zbrodni przez cały dzień. Nie drgnął, nie ruszył się z kąta, tylko tymi oszalałymi ze strachu oczyma wodził za mną i kłapał zębami.
Wieczorem zaś po raz pierwszy w życiu zawył. Było to coś niby długie: Ooo, huuu! zakończone krótkim – ach! tak bolesnym jak szloch.
Nie znam wilczego języka, nie mogę więc z całą pewnością twierdzić, co ten jęk oznaczał. Tak mi się jednak zdaje, że to było wołanie na ratunek. W wilczym języku znaczyło to niezawodnie: „Krysiu! Krysiu!” Bo później Reks wołał zawsze to swoje: Ooo, huuu, ach! ciszej lub głośniej, gdy mu brakło jego pani.
Krysia zrozumiała od razu wołanie wilczka. Przekonywała mnie, że Reks złożył w ten sposób uroczystą obietnicę poprawy. I miała słuszność. Reks wyszedł z kurnika skruszony. A kury były odtąd tak bezpieczne, że bez najmniejszej obawy mogły spacerować tuż przy samym wilczym nosie.
Inaczej jednak te pierwsze wieczorne wilcze szlochy zrozumiały psy w miasteczku. Kto żył – mały, duży, kudłaty czy gładki – a miał cztery nogi, ogon i w piersiach psie serce, wybiegał natychmiast na podwórze czy ulicę. Całe miasteczko, jak długie i szerokie, zawodziło tej nocy psim wyciem, huczało zapamiętałym szczekaniem. Od tej chwili wiedziałem, że Reks jest na pewno wilkiem z kniei.
Reks rósł, piękniał, nabierał ciała. Był jednak po dawnemu łagodny, miły, posłuszny. Nawet powiem – tchórzliwy. Od obcych psów trzymał się z daleka. A poza domem, na ulicy, sunął zawsze, drobiąc swoim wilczym krokiem, tuż przy murach kamienic, jakby pragnął każdemu zejść z drogi. Ludzi się nie bał, ale trzymał się od nich z daleka.
Za to przepadał za dziećmi. Pozwalał im wyprawiać ze sobą wszystko, co chciały. Mała Truda, nasza sąsiadka, wyobraźcie sobie, jeździła na wilku konno i zaprzęgała go nawet do lalczynego wózka! Jednym słowem, kochane było wilczysko.
Potrafił też być wiernym przyjacielem. I to go właśnie zgubiło. A było to tak:
Niedaleko od nas mieszkał doberman, też Reks. Psisko było złe i głupie. Całymi dniami wyszczekiwał nie wiadomo z jakiego powodu, a z psami nie umiał żyć w przyzwoitej zgodzie, ciągle wywoływał bezsensowne awantury. A że był tchórzem, więc znęcał się nad takimi psiakami, które powalał jednym uderzeniem łapy. Kiedyś Reks, doberman, napadł ni stąd, ni zowąd na naszego Ciapę, foksa, chuchro w porównaniu z rosłym dobermanem. Zobaczył to wilk. Zanim zdążyłem dobiec, już doberman miał przegryzione gardło i ledwie dychał.
Niedobrze! Zrobiła się wielka awantura. Doberman był podobno bardzo cenny, zebrał jakoby całe kilogramy medali na psich wystawach. Zapłaciłem też słono za gwałtowną śmierć tego psiego arystokraty.
I gdybyż to się na tym jednym dobermanie skończyło. Gdzie tam! W mojego wilka wstąpił nagle duch walki. Po zwycięstwie nad dobermanem Reks rzucał się na każdego wielkiego, silnego psa i dusił go w okamgnieniu. Musiałem płacić takie psie pozgonne, że gdyby tak dalej miało trwać, poszedłbym rychło z torbami.
Nie było innego wyjścia, tylko wziąć Reksa na łańcuch. Wilk wył dnie i noce jak opętany. A z nim dniami, nocami wyło całe miasteczko od krańca po kraniec. Nie można było tego znieść. Zdecydowaliśmy więc, że najlepiej gdzieś wilka oddać. Ale gdzie? Ogród zoologiczny? Krysia nawet nie chciała o tym słyszeć, żeby Reksa na całe życie skazać na więzienie w klatce.
Przypomniało mi się wówczas, że w Białostockiem mieszka pewien mój daleki kuzyn. Jest samotny. Hoduje u siebie cały zwierzyniec i dawno już dopomina się o naszą wizytę. Napisałem więc do niego, że wybieramy się go odwiedzić i chcielibyśmy zabrać ze sobą naszego Reksa.
Krysia, choć na ogół nie lubiła pisać, tym razem jednak zapisała cały bity arkusz pochwałami naszego wilka. Nie jestem pewien, ale tak mi się zdaje, że kleksy, które ten list upstrzyły, nie były winą ani pióra, ani pisarki, tylko łez. Bo Krysia rzewnymi łzami opłakiwała rozstanie z wilczkiem. Rozumiecie ją, prawda?
Nadeszła wreszcie oczekiwana odpowiedź. Kuzyn zgodził się przyjąć naszego Reksa.
Jedziemy. Przez całą drogę wilk zachowuje się tak wytwornie, że zwraca tym powszechną uwagę. Pozwala się głaskać, jest uprzejmy. Co go kto pochwali, to Krysia pociąga noskiem. Niech ten, kto bez żalu rozstawał się z przyjacielem, rzuci na nią za to kamieniem. Przepraszam, raczej chustką do nosa.
Dojechaliśmy wreszcie. Z początku wilk jest nieśmiały i trochę się boczy, miejscowe zaś psy powarkują na wilka.
Jednak powoli stosunki się poprawiają. Po tygodniu już wszystko układa się jak najlepiej. Reks znalazł sobie dwu nowych przyjaciół: małego jamnika Boba, z którym się nie rozstaje i syna sąsiadów Józiuka. Jesteśmy szczęśliwi, że naszemu Reksiowi będzie dobrze na nowym miejscu.
Mamy wyjechać za kilka dni. Krysia wybiera się więc w sąsiedztwo z jakąś pożegnalną wizytą, ja zaś zostaję w domu. Reks, jak zawsze, gdy Krysia go opuszcza, leży w furtce. Wyciągnął przed siebie przednie łapy, położył na nich głowę i nie spuszcza oczu z drogi, którą ma wrócić jego pani.
Najwidoczniej jednak doszedł do przekonania, że czeka już nazbyt długo. Stał się niespokojny. Zrywał się i znów kładł na czatach. Aż wreszcie poszedł, zapewne szukać Krysi. I już nie wrócił.
Czy mam wam mówić, że dziś, gdy usłyszymy wycie psów w miasteczku, spoglądamy na siebie z Krysią? Zdaje się nam, że lada chwila usłyszymy długie, bolesne: Ooo, huuu, ach! I wspominamy wtedy naszego wilka, któremu nigdy nie zapomnimy, że z nami żył i kochał nas.METKA
Po drugiej stronie ulicy, nieco w lewo od naszej furtki, stał domek w ogrodzie. Nie był ani brzydki, ani ładny. Jak to się działo, że prawie zawsze stał on pusty – trudno było dociec. Tak się jakoś dziwnie składało, że kto tylko zamieszkał w tym domu, najwyżej po pół roku wynosił się z naszego miasteczka.
Jedynym stałym lokatorem zawsze opustoszałego domu był pan Popiołek, listonosz. Zajmował on dwa maciupeńkie pokoiki w oficynie, był wdowcem i miał dwie córki, bliźniaczki. Zosię i Wisię. Dziewczynki były tak podobne do siebie, że ja odróżniałem je tylko po kolorze wstążek w cienkich warkoczykach. Obydwie przypominały małe kociaki o popielatej sierści, odzywały się rzadko, a zawsze razem, były poważne, uroczyste i na czerwonej wstążce wodziły po ulicach czarną owieczkę, którą nazywały Perełką.
Perełka małych Popiołeczek to miał być cud mądrości i przywiązania. Tak przynajmniej zgodnie zapewniały obie siostry. Muszę przyznać, że czarna owca chodziła za dziewuszkami krok w krok i pobekiwała, gdy się na nią wołało po imieniu. Poza tym była owcą i tylko owcą. A jej oczy spoglądały na świat ospale i łzawo. I to, tak mi się przynajmniej zdaje, najbardziej się małym Popiołkom u owieczki podobało.
– Taka jest cicha – zachwycała się nią Zosia.
– I taka łagodna – dopowiadała natychmiast Wisia.
Ano, dobrze! Popiołki i ich cicha owieczka kochały się bardzo, czegóż więcej potrzeba?
Przez jakiś czas dziewczynki nie pokazywały się ze swoją Perełką na ulicy. Podobno owieczka była chora. Aż tu nagle, pewnego popołudnia, Popiołki wpadają do mojego ogródka. Buzie zapłakane, oczy pełne łez, a brody tak im się trzęsą, że dziewczynki słowa powiedzieć nie mogą.
– Co się wam stało? – pytam.
– Ach! – jęknęła Wisia.
– Takie nieszczęście! – zawtórowała jej Zosia. I obie w bek. Płaczą, aż się zanoszą.
Uspokajam je, jak umiem. Dałem po karmelku. Nic. Dałem po drugim – nie pomaga. Dopiero przy wiśniowych konfiturach dowiedziałem się coś niecoś. Perełka nie żyła.
– Ha, moje dziewuszki – powiadam – śmierć nie pyta, zabiera i kwita. Na to już nic poradzić nie można.
– A co będzie z Metką? – pyta mnie Wisia i znów w płacz.
– Tak, co z Metką? – powtarza Zosia przez łzy.
– Jaką znów Metką? – dziwię się, bo o żadnej Metce nie słyszałem jako żywo.
Okazało się, że Perełka miała córkę. Tę córkę, tak czarną jak i jej matka, dziewuszki nazwały już Metką. Ta właśnie Metka ma dopiero trzy dni, o karmieniu jej smoczkiem nie ma mowy i wobec tego jest tak prawie, jakby już było po Metce.
Myślę, co by tu poradzić małym, spłakanym Popiołeczkom. Nagle przypomina mi się Wierna. Powiadam więc:
– Dawajcie swoją sierotkę! Wierna jest poczciwa, zacna psina. Właśnie karmi syna. Może waszą Metkę przyjmie do swojej rodziny. Spróbujemy.
Małe Popiołki wytrzeszczyły na mnie zdumione oczy.
– Nasza Metka z psami? – zdziwiła się urażona Wisia.
– W psiej budzie? – powtórzyła Zosia i wzruszyła ramionami.
– Albo w psiej budzie, albo nic wam poradzić nie mogę – ucinam krótko. – A cóż to wasza Metka za cudo, że nie może być przybraną córką mojej Wiernej? Daj Boże każdemu człowiekowi takie złote serce, jak ma moja suczyna.
Popiołki popatrzyły na siebie, pomedytowały i bez słowa pobiegły do domu. Po chwili wróciły.
– Jest – powiada Wisia i rozchyla kawał starego kożucha, żeby mi pokazać jagnię.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.