Kocio, Kozioł, senator. Biografia Krzysztofa Kozłowskiego - ebook
Kocio, Kozioł, senator. Biografia Krzysztofa Kozłowskiego - ebook
„Bardzo porządny chłopak, fanatyk »Tygodnika Powszechnego« – nie wiem dlaczego. Kocha się w tym piśmie, całe życie mu poświęca” – mówił o nim Stefan Kisielewski. Krzysztof Kozłowski, wieloletni zastępca redaktora naczelnego Jerzego Turowicza, pracę w najbardziej niezależnym piśmie ukazującym się w PRL-u traktował jako swoją życiową misję i powołanie. Ważniejsze mogło być tylko współtworzenie wolnej Polski.
W 1989 roku wir polityki porwał go na dobre. Od obrad Okrągłego Stołu sprawy potoczyły się w zawrotnym tempie: mandat senatora, funkcja podsekretarza stanu, ministra spraw wewnętrznych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego… Kozłowski nie mógł przypuszczać, jak wysoką cenę przyjdzie mu za to zapłacić.
Andrzej Brzeziecki przybliża biografię człowieka wyjątkowej wewnętrznej siły, kreśląc jednocześnie portret całej formacji intelektualnej, którą Kozłowski współtworzył w niełatwym, ale jakże istotnym momencie historii.
Miał doskonały zmysł rzeczywistości. Potrafił wyczuć tę cienką linię, która dzieliła kompromis od kompromitacji. Krzysztof Kozłowski często był przeciw, ale nigdy nie był przeciw wolności i prawdzie. Był intelektualistą gorącego serca i chłodnego namysłu. Andrzej Brzeziecki znakomicie potrafił odczytać obraz i sens biografii Krzysztofa. Każdy mógłby marzyć, by to on został jego biografem.
Adam Michnik
Krzysztof Kozłowski należał do osób, które tradycja, etos i własny temperament wzywały do obrony spraw słusznych, nawet jeśli skazanych na klęskę. Splot jego zalet, umiejętności i historycznej koniunktury sprawił, że odniósł ważne zwycięstwa – jako redaktor „Tygodnika Powszechnego”, minister i senator. Andrzej Brzeziecki umiejętnie wydobywa z cienia jedną z najciekawszych postaci czasów PRL-u i III RP.
Henryk Woźniakowski
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6604-9 |
Rozmiar pliku: | 14 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było pochmurno i zimno. Padał deszcz ze śniegiem, a na krzywych chodnikach warszawskich ulic tworzyła się śliska, brudna maź. Nieopodal Krakowskiego Przedmieścia w bramie Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego mieszczącego się przy ulicy Karowej zebrał się mały tłumek – kilkanaście osób. Byli to przedstawiciele opozycji demokratycznej, którzy właśnie mieli udać się na negocjacje z rządzącą Polską władzą komunistyczną. W grupie, obok między innymi Tadeusza Mazowieckiego, Adama Michnika i Bronisława Geremka, był Krzysztof Kozłowski – redaktor krakowskiego „Tygodnika Powszechnego”.
Tamten ponury dzień 10 lutego 1989 roku był już piątym dniem rozmów Okrągłego Stołu, ale strona solidarnościowa wciąż nie miała własnej siedziby, więc przed negocjacjami zbierała się w nieodległej od Pałacu Namiestnikowskiego bramie. Tego dnia miano w Pałacu rozmawiać o reformach politycznych.
Co to były za negocjacje? Rządzący od 1945 roku Polską komuniści, owszem, poczuli się zmuszeni w obliczu kryzysu do rozmów z opozycją, jednak wówczas, zimą roku 1989, nie myśleli jeszcze o rzeczywistym podzieleniu się władzą. Zaproponowali jednak dialog.
Negocjacje, na które udawali się opozycjoniści, nazwano rozmowami Okrągłego Stołu. Proces, który do tych rozmów doprowadził, był długi i żmudny. Specjalny wielki stół zmontowano już znacznie wcześniej, ale przez wiele tygodni wydawało się, że mebel na nic się nie przyda. W końcu rozmowy ruszyły 6 lutego 1989 roku, a Krzysztof Kozłowski został zaproszony do udziału w zespole zajmującym się reformami politycznymi i do współprzewodniczenia podzespołowi do spraw mediów – zwanego „podstolikiem”.
Redaktor z Krakowa nie żywił jakichkolwiek szczególnych nadziei związanych z obradami. Był przekonany, że władza chce „obarczyć »Solidarność« współodpowiedzialnością za czekające nas wszystkich nieszczęścia gospodarcze”1. Uważał jednak, że rozmawiać trzeba, bo sytuacja kraju jest dramatyczna, a najbliższa przyszłość może przynieść wybuch niezadowolenia społecznego. Temu należało zapobiec. Jeśli więc istniał nawet tylko cień szansy, by zmusić władzę do koniecznych reform, należało ją wykorzystać – taka była jego filozofia działania. Dlatego właśnie zjawił się w Warszawie. Trzy lata później stwierdził, mówiąc o obradach, że było to konieczne ogniwo w procesie przejmowania władzy – „w tym scenariuszu, który okoliczności czy historia za nas napisały, trzeba było przez to przejść”2.
Na co dzień był redaktorem tygodnika, który od dziesięcioleci cieszył się renomą najbardziej niezależnego pisma między Łabą a Władywostokiem. W Polsce panowała cenzura, ostatnio zresztą niezbyt agresywna, ale przywilejem „Tygodnika Powszechnego” było nie to, że mógł drukować, co chciał – bo nie mógł – lecz to, że mógł nie kłamać, czyli nie musiał drukować nakazanych przez władze artykułów propagandowych. To już było dużo.
Kozłowski uważał, że do najważniejszych zadań pisma należy „zmuszanie do myślenia w kategoriach wspólnoty narodowej”3. Praca w „Tygodniku Powszechnym” przez wiele lat nie była łatwa, nie przynosiła konfitur, narażała na kłopoty z władzami, ale teraz mogła dawać poczucie satysfakcji. Pismo było bardzo popularne – w latach 80. XX wieku trudno je było dostać w kiosku, prenumerata była skarbem. Gdyby nie ograniczony dostęp do papieru, można by „Tygodnik” drukować w znacznie większym nakładzie. Reżim komunistyczny nie był już taki srogi jak wcześniej. Można było coraz częściej wyjeżdżać na Zachód, a pomoc, która stamtąd przychodziła, ułatwiała codzienną egzystencję. Przede wszystkim jednak praca w „Tygodniku Powszechnym” dawała niebywały prestiż, a Krzysztof Kozłowski był nie byle kim – tylko zastępcą redaktora naczelnego Jerzego Turowicza. To właśnie Turowicz jako niekwestionowany społeczny autorytet wygłosił jedno z przemówień otwierających obrady Okrągłego Stołu.
Mógł więc Kozłowski spokojnie dalej siedzieć w Krakowie i czekać, co przyniosą rozmowy opozycji z władzą. Mógł? Chyba jednak nie. Rodzina Kozłowskich od pokoleń dawała Polsce ludzi zaangażowanych w sprawy publiczne. Gdy trzeba było, Kozłowscy walczyli o Polskę z bronią w ręku, gdy można było, politykowali albo – jeszcze chętniej – pracowali u podstaw. Byli pozytywistami. I patriotami. Dziś, gdy pojęcia takie jak patriotyzm, nadużywane i zawłaszczane, znaczą niewiele, pisanie o pracy dla Polski, o poczuciu służby brzmi aż niewiarygodnie. A jednak trzeba napisać wyraźnie, że biografia Kozłowskiego i jego ideowych przyjaciół to dzieje polskich patriotów.
Dziadek Kozłowskiego Stefan, gdy sto lat wcześniej studiował na wydziale rolnym politechniki w Rydze, zakładał koło studenckie Arconia, którego celem było wykształcenie i dostarczenie Polsce ludzi dobrze myślących. Teść Stefana, a pradziadek Krzysztofa Leon Strasburger, walczył w powstaniu styczniowym, ale Strasburgerowie dali też Polsce dyplomatów i członków rządów. Ojciec Kozłowskiego – Tomasz – był przed wojną posłem, jego brat Leon posłem i premierem. Obaj wcześniej walczyli w Legionach Piłsudskiego.
Idea służby dla kraju, jak widać, była przekazywana z pokolenia na pokolenie. W tej rodzinie jednakże tradycje walki o wolność przeplatały się z epizodami mniej chlubnymi – stryj Leon Kozłowski, jako premier w czasach II RP, zawsze już będzie kojarzył się przede wszystkim z powstaniem obozu w Berezie Kartuskiej, w którym internowano przeciwników sanacji.
Sam Kozłowski, choć mało pisał, był cenionym redaktorem, jednak teraz, gdy nadarzała się szansa, by wpływać na rzeczywistość nie tylko tekstami, nie mógł z niej zrezygnować. Polityka była przecież jego żywiołem. A w dawnej polskiej tradycji redagowanie pisma i zajmowanie się czynną polityką to dwa oblicza tej samej działalności. Tak właśnie działał Józef Piłsudski – idol ojca Krzysztofa Kozłowskiego.
Ponadto liderzy opozycji byli jego przyjaciółmi – nie mógł ich nie wesprzeć. Przyjaźń w jego środowisku oznaczała także zobowiązanie. A pewnie też swoje zrobiła osobista ambicja.
Kozłowski sam pisał przecież przed laty, że gdy nadarza się szansa na odbudowę państwa, trzeba z niej skorzystać. Taką szansę może jednak wykorzystać tylko „społeczeństwo dojrzałe, przygotowane, wykazujące nieustępliwą wolę realizacji nadrzędnego celu”4 i dysponujące własną niezależną myślą polityczną. „Tygodnik Powszechny” takie właśnie dojrzałe społeczeństwo starał się współtworzyć.
Czy idąc na rozmowy o przyszłości Polski, Krzysztof Kozłowski myślał o tych wszystkich ważnych rzeczach i ideach albo o swoim ojcu, który walczył o Polskę przed 1918 rokiem, a potem próbował jako poseł uczynić ją sprawiedliwszą? Czy miał świadomość, że właśnie kończy się epoka, w której spędził całe dorosłe życie?
A może po prostu starał się jedynie omijać kałuże, których pełno było na nierównych wówczas chodnikach Warszawy.
Kozłowski nie mógł wiedzieć, że historia wkrótce przyspieszy, a on już tak naprawdę nie wróci na dobre do krakowskiej redakcji przy ulicy Wiślnej 12 przez wiele następnych lat. Polityka porwie go na dobre. On i jego przyjaciele zapłacili za to zaangażowanie polityczne sporą cenę. Kozłowski jako polityk stał się dla wielu mniej wiarygodny niż jako zwykły klerk. Ci, którzy szli do polityki, uważali jednak, że taką mają powinność.
Biografia Kozłowskiego jest fragmentem dziejów pewnego środowiska politycznego wywodzącego się z polskiej inteligencji, gdzie poczucie obywatelskiego obowiązku było wpajane od dzieciństwa. Byli to ludzie, którzy w działalność publiczną i polityczną wchodzili nie dla osobistych korzyści czy chęci władzy, ale w imię dobra wspólnego. Brzmi to dziś tak nieprawdopodobnie, że aż niezręcznie o tym pisać. Nie byli to ludzie wolni od wad, słabostek, błędów i zwykłych głupstw, nie byli pozbawieni ambicji ani miłości własnej, nie byli zupełnymi ascetami, lecz nie sposób im odmówić szlachetnych i patriotycznych pobudek.
Z perspektywy czasu ważne wydają się zresztą nie konkretne decyzje, tylko pewna postawa, zachowanie wobec spraw publicznych i wobec Polski. Polski, której – jak mówił w 1990 roku przyjaciel Kozłowskiego Tadeusz Mazowiecki – „dobro jest ponad każdym naszym zniechęceniem, ponad urazami i porażkami. Te mijają, a Ona trwa”5.
Ludzie ci zarazem unikali wielkich słów, nie szafowali takimi hasłami, jak: patriotyzm, Polska, naród, nie wymachiwali sztandarami, a choć najczęściej byli wierzący, nie używali krzyża jako politycznego oręża. Nie podkreślali swoich zasług, w ich odczuciu nie wypadało wypinać piersi w oczekiwaniu na ordery – być może liczyli, że inni docenią ich wkład w wolną Polskę. Nie docenili. W Polsce za patriotę uchodzi zazwyczaj ten, kto głośniej tak o sobie mówi. Patriotyzm Kozłowskiego był tymczasem nieostentacyjny.
Na razie jednak Krzysztof Kozłowski idzie z innymi opozycjonistami do Pałacu Namiestnikowskiego i omija kałuże. Wkrótce będzie senatorem, a jeszcze później ministrem kluczowego, nie tylko w okresie transformacji, resortu spraw wewnętrznych. Jego zadaniem będzie przekształcić służby państwa z aparatu represji i narzędzia jednej partii politycznej w instytucje stojące na straży państwa i swobód obywatelskich. Wówczas z pierwszorzędnego człowieka drugiego szeregu, jakim był przez lata, stanie się postacią pierwszoplanową.
Tak naprawdę droga do tych funkcji nie zaczęła się jednak w ów ponury i dżdżysty dzień 10 lutego 1989 roku w bramie przy ulicy Karowej, ale kilkadziesiąt lat wcześniej – jeszcze przed wojną – w przybysławickim dworze ziemiańskim położonym w powiecie miechowskim 40 kilometrów na północ od Krakowa.
1 M. Komar, K. _Kozłowski, Historia z konsekwencjami. Rozmawiają Krzysztof Kozłowski i Michał Komar_, Warszawa 2009, s. 243.
2 _Długi cień okrągłego stołu. Z Krzysztofem Kozłowskim, Marcinem Królem, Stefanem Niesiołowskim i Krzysztofem Wolickim rozmawiają Michał Okoński i Adam Szostkiewicz_, „Tygodnik Powszechny” 1992, nr 19.
3 M. Komar, K. Kozłowski, _Historia z konsekwencjami_, dz. cyt., s. 190.
4 _Drogi do niepodległości_, red. K. Kozłowski, Kraków 1978, s. 5–6.
5 Przemówienie Tadeusza Mazowieckiego w sejmie 14 grudnia 1990, w: _Tadeusz Mazowiecki. Polityk trudnych czasów_, red. W. Kuczyński, Z. Psota, Warszawa 1997, s. 248.2. PRZYBYSŁAWICE
„Dostałem dzieciństwo, rodziców, dom rodzinny, który na pewno nie był idealny, jak wszystko na tym świecie, ale który pozostał we mnie jako coś dobrego”1 – opowiadał u kresu życia Krzysztof Kozłowski.
Dziś dwór to kompletna ruina – chodząc po zdewastowanych pokojach, patrząc na zwały cegieł i desek na podłogach, trudno uwierzyć, że właśnie tu, przed niecałym wiekiem, tętniło bujne życie: mali chłopcy biegali po pokojach, dziedziczka dbała o kwiaty, szczególnie róże, a dziedzic doglądał prac i hodowli swoich ukochanych mlecznych krów. O określonych porach dnia wszyscy domownicy na dźwięk specjalnego gongu, który musiał dotrzeć do każdego z dwunastu pokoi, zbierali się na posiłki, by zasiąść pod wielkim portretem Tadeusza Kościuszki i czekać, aż wiejskie dziewczyny, instruowane przez panią Leokadię, podadzą do stołu.
Niemal wszystko to przepadło. Nie ma już też dawno ganku, na którym latem 1922 roku Józef Piłsudski pił herbatę. Nie ma także pieców, „o które od niepamiętnych czasów Kozłowscy opierali się plecami, gwarząc i dyskutując”2.
Przybysławice leżą pod Miechowem, który z kolei leży na północ od Krakowa. Wtedy jednak, w II Rzeczypospolitej, dawna stolica Polaków wydawała się mieszkańcom dworu bardzo odległa, a nawet obca – w ich głowach tkwiła wciąż jeszcze mapa z dawną pobliską granicą dzielącą zabór rosyjski od austriackiego. Miechowskie było częścią imperium carów.
Dlatego garnizonowe Kielce wydawały się znacznie bliżej, choć leżały przecież dalej niż Kraków. Sam Krzysztof Kozłowski nigdy w dzieciństwie do Krakowa nie dotarł.
Bywał w okolicznych powiatach, odwiedził Kielce, a nawet dziadków od strony matki we Lwowie, ale miasta, z którym potem był związany całe życie, nie widział. Wspominał tylko wycieczkę powozem do Korzkwi, wsi położonej dziś w sąsiadującej z Krakowem gminie Zielonki. Dalej na południe ojciec go już nie zabrał. „Mieszkając 40 kilometrów od Krakowa, nie mieliśmy z tym miastem nic wspólnego. Zakupy robiliśmy w Kielcach albo w Warszawie, zaś owoce i warzywa sprzedawaliśmy w Olkuszu”3 – opowiada Kozłowski.
Przybysławice czasem nawiedzali za to ludzie z wielkiego świata. Sam Krzysztof raczej nie mógł tego zapamiętać, ale w czasach gdy jego stryj Leon był premierem, we dworze pojawił się prezydent Ignacy Mościcki. Był listopad 1934 roku i właśnie z pompą otwierano linię kolejową Kraków–Miechów, która zapoczątkowała wielką magistralę łączącą stolicę Małopolski z Warszawą. Budowa tej trasy była nie tylko przejawem modernizacji państwa, lecz, jak pisał „Ilustrowany Kuryer Codzienny”, łączyła „na nowo dawny obszar Ziemi Krakowskiej w jeden obszar gospodarczy, usuwając rozdarcie komunikacyjne i ekonomiczne tych terenów spowodowane dawną polityką zaborców”4.
W gruncie rzeczy jednak Przybysławice to była dość głęboka prowincja – najbliższe miasto powiatowe, czyli Miechów, do niedawna nie miało jeszcze dworca (do 1934 roku kolej przechodziła przez nieodległą Charsznicę), a przybysławicki dwór nie miał nawet prądu, oświetlano go lampami naftowymi. Gdy wybierano się w dalszą podróż, zaprzęgano konie. Centrala telefoniczna i poczta znajdowały się w Charsznicy – z centralą telefoniczną dwór miał już jednak połączenie; numer dworu to Charsznica 6. Za to w przeciwieństwie do wielu innych majątków w okolicy Przybysławice miały kanalizację – czyli podłączenie do szamba. Były też radio na baterie ładowane w Miechowie oraz patefon.
Obok dworu był piękny park – który zresztą wytrzymał próbę czasu lepiej niż zabudowania dworskie. Nad domem, parkiem, sadem i kurnikiem nadzór sprawowała dziedziczka, w kuchni rządziła, wspomniana już, apodyktyczna pani Leokadia.
Majątek nie był mały jak na ten rejon – około 300 hektarów. W porównaniu z wielkimi posiadłościami kresowych ziemian i arystokratów idącymi w tysiące hektarów był pewnie niewielki, jednak sprawnie zarządzany, przynosił zyski. Pewną ręką zarządzał nim dziedzic Tomasz Kozłowski. Gdy 18 sierpnia 1931 roku na świat przyszedł jego drugi syn Krzysztof, Tomasz miał 35 lat. Od kilku miesięcy był posłem na sejm z ramienia Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem. Polityka jednak nie była jego największą pasją, w przeciwieństwie do rolnictwa. Tomasz Kozłowski zasiadał we władzach przeróżnych towarzystw rolniczych i producenckich ziemi kieleckiej. Był też prezesem straży pożarnej w powiecie miechowskim.
Rolnictwo i społecznikostwo miał we krwi – Przybysławice odziedziczył po ojcu Stefanie Karolu Kozłowskim, który był pionierem tego typu organizacji i „jako rolnik był wzorem i równie dobrym organizatorem zebrań, podczas których wygłaszał referaty o racjonalnej uprawie ziemi, o nowym sposobie gospodarowania, o celowości gospodarki społem”5. Stefan Karol Kozłowski nie szczędził też grosza na organizacje niepodległościowe.
Dzięki zaradności Kozłowskich ich majątek był właściwie samowystarczalny. Na stole lądowały własne mleko, jajka, owoce, warzywa – nawet szparagi z przydomowego ogrodu. Olej rzepakowy wyciskano na miejscu. Oczkiem w głowie Tomasza Kozłowskiego były dające mleko krowy. Z teoriami nowoczesnego rolnictwa miał szansę zapoznać się jako student Królewsko-Polskiej Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie, która potem przemianowana została na Szkołę Główną Gospodarstwa Wiejskiego.
Na sprzedaż uprawiano jeszcze pszenicę, buraki cukrowe, kapustę. Chleb także pieczono we dworze.
Na co dzień jadano skromnie – najczęściej kwaśne mleko i ziemniaki. Jadłospis w święta był bardziej wyszukany – rydze, pasztet z zająca, kuropatwy, białe czereśnie trzymane w słojach Wecka. Wszystko to podawane na porcelanie i srebrze. Sam Krzysztof Kozłowski z dzieciństwa wyniósł miłość do babki drożdżowej z bakaliami i polewą z lukru, ale też awersję do mamałygi, którą ze Lwowa przywoziła jego babka Maria.
Leżące na styku Małopolski i ziemi kieleckiej Miechowskie to ważny region rolniczy, a ziemia chętnie wydawała obfite plony. Zwłaszcza gdy ktoś umiał się z nią obchodzić, a Tomasz Kozłowski to potrafił. „Ziemia, która rozleniwia człowieka, ponieważ wszystko, co się w nią sypnie, rośnie samo i natychmiast”6 – opowiadał później jego syn.
Tomasz Kozłowski cieszył się dobrą opinią w okolicy. Jego legionowa przeszłość i zaangażowanie społeczne sprawiły, że gdy starał się o rękę pochodzącej ze Lwowa Jadwigi z domu Postępskiej, jej rodzice nie wyrazili sprzeciwu.
W jaki sposób Tomasz poznał dziewczynę aż z dalekiego Lwowa? Otóż Jadwiga we Lwowie uczęszczała na kursy ogrodnicze, a by uzyskać dyplom, musiała odbyć praktykę. Znalazła w jednej z gazet ogłoszenie zamieszczone przez malarza Stanisława Radziejowskiego, potomka pułkownika Teodora Radziejowskiego, o którym później, że przyjmie on na praktyki właśnie uczestników kursów ogrodniczych. Stanisław Radziejowski miał majątek ziemski w Trzebienicach również położonych w Miechowskiem. Był uczniem Jana Matejki, ale co ważniejsze dla tej historii – Radziejowscy byli krewnymi Kozłowskich. Tomasz Kozłowski odwiedzał czasem Radziejowskich i tak pewnego razu poznał pannę Jadwigę Postępską.
Pierwszy syn Jadwigi i Tomasza Stefan przyszedł na świat w rodzinnym mieście Jadwigi – we Lwowie – w styczniu 1928 roku. Krzysztof Kozłowski urodził się już we dworze w Przybysławicach, jak wiemy, 18 sierpnia 1931 roku. Najmłodszy z braci zaś w szpitalu przy ulicy Siemiradzkiego w Krakowie w 1936 roku. Z tamtego czasu zachowała się karteczka do Jadwigi od jej dwóch synów – pisał ją Stefan. „Jesteśmy zdrowi. Cieszymy się, że Tatuś przyjedzie. Cały dzień mamy zajęty, dziś jest 16 jaj, wczoraj 15 jaj. Jest duże błoto. Całujemy rączki. Synkowie”7.
Ziemianie w II Rzeczypospolitej kultywowali tradycje rodzinne – i Kozłowscy nie byli wyjątkiem. Dwór pełen był pamiątek z przeszłości. W Miechowskiem, nie tak znowu daleko od Przybysławic, leży wieś Kozłów, lecz to nie ona była gniazdem rodziny. Kozłowscy wywodzą się spod Płocka. Przybyli na południe kraju w XVII wieku i pełnili różne funkcje urzędnicze w ważniejszych ośrodkach miejskich regionu, takich jak Olkusz, Siewierz czy Wolbrom.
Takim właśnie urzędnikiem komory w Siewierzu był Tomasz Jan Kozłowski. Gdy zmarł w 1803 roku, nie zostawił po sobie majątku, lecz jego syn Ludwik Józef Jan Kanty Kozłowski zdołał wejść w posiadanie licznych posiadłości ziemskich. By to zrobić, musiał potwierdzić szlacheckie pochodzenie. Od tej pory Kozłowscy osiedlali się i uprawiali ziemię na terenach położonych na północ od Krakowa, choć wtedy ze względu na granice zaborów Kraków raczej nie był punktem odniesienia.
A gdy trzeba się było bić – Kozłowscy też to potrafili.
Prapradziadek Tomasza Kozłowskiego, wspomniany wyżej Teodor Radziejowski, przeszedł cały szlak bojowy – od okresu insurekcji kościuszkowskiej po klęskę Napoleona Bonapartego. To z jego wnuczką, Bronisławą, ożenił się Romuald Kozłowski z Rembieszyc, syn Ludwika Józefa Jana Kantego. Stąd bliskie relacje Kozłowskich z malarzem Stanisławem Radziejowskim, który przyjmował do siebie praktykantów kursów rolniczych.
Być może to po pułkowniku Radziejowskim Kozłowscy przejęli kult Tadeusza Kościuszki, a pamiątki z nim związane obecne były praktycznie we wszystkich pokojach przybysławickiego dworu.
Z kolei dziadek Tomasza od strony matki Marii Leon Strasburger walczył w powstaniu styczniowym w zgrupowaniu Mariana Langiewicza. To on zresztą w 1872 roku nabył Przybysławice „od Żyda Motyla Sercarza”8.
Co ciekawe, Przybysławice w pierwszej połowie XIX wieku należały już do Kozłowskich przez jedno pokolenie. Kupił je w 1822 roku wspomniany już wcześniej przedsiębiorczy i obrotny Ludwik Józef Jan Kanty Kozłowski, niestety, po jego śmierci w 1852 roku majątek przeszedł w inne ręce. Jego syn, znany nam już także Romuald Kozłowski gospodarował w Rembieszycach. I to właśnie syn Romualda Stefan Rafał Kozłowski ożenił się z Marią Strasburger, córką Leona, dzięki czemu Kozłowscy niejako wrócili do Przybysławic. Najstarszy syn Stefana i Marii Leon urodził się w 1892 roku jeszcze u dziadków w Rembieszycach, ale Tomasz, ojciec Krzysztofa, trzy lata później już przyszedł na świat w Przybysławicach.
Synowie Tomasza Kozłowskiego: Stefan, Krzysztof, a także najmłodszy Tomasz, zapewne nieraz słuchali historii rodzinnych. „W dzieciństwie widywałem ostatnich powstańców 1863 roku…”9 – wspominał później Krzysztof Kozłowski. Musieli być już oni wyjątkowo leciwi – wszak Krzysztof urodził się 68 lat po wybuchu powstania. A jeśli mówił, że w jego rodzinnych stronach „cień powstania był stale obecny”10, tak niewątpliwie było. Rembieszyce, skąd pochodził jego dziadek, wspomniany już Stefan Rafał Kozłowski, oddalone są od Przybysławic o kilkadziesiąt kilometrów. Leżą natomiast całkiem niedaleko Małogoszcza – gdzie w lutym 1864 roku doszło do zażartej bitwy między powstańcami styczniowymi a wojskami rosyjskimi.
O bitwie tej uczy się każdy Polak – bo została opisana przez Stefana Żeromskiego w _Wiernej rzece_. Wielu powstańców zginęło wówczas od pocisków rosyjskich. Gdyby nie rozwaga i opanowanie pułkownika Mariana Langiewicza, straty Polaków byłyby jeszcze większe.
Dwór Kozłowskich w Rembieszycach bywał zresztą schronieniem dla powstańców. „Trauma 1863 roku była niezwykle silna, a wyrażała się w pomieszaniu dumy z przerażaniem, pamięci heroicznej z pamięcią klęski, represji, poniżenia”11 – opowiadał Kozłowski.
Dom Kozłowskich w Przybysławicach był pełen pamiątek po tamtym powstaniu – ulotek, gazetek, odezw. Gromadził je dziadek Krzysztofa Stefan Kozłowski – „pozytywista co się zowie, z romantycznym poczuciem misji”12, który mimo kultu dla powstańców próbował innej drogi. W domu panował bowiem też kult wiedzy i pracy organicznej. Stefan Kozłowski „zgromadził w majątku liczącą 900 tomów bibliotekę, gdzie między innymi znaleźć można było komplet wierszy w oryginale, a także liczne przemycane z Krakowa patriotyczne książki polskie”13. Był też mikroskop, który zainspirował siostrę Tomasza Anielę do zgłębiania tajemnic biologii.
Na początku XX wieku Stefan Kozłowski starał się uzyskać od cara jakieś koncesje dla Polaków. Przeniósł się z rodziną do Kielc. Miał nadzieję, że Petersburg pójdzie na jakieś kompromisy – wszystko nadaremno. Być może to stało się powodem depresji, w jaką popadł – Stefan Kozłowski w 1908 roku odebrał sobie życie. Co ciekawe, biorąc pod uwagę śmierć samobójczą, w pobliskim kościele w Szreniawie mały Krzysztof Kozłowski mógł często przypatrywać się z ławy kolatorskiej tablicy poświęconej właśnie dziadkowi Stefanowi, na której widnieje cytat z _Pieśni XII_ Jana Kochanowskiego:
A jeśli komu droga otwarta do nieba,
Tym, co służą ojczyźnie.
Młodemu Kozłowskiemu słowa te zapadły w pamięć, zapewne stanowiły wyzwanie. W przyszłości żegnać będzie nimi Jerzego Turowicza, swego przyjaciela i szefa.
Owdowiała Maria wróciła do Przybysławic. Musiała się zaopiekować sześciorgiem potomstwa: Leonem, Bronisławą, Tomaszem (ojcem Krzysztofa), Anielą, Janem i Marią. Cała szóstka wychowywana była ponoć bez szczególnej dyscypliny i przesadnej dbałości o obycie towarzyskie, jednak Maria dbała, by dzieci zdobywały wiedzę o świecie i miały charakter. Leon i Tomasz wkrótce zostali wysłani do Warszawy, gdzie ich wychowaniem zajęła się ciotka Irena Kozłowska-Kosmowska, znana działaczka społeczna i kulturalna. Ciotka prowadziła dom otwarty, wśród jej gości bywali choćby Eliza Orzeszkowa i Bolesław Prus. Niewątpliwie więc zarówno w Przybysławicach, jak i w Warszawie Tomasz Kozłowski chowany był na człowieka interesującego się sprawami publicznymi i polityką.
Chyba takie wychowanie przyniosło wyniki, bo Tomasz także miał swym synom, Stefanowi, Krzysztofowi i Tomaszowi, sporo do opowiedzenia, jeśli idzie o własny wkład w historię. Przecież w sierpniu 1914 roku zgłosił się do organizacji Józefa Piłsudskiego, by walczyć o wolną Polskę. Przerwał z tego powodu studia rolnicze, był już po przeszkoleniu wojskowym w szeregach „Strzelca”. Nie zdążył, co prawda, na wymarsz z Oleandrów 6 sierpnia, ale wkrótce nadrobił ten czas. Dogonił towarzyszy Piłsudskiego już w Kieleckiem. Dzień po dotarciu pod Kielce, 20 sierpnia 1914 roku, pisał do matki: „Moskali nigdzieśmy nie spotkali, tak że żaden z nas jeszcze ani razu nie wystrzelił”14. Miesiąc później donosił, „pierwszy raz »byłem w ogniu« choć wcale nie strzelałem – przyzwyczaiłem się tylko do huku szrapneli (…). Mnie osobiście wojna służy, wyglądam świetnie”15.
Tomasz walczył, razem ze starszym o trzy lata bratem Leonem, w 1. Pułku Ułanów słynnego Władysława Beliny-Prażmowskiego. Z czasem, co na pewno musiało niepokoić matkę, w jego listach do domu coraz więcej było informacji o walkach na bagnety, kolby i pięści oraz o poległych znajomych, lecz także o lekturach Tomasza, pięknych przemowach Piłsudskiego wizytującego pułk Beliny, a nawet o bezczynności na tyłach frontu.
Tomasz brał udział w walkach nad Nidą, pod Łowiczem, Modlinem i Ozorkowem. Zasłynąć miał „pełną ułańskiej fantazji”16 szarżą kawaleryjską w jednym z krytycznych momentów walki. Przeszedł typową drogę legionisty – łącznie z internowaniem po kryzysie przysięgowym w 1917 roku i późniejszą działalnością w Polskiej Organizacji Wojskowej. Nieraz dopadało go zwątpienie, ale wierzył w geniusz Józefa Piłsudskiego.
Odzyskanie przez Polskę niepodległości dla Tomasza oznaczało także możliwość dalszego kształcenia się w rolnictwie. Walczył jednak jeszcze na wojnie z bolszewikami. Zachowała się z tamtego czasu ocena wystawiona mu przez dowódcę jego brygady kawalerii. Tomasz więc „odznaczał się zawsze niezwykłą odwagą, sprytem i dużym zasobem własnej inicjatywy (…). Wymagany cenzus inteligencji posiada i w ogóle obdarzony jest przymiotami dzielnego oficera”17.
Gdy po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej „dzielny oficer” wrócił, jako podporucznik, do rodzinnego domu, nie wszystko wyglądało kolorowo – nie żyła już jego matka Maria, majątek był zadłużony, a on sam musiał spłacić także rodzeństwo. Udało mu się to. Produkcja mleka, która była podstawą jego rolniczej działalności, z czasem zaczęła przynosić dochody. Było czym się pochwalić i można było zapraszać dostojnych gości.
W 1922 roku sam Józef Piłsudski zaszczycił Przybysławice, by wręczyć Tomaszowi Order Virtuti Militari właśnie za wspomnianą już szarżę. Gdy w 1927 roku dowództwo 11. Pułku Ułanów wystawiało Tomaszowi oceny, uznało, że poczucie honoru i godności osobistej, obycie towarzyskie, takt oraz poczucie obywatelskie miał wybitne i wzorowe. Wykazywał się też wyjątkową inicjatywą.
Opowieści Tomasza Kozłowskiego musiały być pożywką dla wyobraźni młodych chłopców – wkładali na głowę ojcowskie czako i bawili się w ułanów walczących z bolszewikami. Do zabawy mieli wspomniany już piękny park. Tam budowali szałasy, strzelali z procy, rzucali bumerangiem, grali w krykieta lub bawili się żółwiami zebranymi przez chłopów z okolicznych pól. Żółwie te były przywiezione przez ciotkę Nelę z wyprawy do Macedonii – i miały zwyczaj rozłazić się po polach.
Ziemianie i pracujący dla nich chłopi to skomplikowany temat. Wzorce życiowe polskiej szlachty formowały się już od średniowiecza. Instytucja dworu szlacheckiego trwała przez wieki. Było w niej wiele pięknych elementów, ale też mniej chwalebnych – zwłaszcza w stosunku wobec chłopów.
Mimo zniesienia pańszczyzny w XIX wieku relacje we dworze nigdy nie były równe. Dwór w Przybysławicach był bez wątpienia częścią ziemiańskiego świata. Kozłowscy mieli karetę, dziedziczkę całowało się w rękę, a do synów Tomasza zwracano się: „jaśnie paniczu”. Na Nowy Rok furmani przed dworem urządzali koncert, strzelając z batów.
Jednocześnie Tomasz Kozłowski przesiąknięty był ideami społecznikowskimi swych rodziców. To oni przecież inicjowali choćby powstały w 1909 roku teatr czy polską szkołę, którą uruchomiono w czasie I wojny światowej w Przybysławicach. Tomasz więc również brał udział w różnych inicjatywach mających poprawić los chłopów, jak choćby kółka rolnicze i towarzystwa kredytowe. Także jako poseł na sejm działał na rzecz reform na wsi. Jeszcze w latach 20. XX wieku trzymał się na uboczu polityki, skupiając się na zarządzaniu majątkiem. Został jednak posłem BBWR w 1931 roku – wszedł do sejmu już po wyborach, gdy zwolnił się mandat. Ślubował jako poseł 13 lutego 1931 roku.
Jego celem były takie przekształcenia na wsi, aby chłopi – zwani teraz producentami rolnymi – byli w stanie się utrzymać. Przy ówczesnym rozdrobnieniu gospodarstw było to bardzo trudne, niemal niemożliwe. Polska wieś była biedna, przeludniona i niedożywiona.
Tomasz Kozłowski jako poseł nie zabierał zbyt często głosu na posiedzeniach plenarnych. Nad krasomówstwo przedkładał konkretne projekty ustaw. W jednym ze swych sejmowych wystąpień przekonywał: „Jedną z największych bolączek życia wsi jest stała i bez przerwy postępująca podzielność gospodarstw włościańskich (…). Na to, aby istniała kultura wiejska, aby ona mogła się rozwijać i żeby mogła się utrzymać, musi mieć pewne podstawy materialne. Stałość posiadania gospodarstwa wiejskiego i stałość pewnego poziomu moralnego i materialnego domu rodzinnego jest podstawą dla przywiązania do tego domu”18.
Trzeźwo patrzył na kwestię chłopską, nie kierował się chłopomanią. W jego pamięć wrył się dialog z chłopami z Zamojszczyzny, którzy podczas wojny 1920 roku mówili o bolszewikach „nasi”. Wiedział, że jeśli Polska chce zdobyć przychylność mas wiejskich, musi im zaoferować warunki do rozwoju.
Wspierał więc rozwój Instytutu Puławskiego, naukowej placówki rolniczej – uważał, że uprawa ziemi i hodowla w Polsce wymagają zmian, modernizacji, a także wysokiej klasy profesjonalistów. „Odczuwamy w tej chwili brak młodzieży rolniczej, specjalizującej się w ściśle określonych dziedzinach i działach, która mogłaby być później dobrymi pracownikami – specjalistami w kierunku czy to hodowlanym, czy w doświadczalnictwie, czy w ochronie roślin itp.”19 – mówił w sejmie w styczniu 1937 roku, gdy decydowano o przyszłości Instytutu Puławskiego. Kozłowski przekonywał, by była to instytucja niezależna.
Widać, że jego _idée fixe_ stanowiło przekształcenie polskich rolników w nowoczesnych farmerów i producentów żywności, którzy pracują w oparciu o najnowszą wiedzę na temat hodowli i uprawy. Dlatego sam starał się poprawić dolę pracowników folwarcznych – zlikwidował w Przybysławicach gnojowisko, które przylegało do ich domostw, a ponadto zaczął budować dla nich nowe domy. Zamiast jednej izby chłopi otrzymywali dwupokojowe mieszkania z kuchnią.
Na poprawę sytuacji pracowników nacisk kładła także matka Tomasza – dzięki niej Przybysławice mogły być „dumne z Domu Ludowego, z teatru, z tych wszystkich instytucji, które mogły powstać i działać jedynie w warunkach współpracy, zgody, poczucia wspólnego celu”20.
Na jakie kompromisy sam ze sobą musiał pójść, gdy rządy sanacji zaczęły się wynaturzać? A przecież wynaturzały się od samego początku, wszak zaczęły się od zamachu stanu. Potem nie było lepiej. Czy wszystko załatwiało uwielbienie dla Józefa Piłsudskiego i wiara w jego geniusz? Tomasz Kozłowski był tylko posłem, ale jego brat Leon w 1934 roku został nawet sanacyjnym premierem, a w historii dwudziestolecia zapisał się właściwie tylko jednym – podpisem pod decyzją o utworzeniu obozu odosobnienia w Berezie Kartuskiej, w którym sanacja zamykała przeciwników politycznych.
Ciekawe, że Tomasz Kozłowski, który poszedł za Józefem Piłsudskim już w 1914 roku jako żołnierz Pierwszej Kadrowej, nie stał się ważną postacią sanacji. Można zaryzykować stwierdzenie, że Leon, choć kierował rządem, także nie należał do pierwszego szeregu sanacyjnych polityków. Być może rolnictwo naprawdę było pasją Tomasza, tak jak archeologia Leona, a polityka tylko środkiem do celu, jakim miała być modernizacja polskiej wsi. Bez wątpienia jednak Kozłowscy należeli do szeroko rozumianej sanacyjnej elity. Krewny Kozłowskich Henryk Leon Strasburger, syn ciotecznego pradziadka Krzysztofa, był w latach 1924–1932 komisarzem generalnym RP w Wolnym Mieście Gdańsku. Co prawda jego misja nie była zbyt udana, zakończyła się dymisją i oddalaniem się Strasburgera od obozu władzy. Po klęsce wrześniowej Henryk Leon Strasburger zdecydowanie odcinał się od sanacji.
Gdy zabrakło Marszałka, wiara weń już nie mogła służyć za wymówkę – a rządy jego następców były jeszcze gorsze.
W 1936 roku Edward Rydz-Śmigły, pułkownik Adam Koc i wicemarszałek sejmu Bogusław Miedziński zaczęli budować nowe ugrupowanie polityczne – Obóz Zjednoczenia Narodowego. Jego powstanie ogłosił Koc w lutym 1937 roku, a w deklaracji ideowo-politycznej nacisk kładziono na patriotyzm i rządy silnej ręki. Zaczęło się wymuszanie jedności. Jan Hoppe, dziennikarz, polityk i przyjaciel Tomasza Kozłowskiego, wspominał, że bracia Leon i Tomasz Kozłowscy opowiadali się przeciwko wstępowaniu do OZN-u i utworzeniu jednego klubu parlamentarnego. Ostatecznie jednak Tomasz przystąpił do Ozonu, a w maju 1937 Adam Koc powołał go na tymczasowego członka kierownictwa struktur OZN w Kieleckiem.
Rodzina Kozłowskich nigdy nie była doktrynerska i dlatego być może przynależność Tomasza do obozu piłsudczykowskiego nie była bezwarunkowa i zupełna. Ojciec Tomasza, czyli dziadek Krzysztofa, był endekiem, też jednak nie jakoś specjalnie ortodoksyjnym.
Sytuacja bywała mimo to bardzo trudna. Obóz odosobnienia w Berezie Kartuskiej nie stanowił powodu do dumy. Tymczasem jedna z ciotek Krzysztofa – Irena Kosmowska, córka Ireny Kozłowskiej-Kosmowskiej, po której odziedziczyła nie tylko imię, ale i społecznikowskie zacięcie – komunizowała i często z tego powodu miała kłopoty z policją.
Władysław Niedziela, mieszkaniec wsi, tak później opisał Kosmowską obecną na chłopskich zebraniach jeszcze w czasach zaborów, a także po roku 1918: „wygłaszała ona pogadanki, czytała gazety i tłumaczyła ich treść. Żaden kaznodzieja nie był w stanie tak do siebie przyciągać ludzi jako ona, przez jej usta przemawiało z głębi serce”21, „można jej było słuchać godzinami, miała bardzo melodyjny głos, a oczy jej pałały dobrocią”22.
Krzysztof Kozłowski wspominał, że mimo tych diametralnych różnic politycznych jego rodzina potrafiła zgodnie współżyć – przynajmniej od święta. „Otóż zawsze w Przybysławicach, przynajmniej dwa razy w roku, na Wielkanoc i na Boże Narodzenie, zjeżdżała cała liczna rodzina. Zdarzało się, że przyjeżdżało kilkadziesiąt osób. Dochodziło do takiej sytuacji, że przy jednym stole naprzeciwko siebie siedzieli: mój stryj Leon, który był senatorem, a wcześniej ministrem rolnictwa i premierem rządu, i jego cioteczna siostra Irena Kosmowska – działaczka skrajnego ruchu ludowego mocno komunizującego. I nigdy, jak pamiętam, nie dochodziło do jakichś scysji przy stole”23.
Stryj Leon miał nawet, gdy policja zamykała za kratkami Kosmowską, interweniować w jej sprawie i nakazywać wypuszczenie jej na wolność.
Sam Krzysztof Kozłowski wspominał po latach, że docierało do niego, iż ojciec ma mieszane uczucia wobec liderów sanacji i chce przejść do opozycji – co „było utrudnione z dwóch powodów. Po pierwsze – w sejmie jednopartyjnym nie było miejsca dla sprzeciwu, a opozycja pozaparlamentarna została sparaliżowana. Po drugie – był świadom, że w obliczu narastającego zagrożenia krytykowanie władz państwowych może osłabić spoistość społeczeństwa i z pewnością tak będzie traktowane”24.
Tomasz Kozłowski był posłem sanacji w czasach, gdy wybory do sejmu były właściwie fikcją. Opozycję zwalczano brutalnie, a sposoby finansowania kampanii wyborczych BBWR i później musiały budzić wątpliwości. Tomasz Kozłowski z sanacją się nie rozstał nawet po konflikcie jej liderów z Walerym Sławkiem, który doprowadził tego ostatniego do samobójstwa. Sławka, człowieka zasłużonego dla sanacji, zmarginalizowano i dość brutalnie zwalczano. A Tomasz Kozłowski ponoć był z nim blisko.
Sam też korzystał z przywilejów, jakie dawała władza. „Duma PKP, lux-torpeda – elegancki wagon motorowy – pędziła z wielką szybkością na trasie Warszawa–Zagłębie, by zatrzymać się w Charsznicy, małej osadzie przyklejonej do Miechowa. Przystanek nie miał żadnego uzasadnienia ekonomicznego (…). Tak, Polskie Koleje Państwowe czyniły uprzejmość posłowi Tomaszowi Kozłowskiemu, on zaś z tej uprzejmości niekiedy korzystał”25.
Bez względu na osobiste zalety i uczciwość Tomasza Kozłowskiego nie ulega wątpliwości, że legitymizował on system autorytarny – a przynajmniej był jego częścią. Póki żył Józef Piłsudski, sporo można było sobie wytłumaczyć uwielbieniem dla niego – zwłaszcza gdy znało się go od czasów legionowych. Później już, za „rządów pułkowników”, wiele wątpliwości, jeśli się pojawiały, trzeba było chyba po prostu ignorować.
Mimo tych wszystkich obiekcji wobec pseudomocarstwowej polityki Edwarda Rydza-Śmigłego Tomasz Kozłowski latem 1939 roku zabrał swych synów w podróż na Zaolzie zajęte przez Polskę po haniebnym rozbiorze Czechosłowacji. Polska wówczas jawiła się niemalże jako sojusznik Adolfa Hitlera.
Ostatecznie jednak II Rzeczpospolita nigdy na poważnie nie wzięła się za kwestię chłopską, a reforma rolna, którą mamiono chłopów od samego początku, nigdy nie została w pełni zrealizowana. Opór wielkich posiadaczy ziemskich był zbyt duży. Gdy w okresie wielkiego kryzysu państwo próbowało pomóc wsi, robiło to tak, że „poprawę w zdecydowanie większym stopniu odczuły środowiska ziemiańskie niż chłopstwo”26 – jak piszą historycy Piotr Cichoracki, Joanna Dufrat i Janusz Mierzwa. Sanacja chłopom nie ufała – nic dziwnego, skoro partie chłopskie były w większości w opozycji. Być może więc idee Tomasza Kozłowskiego musiały się rozbić o wielką politykę.
A może Krzysztof Kozłowski po latach miał więcej wyrozumiałości dla politycznych wyborów swojego ojca? Wolał pewnie widzieć w ojcu pozytywistę, który, mimo niekomfortowej sytuacji, chciał działać w swojej dziedzinie i robić rzeczy pożyteczne. Pozytywizm ten będzie też przyświecał jemu samemu, już w innej rzeczywistości.
Co więcej, właśnie w tej innej rzeczywistości przedwojenna Polska była poddawana stałej krytyce, a komunistyczna propaganda nie zostawiała suchej nitki na sanacyjnej władzy. Nic dziwnego, że w ludziach, którzy inaczej pamiętali tamte czasy, rodził się naturalny odruch obronny – zwłaszcza jeśli dotyczyło to pamięci o najbliższych.
W lutym 1939 roku Jadwiga, nazywana przez synów Meciem, wyjechała do uzdrowiska w Rabce, by podreperować zdrowie. Prawdopodobnie pojechała potem do rodziców do Lwowa, gdzie przebywał najmłodszy z synów Tomasz, zwany Maszkiem.
„Przyrzekam, że podczas nieobecności Mamusi będę grzeczny i będę się uczył”27 – pisał Krzysztof po jej wyjeździe, a 3 marca dopytywał się „czy Mamusia jest zdrowa i jak tam jest w Rapce . U nas jest ładnie słońce świeci i jest ćepło wchodzimy na pole”28. Trzy dni później Krzysztof dopytywał się: „Kiedy Mamusia przyjedzie?”29, i informował: „Dżewa w ogrodzie ścinają, graby. śatkę stawiają u ogrodnika”30. „Dziękujemy za paczkię – pisał z kolei Stefan 16 marca 1939 roku. – Buciki są dobre dla mnie i dla Krzysia. Bardzo nam się podobają”31.
Pod nieobecność Jadwigi nad wszystkim czuwały pracownice, zwane wciąż służbą dworską. Jedna z nich informowała jaśnie wielmożną panią dziedziczkę, że „zimno jest, ale chłopcy wychodząc na pole ubierają się ciepło. Krzyś wybrał się na religię ale wrócił zaraz bo księdza nie ma spowodu rekolekcyj. Chodzimy na rekolekcje, ale we wtorek się już kończą. Nie można nic robić bo jest bardzo zimno. Chłopcy są zdrowi i weseli sczego się bardzo cieszę, że przez ten czas jak Pani dziedziczki nie ma nic złego im się nie stało. Ja dużo ceruję, skarpety Pana dziedzica już wszystkie pocerowane, teraz ceruję pończochy chłopców i spodnie”32.
Przyszła wiosna, a potem nadeszło lato. Ostatnie lato II Rzeczypospolitej – ciepłe i piękne. Krzysztof, który uczył się w Przybysławicach pod okiem wynajętych nauczycielek, zdał właśnie w Szkole Powszechnej im. Królowej Jadwigi w Kielcach egzamin do drugiej klasy.
1 M. Komar, K. Kozłowski, _Historia z konsekwencjami. Rozmawiają Krzysztof Kozłowski i Michał Komar_, Kraków 2009, s. 321.
2 Tamże, s. 64.
3 K. Kozłowski, _Biję się w piersi_, „Dziennik Polski”, 14 czerwca 1996.
4 _Wielki dzień Ziemi Krakowskiej. Linja kolejowa Kraków–Miechów otwarta_, „Ilustrowany Kuryer Codzienny”, 25 listopada 1934.
5 W. Niedziela, _Kronika wsi Przybysławice wyrosłej na ziemi miechowskiej spisana przez_ _Władysława Niedzielę z przywiązania do wsi rodzinnej a dla pamięci potomnych w latach_ _1975–1983 za okres od XV wieku do dni dzisiejszych_ (maszynopis), cz. I, s. 24, dokument udostępniony przez Annę Kozłowską-Kalbarczyk.
6 M. Komar, K. Kozłowski, _Historia z konsekwencjami_, dz. cyt., s. 9.
7 Kartka pocztowa do Jadwigi Kozłowskiej, 7 marca 1936, udostępniona przez Annę Kozłowską-Kalbarczyk.
8 W. Niedziela, _Kronika wsi Przybysławice…_, dz. cyt., cz. I. s. 20.
9 M. Komar, K. Kozłowski, _Historia z konsekwencjami_, dz. cyt., s. 11.
10 Tamże, s. 12.
11 Tamże, s. 11.
12 Tamże, s. 18.
13 M. Kozłowski, _Sprawa premiera Leona Kozłowskiego. Zdrajca czy ofiara_, Warszawa 2005, s. 21.
14 List Tomasza Kozłowskiego, 20 sierpnia 1914, udostępniony przez Annę Kozłowską-Kalbarczyk.
15 List Tomasza Kozłowskiego, prawdopodobnie 27 września 1914, udostępniony przez Annę Kozłowską-Kalbarczyk.
16 M. Kozłowski, _Sprawa premiera Leona Kozłowskiego_, dz. cyt., s. 29.
17 Pismo z 29 września 1920, l. dz. 1/326 pf. Do Oddziału V Ministerstwa Spraw Wojskowych, dokument udostępniony przez Annę Kozłowską-Kalbarczyk.
18 Sejm Rzeczypospolitej Polskiej, kadencja IV, sesja zwyczajna 1935/1936. Sprawozdanie stenograficzne z 12. Posiedzenia, 19 lutego 1936, dokument udostępniony przez Annę Kozłowską-Kalbarczyk.
19 Sejm Rzeczypospolitej Polskiej, kadencja IV, sesja zwyczajna 1936/1937. Sprawozdanie stenograficzne z 12. posiedzenia, 20 stycznia 1937, dokument udostępniony przez Annę Kozłowską-Kalbarczyk.
20 M. Komar, K. Kozłowski, _Historia z konsekwencjami_, dz. cyt., s. 47.
21 W. Niedziela, _Kronika wsi Przybysławice…_, dz. cyt. cz. I, s. 24.
22 Tamże.
23 K. Kozłowski, _Biję się w piersi_, dz. cyt.
24 M. Komar, K. Kozłowski, _Historia z konsekwencjami_, dz. cyt., s. 56–57.
25 Tamże, s. 49.
26 P. Cichoracki, J. Dufrat, J. Mierzwa, _Oblicza buntu społecznego w II Rzeczypospolitej doby Wielkiego Kryzysu (1930–1935). Uwarunkowania, skala, konsekwencje_, Kraków 2019, s. 62.
27 List Krzysztofa Kozłowskiego do Jadwigi Kozłowskiej, 26 lutego 1939, udostępniony przez Annę Kozłowską-Kalbarczyk.
28 List Krzysztofa Kozłowskiego do Jadwigi Kozłowskiej, 3 marca 1939, udostępniony przez Annę Kozłowską-Kalbarczyk.
29 List Krzysztofa Kozłowskiego do Jadwigi Kozłowskiej, 6 marca 1939, udostępniony przez Annę Kozłowską-Kalbarczyk.
30 Tamże.
31 List Stefana Kozłowskiego do Jadwigi Kozłowskiej, 16 marca 1939, udostępniony przez Annę Kozłowską-Kalbarczyk.
32 List Hanny XX, 13 marca 1939, dokument udostępniony przez Annę Kozłowską-Kalbarczyk.