- promocja
Kod Leonarda da Vinci - ebook
Kod Leonarda da Vinci - ebook
Jedna z najpopularniejszych powieści na świecie. Przetłumaczona na 56 języków, łączny nakład książki przekroczył 80 milionów egzemplarzy!
Kod Leonarda Da Vinci umacnia pozycję Browna jako jednego z najbardziej utalentowanych pisarzy thrillerów na świecie. Fascynująca mieszanka historii i suspensu. „Library Journal”
Lektura obowiązkowa. Kod Leonarda da Vinci to fascynujący i wciągający thriller – idealny dla miłośników historii, maniaków teorii spiskowych, miłośników puzzli i każdego, kto docenia świetną, porywającą historię. Uwielbiałem tę książkę. HARLAN COBEN
Ofiarą popełnionego w Luwrze morderstwa pada kustosz muzeum Jacques Saunière. Wezwany przez policję francuską Langdon odkrywa na miejscu zbrodni szereg zakonspirowanych śladów, które mogą pomóc w ustaleniu zabójcy, ale też stanowią klucz do jeszcze większej zagadki − niezwykłej tajemnicy sięgającej korzeniami początków chrześcijaństwa.
Langdon podejrzewa, że zamordowany był członkiem Zakonu Syjonu, powstałego w 1099 roku tajnego stowarzyszenia strzegącego miejsca ukrycia bezcennej, zaginionej przed wiekami relikwii Kościoła − Świętego Graala. Do organizacji należeli m.in. Leonardo Da Vinci i Isaac Newton. Kustosz poświęcił życie, by strzeżony przez zakon sekret nie dostał się w niepowołane ręce. Teraz pozostały jedynie 24 godziny na rozwikłanie precyzyjnie skonstruowanej łamigłówki pozostawionej przez Saunière’a − inaczej tajemnicę na zawsze skryją mroki historii. Kluczowe elementy zagadki kryją się w najsłynniejszych obrazach mistrza Renesansu – „Mona Lizie” i „Ostatniej Wieczerzy”.
Czy ścigany przez policje i bezlitosnego zabójcę Langdon zdoła ujść pogoni i dotrzeć do szokującej prawdy? Jego jedynym sprzymierzeńcem jest piękna Sophie Neveu, agentka policji, specjalistka od tajnych kodów i szyfrów, wnuczka Saunière’a...
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-335-3 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przede wszystkim chciałbym podziękować mojemu przyjacielowi i wydawcy, Jasonowi Kaufmannowi, za ogrom pracy, którą poświęcił temu zamierzeniu, materii tej powieści. Również niezrównanej Heide Lange – niestrudzonej promotorce Kodu Leonarda da Vinci, znakomitej agentce i zaufanej przyjaciółce.
Nie zdołam wyrazić wdzięczności, jaką jestem winien wyjątkowemu zespołowi redakcyjnemu wydawnictwa Doubleday za zaufanie, którym mnie obdarzono, szczodrość rad i przenikliwość. Szczególnie dziękuję Billowi Thomasowi i Steve’owi Rubinowi, którzy wierzyli w tę książkę od samego początku. Serdeczne dzięki również tym wszystkim w redakcji, którzy podtrzymywali mnie na duchu od pierwszych dni pisania, a zwłaszcza Michaelowi Palgonowi, którego entuzjazm udzielał się innym, Suzanne Herz, Janelle Moburg, Jackie Everly oraz Adrienne Sparks, dziękuję również utalentowanej ekipie działu sprzedaży wydawnictwa Doubleday oraz Michaelowi Windsorowi za świetną obwolutę wydania amerykańskiego książki.
Za wszechstronną pomoc przy zbieraniu materiałów chciałbym podziękować dyrekcji Muzeum Luwru, francuskiemu Ministerstwu Kultury i Bibliotece Narodowej, fundacji Project Gutenberg, Bibliotece Towarzystwa Gnostycznego, Działowi Opracowań Obrazów i Dokumentów w Luwrze, Catholic World News, Królewskiemu Obserwatorium Astronomicznemu w Greenwich, stowarzyszeniu London Record Society, Muniment Collection w Opactwie Westminsterskim, Johnowi Pike’owi i Federacji Naukowców Amerykańskich oraz pięciu członkom Opus Dei (dwóm czynnym i trzem byłym), którzy opowiedzieli mi swoje przeżycia, pozytywne i negatywne, związane z przynależnością.
Jestem również winien wdzięczność księgarni Water Street Bookstore za wyszukiwanie opracowań, na których mogłem się oprzeć, mojemu ojcu – Richardowi Brownowi – nauczycielowi matematyki i pisarzowi, za pomoc przy złotej proporcji i ciągu Fibonacciego, Stanowi Plantonowi, Sylvie Baudeloque, Peterowi McGuiganowi, Francisowi McInerneyowi, Margie Wachtel, Andre Vernetowi, Kenowi Kelleherowi z Anchorball Web Media, Carze Sottak, Karyn Popham, Esther Sung, Miriam Abramowitz, Williamowi Tunstall-Pedoe oraz Griffinowi Woodenowi Brownowi.
I wreszcie, skoro ta powieść tak obficie posiłkuje się koncepcją sakralności kobiecej, zgrzeszyłbym zaniedbaniem, gdybym nie wspomniał o dwóch absolutnie niezwykłych kobietach, z którymi zetknął mnie los. Pierwsza z nich to moja matka, Connie Brown, opiekunka, pisarka, muzyk i wzór do naśladowania. A druga – moja żona Blythe, historyk sztuki, malarka, pierwszorzędny redaktor i bez wątpienia najbardziej utalentowana osoba, jaką kiedykolwiek miałem szczęście poznać.FAKTY
Zakon Syjonu – Prieuré de Sion – tajne stowarzyszenie działające w Europie, założone w roku 1099, naprawdę istnieje. W 1975 w Bibliotece Narodowej w Paryżu odkryto zwoje pergaminu, Les Dossiers Secrets, ujawniające tożsamość wielu członków Prieuré de Sion, między innymi sir Isaaca Newtona, Botticellego, Victora Hugo oraz Leonarda da Vinci.
Opus Dei, papieska prałatura personalna, to żarliwie religijne stowarzyszenie katolików, które niedawno było na cenzurowanym po doniesieniach prasowych o indoktrynacji, stosowaniu przymusu oraz niebezpiecznych praktyk umartwiania ciała. Ostatnio, kosztem 47 milionów dolarów, ukończono budowę siedziby Opus Dei przy Lexington Avenue 243 w Nowym Jorku.
Wszystkie opisy dzieł sztuki, obiektów architektonicznych, dokumentów oraz tajnych rytuałów zamieszczone w tej powieści odpowiadają rzeczywistości.PROLOG
Muzeum Luwru w Paryżu, 22.46
Mecenas sztuki i kustosz, Jacques Saunière, przeszedł chwiejnym krokiem pod przypominającym wejście do skarbca łukowatym sklepieniem Wielkiej Galerii Luwru. Po kilku krokach rzucił się do przodu, starając się złapać najbliższy obraz, który pojawił się w jego polu widzenia – płótno Caravaggia. Chwycił mocno pozłacaną ramę, pociągnął dzieło wielkiego mistrza ku sobie i zerwał je ze ściany. Siedemdziesięciosześcioletni Saunière upadł bez sił na podłogę, przykryty olejnym obrazem.
Tak jak się spodziewał, tuż obok z hukiem opadła stalowa krata, zamykając wejście do sali. Parkiet zadrżał od impetu uderzenia. Gdzieś daleko zabrzmiał dzwonek alarmu.
Kustosz leżał przez chwilę, próbując złapać oddech i ocenić sytuację. Jeszcze żyję. Wyczołgał się spod płótna i potoczył wzrokiem po ogromnej przestrzeni sali, szukając miejsca, w którym mógłby się ukryć.
Nagle zmroził go dochodzący z bliska głos.
– Nie ruszaj się.
Kustosz zamarł w miejscu na czworakach i powoli odwrócił głowę.
Zaledwie parę metrów dalej, za prętami kraty majaczyła potężna sylwetka napastnika. Był szeroki w barach i wysoki, skórę miał jasną jak duch i rzednące białe włosy. Różowe tęczówki oczu naznaczone były pośrodku czerwienią. Albinos wyciągnął z kieszeni marynarki pistolet i wymierzył przez kraty wprost w kustosza.
– Nie powinieneś był uciekać. – Miał trudny do rozpoznania akcent. – Teraz mów, gdzie to jest.
– Już mówiłem – wymamrotał Saunière, klęcząc bezbronny na podłodze Wielkiej Galerii. – Nie mam pojęcia, o czym mówisz!
– Łżesz. – Mężczyzna patrzył na niego nieruchomo, tylko jego niesamowite oczy rzucały groźne błyski. – Ty i twój zakon jesteście w posiadaniu czegoś, co nie należy do was.
Kustosz poczuł przypływ adrenaliny. Skąd on może to wiedzieć?
– Dzisiaj prawowici strażnicy przejmą nad tym pieczę. Powiedz, gdzie to jest ukryte, a ocalisz życie. – Mężczyzna wycelował broń w głowę kustosza. – Czy jest to tajemnica, za którą jesteś gotów umrzeć?
Saunière’owi zabrakło powietrza.
Mężczyzna przechylił głowę, patrząc przez muszkę pistoletu.
Saunière uniósł ręce w geście obrony.
– Czekaj – powiedział powoli. – Powiem ci to, co chcesz wiedzieć. – Kilka następnych słów wymówił bardzo starannie. Ćwiczył to kłamstwo tyle razy, zawsze modląc się, żeby nie musiał go nigdy wypowiedzieć.
Kiedy skończył, jego dręczyciel uśmiechnął się chytrze.
– Tak. To samo powiedzieli mi pozostali.
Saunière się skulił. Pozostali?
– Ich też znalazłem – pochwalił się olbrzym. – Całą trójkę. Potwierdzili to, co mi właśnie powiedziałeś.
To niemożliwe! Prawdziwa tożsamość kustosza, jak i tożsamość jego trzech seneszalów, była tajemnicą niemal tak świętą jak odwieczny sekret, którego strzegli. Saunière zdał sobie teraz sprawę z tego, że jego seneszale, trzymając się ustalonej procedury, wypowiedzieli przed śmiercią to samo kłamstwo. To była część uzgodnionego protokołu.
Napastnik znów wymierzył w niego broń.
– Kiedy ciebie już nie będzie, ja zostanę jedynym człowiekiem na świecie, który zna prawdę.
Prawda. W jednej chwili do kustosza dotarła groza sytuacji. Jeżeli umrę, prawda odejdzie wraz ze mną na zawsze. Instynktownie próbował podnieść się i uciec.
Rozległ się huk wystrzału i kustosz poczuł rozchodzące się po ciele fale gorąca, kiedy kula utkwiła w jego brzuchu. Upadł na twarz… Walczył z bólem. Powoli przetoczył się na plecy i spojrzał przez kraty na człowieka, który na niego napadł.
Mierzył teraz w jego głowę.
Saunière zamknął oczy, jego myśli wirowały, w sercu mieszały się strach i żal.
Tępe uderzenie iglicy pistoletu przetoczyło się echem przez korytarz.
Kustosz otworzył oczy.
Mężczyzna spojrzał na broń niemal z rozbawieniem. Sięgnął po kolejny nabój, lecz po chwili namysłu uśmiechnął się spokojnie, patrząc na brzuch Saunière’a.
– Nie mam tu już nic do roboty.
Kustosz skierował wzrok w dół i w białej lnianej koszuli zobaczył otwór po kuli. Otaczał go niewielki krąg krwi kilka centymetrów poniżej mostka. Mój żołądek. Okrutnym zrządzeniem losu kula ominęła serce. Jako weteran la guerre d’Algèrie kustosz widział już cierpienie ludzi, którzy umierają powoli. Będzie to trwało jakieś piętnaście minut. Kwasy żołądkowe przedostaną się do klatki piersiowej, powoli zżerając ciało od środka.
– Ból jest dobry, monsieur – powiedział mężczyzna.
I się oddalił.
Jacques Saunière, teraz sam w wielkiej sali, raz jeszcze obrócił głowę w kierunku kraty, która nie podniesie się jeszcze co najmniej przez dwadzieścia minut. Znalazł się w pułapce. Zanim ktoś do niego dotrze, będzie martwy. Mimo to strach, który opanował go teraz, był silniejszy niż strach przed śmiercią.
Muszę przekazać tajemnicę.
Podniósł się z trudem, mając w oczach postacie trzech zamordowanych braci. Myślał o pokoleniach, które były przed nimi… O misji, którą im powierzono.
Nieprzerwany łańcuch wiedzy.
I nagle, mimo wszystkich środków ostrożności… Mimo zabezpieczeń… Jacques Saunière został jedynym łącznikiem, samotnym strażnikiem jednej z największych tajemnic w historii ludzkości.
Drżąc, zdołał stanąć na nogach.
Muszę znaleźć jakiś sposób…
Był uwięziony we wnętrzu Wielkiej Galerii i wiedział, że na całym świecie jest tylko jedna, jedyna osoba, której może przekazać pochodnię wiedzy. Spojrzał w górę i powiódł wzrokiem po ścianach swojego wspaniale wyposażonego więzienia. Kolekcja najsłynniejszych obrazów świata – postacie na obrazach uśmiechały się do niego jak starzy przyjaciele.
Zaciskając z bólu powieki, zebrał wszystkie siły i myśli. Miał przed sobą dramatyczne zadanie, któremu musi poświęcić każdą pozostałą sekundę życia.ROZDZIAŁ 1
Robert Langdon budził się powoli.
W ciemności dzwonił telefon – dźwięk dzwonka był przytłumiony i obcy. Pomacał ręką w ciemności, szukając lampy przy łóżku, i nacisnął włącznik. Mrużąc oczy, rozejrzał się i stwierdził, że jest w wypełnionej miękkimi pluszami renesansowej sypialni umeblowanej fotelami i kanapami w stylu Ludwika XVI, ściany zdobią ręcznie malowane freski, a pośrodku stoi gigantyczne mahoniowe łoże z czterema filarami.
Gdzie ja jestem?
Na żakardowym szlafroku zwisającym z filara łóżka były wyhaftowane słowa: HOTEL RITZ PARIS.
Powoli mgła zaczęła opadać.
Langdon odebrał telefon.
– Halo?
– Monsieur Langdon? – odezwał się głos w słuchawce. – Mam nadzieję, że pana nie obudziłem.
Skołowany Langdon spojrzał na budzik stojący przy łóżku. Wpół do pierwszej w nocy. Spał od godziny, ale czuł się tak, jakby przez rok leżał w trumnie.
– Tu recepcja, monsieur. Przepraszam, że o tej porze zawracam panu głowę, ale ma pan gościa. Twierdzi stanowczo, że sprawa jest bardzo pilna.
Langdonowi kręciło się w głowie i wciąż nie mógł się dobudzić. Jakiego gościa? Skupił wzrok na pogniecionym druku leżącym na nocnym stoliku.
AMERYKAŃSKI UNIWERSYTET W PARYŻU
ma zaszczyt zaprosić Państwa na
SPOTKANIE Z ROBERTEM LANGDONEM
PROFESOREM SYMBOLIKI RELIGIJNEJ
Z UNIWERSYTETU HARVARDA
Langdon jęknął. Ilustrowany slajdami wykład na temat symboliki pogańskiej ukrytej w kamieniach katedry w Chartres, który wygłosił tego wieczoru, poruszył chyba co bardziej konserwatywnych słuchaczy. Pewnie jakiś naukowiec religioznawca poszedł za nim do hotelu, a teraz próbuje rzucić mu rękawicę.
– Przykro mi – powiedział Langdon – ale jestem bardzo zmęczony i…
– Mais, monsieur – mówił dalej recepcjonista z naciskiem, obniżając głos do nerwowego szeptu. – Pański gość to ktoś bardzo ważny.
Langdon nie miał co do tego wątpliwości. Jego książki poświęcone obrazom o treści religijnej i symbolice kultu uczyniły z niego, bez jego udziału, postać dobrze znaną w świecie sztuki, a w zeszłym roku jego obecność w mediach wzrosła stokrotnie, po tym jak zaangażował się w szeroko komentowany incydent w Watykanie. Od tej pory pod jego drzwiami stała niekończąca się kolejka ważnych w swoim mniemaniu historyków i tak zwanych znawców sztuki.
– Proszę łaskawie powiedzieć tej osobie – Langdon starał się mówić jak najuprzejmiej – żeby zostawiła swój numer telefonu i nazwisko, a ja oddzwonię, zanim we wtorek wyjadę z Paryża, dobrze? Dziękuję bardzo.
Odłożył słuchawkę, nim recepcjonista zdołał zaprotestować.
Langdon usiadł na łóżku i spojrzał na leżący na stoliku przewodnik dla gości hotelowych, na którego okładce widniał slogan: ZAŚNIJ JAK DZIECKO W MIEŚCIE ŚWIATEŁ. SPĘDŹ NOC W PARYSKIM HOTELU RITZ. Odwrócił się i rzucił zmęczone spojrzenie na olbrzymie lustro po drugiej stronie pokoju. Z kryształowej ramy patrzył na niego obcy mężczyzna – wymięty i znużony.
Potrzebujesz wakacji, Robercie.
Miał bardzo ciężki rok i nie musiał szukać potwierdzenia tego w lustrze. Jego zazwyczaj przenikliwe niebieskie oczy były dziś rozkojarzone i zapadnięte. Mocno zarysowaną szczękę i podbródek z dołkiem pokrywał ciemny twardy zarost. Na skroniach widać było pierwsze przebłyski siwizny, która coraz głębiej wcinała się w jego gęste czarne włosy. Chociaż koleżanki na uniwersytecie twierdziły, że siwizna ładnie akcentuje jego profesorski wygląd, Langdon miał na ten temat własne zdanie.
Niechby zobaczył mnie teraz redaktor „Boston Magazine”…
W ubiegłym miesiącu, ku wielkiej konsternacji Langdona, „Boston Magazine” umieścił go na liście dziesięciu najbardziej intrygujących osób w mieście – wątpliwy zaszczyt, który jego uniwersyteccy koledzy potraktowali jako okazję do dania mu prztyczka w nos. Dzisiaj, pięć tysięcy kilometrów od domu, ta wątpliwa sława znów go dopadła.
– Panie i panowie, nie muszę przedstawiać naszego dzisiejszego gościa… – obwieściła prowadząca spotkanie w wypełnionej po brzegi sali na Amerykańskim Uniwersytecie w Paryżu w Pavillon Dauphin. – Jest autorem licznych książek: Symbolika tajnych sekt, Sztuka iluminatów, Zaginiony język ideogramów czy Ikonografia w religii. Wymieniam te tytuły tylko ze względów formalnych, ponieważ wielu z was korzysta z jego podręczników podczas zajęć.
Obecni na sali studenci z entuzjazmem kiwali głowami.
– Miałam zamiar przedstawić go dzisiaj, opowiadając o jego frapującym życiorysie zawodowym. Tymczasem… – Spojrzała rozbawiona na Langdona, który siedział pośrodku podium. – Ktoś z widowni podsunął mi właśnie, by tak rzec… znacznie bardziej intrygujący sposób prezentacji.
Podniosła do góry egzemplarz „Boston Magazine”.
Langdon aż się wzdrygnął. Skąd ta baba to wzięła?
Prowadząca zaczęła czytać wyjątki z tego niedorzecznego artykułu, a Langdon czuł, że zapada się coraz głębiej w krzesło. Pół minuty później część widowni śmiała się bez żenady. Nie wyglądało na to, żeby zamierzała szybko skończyć.
– „A to, że pan Langdon odmawia publicznych wypowiedzi na temat swojej niezwykłej roli w zeszłorocznym watykańskim konklawe, na pewno dodaje mu punktów na naszej skali oceny intrygujących osobowości”. – Kobieta podpuszczała widownię. – Chcielibyście państwo usłyszeć coś jeszcze?
Rozległ się aplauz słuchaczy. Niech ktoś ją powstrzyma, modlił się w duchu Langdon, kiedy prowadząca znów sięgnęła do artykułu.
– „Chociaż profesor Langdon nie jest może typem hollywoodzkim, tak jak niektórzy nasi młodsi nominowani, ten czterdziestokilkuletni nauczyciel akademicki to nie tylko naukowiec i wykładowca. Jego zniewalającą powierzchowność podkreśla głos – niezwykle niski baryton, o którym studentki mówią «aksamit dla uszu»”.
Widownia wybuchnęła śmiechem.
Langdon zmusił się do niezręcznego uśmiechu. Wiedział, co zaraz usłyszy – jakiś śmieszny kawałek o „Harrisonie Fordzie w tweedach od Harrisa” – a ponieważ tego wieczoru uznał, że w końcu może włożyć tweedowy garnitur od Harrisa i golf od Burberry’ego, postanowił wkroczyć do akcji.
– Dziękuję pani, Monique – powiedział, wstając trochę za wcześnie i powolutku wypychając ją delikatnie z podium. – Redaktorzy „Boston Magazine” mają niezwykły talent literacki. – Zwrócił się do słuchaczy, wzdychając z zażenowaniem: – A jeżeli znajdę osobę, która przyniosła tutaj ten artykuł, postaram się w konsulacie, aby ją deportowano.
Na widowni znów rozległy się śmiechy.
– Cóż, proszę państwa, jak wiecie, mam tu dziś mówić o sile symboli…
Dźwięk telefonu ponownie zakłócił ciszę.
Langdon jęknął, nie dowierzając, że to prawda, i podniósł słuchawkę.
– Tak?
Tak jak się tego spodziewał, to znów był recepcjonista.
– Jeszcze raz proszę o wybaczenie, panie Langdon. Dzwonię, żeby pana poinformować, iż pański gość jest już w drodze do pokoju. Pomyślałem, że lepiej pana uprzedzić.
Langdon był już teraz zupełnie rozbudzony.
– Posłał pan kogoś do mojego pokoju?
– Przepraszam, monsieur, ale taki człowiek jak ten pan… Moje kompetencje nie sięgają aż tak daleko, żeby go powstrzymać.
– Kto to taki?
Recepcjonista już się rozłączył.
Niemal natychmiast ktoś zaczął walić ciężką pięścią w drzwi.
Langdon niepewnie zsunął się z łóżka, poczuł, że jego stopy toną głęboko w pluszowym dywanie. Włożył szlafrok i podszedł do drzwi.
– Kto tam?
– Pan Langdon? Muszę z panem porozmawiać. – W angielszczyźnie człowieka stojącego za drzwiami słychać było silny francuski akcent, głos był zdecydowany i władczy. – Porucznik Jérôme Collet. Direction Centrale Police Judiciaire.
Langdon stanął jak wryty. Centralne Biuro Śledcze? DCPJ było mniej więcej tym, czym w Stanach Zjednoczonych FBI.
Nie zdejmując łańcucha, Langdon uchylił lekko drzwi. Twarz patrząca na niego z drugiej strony należała do szczupłego mężczyzny o nieokreślonych rysach. Był wysoki, miał na sobie mundur.
– Mogę wejść? – spytał agent.
Langdon wahał się chwilę, niepewny, co ma zrobić, podczas gdy nieruchome oczy nieznajomego przyglądały mu się badawczo.
– A o co właściwie chodzi?
– Mój przełożony chciałby skorzystać z pańskiej wiedzy.
– Teraz? – wydusił Langdon. – Jest już po północy.
– Czy to prawda, że dziś wieczorem miał pan umówione spotkanie z kustoszem Luwru?
Langdon się zaniepokoił. Rzeczywiście, miał się spotkać z niezwykle cenionym w świecie historyków sztuki Jacques’em Saunière’em, umówili się na drinka wieczorem po wykładzie, lecz Saunière się nie pojawił.
– Tak. Skąd pan o tym wie?
– Znaleźliśmy pańskie nazwisko w jego kalendarzu.
– Mam nadzieję, że nie stało się nic złego.
Agent westchnął złowieszczo i wsunął przez uchylone drzwi zdjęcie zrobione polaroidem.
Kiedy Langdon je zobaczył, poczuł, że cały sztywnieje.
– Zrobiono je mniej niż godzinę temu. W Luwrze.
Kiedy Langdon przyglądał się temu dziwacznemu obrazowi, jego pierwsze uczucia – wstręt i wstrząs – ustąpiły miejsca wzbierającej fali gniewu.
– Kto mógł to zrobić?!
– Mieliśmy nadzieję, że pan nam pomoże odpowiedzieć na to pytanie, zważywszy na pańską wiedzę z dziedziny symboli i na planowane na dziś wieczór spotkanie.
Langdon przyglądał się zdjęciu, jego przerażenie mieszało się ze strachem. To było odrażające i dziwaczne, miał nieprzyjemne uczucie, że już to kiedyś widział. Ponad rok temu Langdon otrzymał fotografię ciała i podobną prośbę o pomoc. Dwadzieścia cztery godziny później omal nie stracił życia w murach Watykanu. To zdjęcie było zupełnie inne, a jednak w scenariuszu wydarzeń wyczuwał coś niepokojąco podobnego.
Agent spojrzał na zegarek.
– Mój capitaine czeka, proszę pana.
Langdon prawie go nie słyszał. Oczy wciąż miał utkwione w zdjęciu.
– Ten symbol i sposób, w jaki ciało jest tak dziwnie…
– …ułożone – podsunął agent.
Langdon przytaknął i oderwawszy oczy od fotografii, poczuł chłód na całym ciele.
– Nie potrafię sobie wyobrazić, kto mógł mu zrobić coś takiego.
– Pan nie rozumie, panie Langdon – powiedział agent z ponurym wyrazem twarzy. – To, co widać na zdjęciu… – Urwał. – Monsieur Saunière sam to sobie zrobił.ROZDZIAŁ 2
Niecałe dwa kilometry dalej olbrzymi albinos o imieniu Sylas, kulejąc, wchodził przez frontową bramę do luksusowej rezydencji z piaskowca przy rue la Bruyère. Kolczasty pas cilice, który nosił zaciśnięty na udzie, wpijał mu się w mięśnie, ale jego dusza śpiewała z radości, że przysłużył się Panu.
Ból jest dobry.
Wszedłszy do rezydencji, zlustrował korytarz czerwonymi oczami. Pusto. Wszedł cicho po schodach, nie chcąc obudzić żadnego ze współbraci. Drzwi do jego sypialni były otwarte – tutaj nie używa się kluczy. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.
Pokój miał spartański wystrój – drewniana podłoga, sosnowa toaletka, w rogu materac, który służył mu za łóżko. W tym tygodniu był tu gościem, ale przez wiele lat, dzięki błogosławieństwu Pana, miał swój kąt w podobnym sanktuarium w Nowym Jorku.
Pan dał mi schronienie i cel w życiu.
Dziś wieczór Sylas nareszcie poczuł, że zaczął spłacać swój dług. Pospiesznie podszedł do toaletki, znalazł telefon komórkowy w dolnej szufladzie i wybrał numer.
– Tak? – odezwał się w słuchawce męski głos.
– Wróciłem, Nauczycielu.
– Mów – rozkazał głos, w którym było słychać zadowolenie, że są jakieś wiadomości.
– Całej czwórki już nie ma. Trzech seneszalów… i wielkiego mistrza.
Nastąpiła chwila ciszy, jakby przerwa na modlitwę.
– W takim razie rozumiem, że masz tę informację?
– Cała czwórka była zgodna. Niezależnie od siebie.
– I uwierzyłeś im?
– Taka zbieżność nie może być przypadkowa.
Po drugiej stronie słuchawki słychać było pełen ekscytacji oddech.
– Doskonale. Bałem się, że przywiązanie bractwa do tajemnic, z którego słynie, weźmie górę.
– Perspektywa śmierci to bardzo silna motywacja.
– A więc, mój uczniu, powiedz mi to, co muszę wiedzieć.
Sylas zdawał sobie sprawę, że informacja, którą wydobył ze swoich ofiar, będzie zaskakująca.
– Cała czwórka potwierdziła istnienie clef de voûte… Legendarnego zwornika, klucza sklepienia.
Rozmówca na chwilę wstrzymał oddech, a kiedy znów się odezwał, w jego głosie wyczuwało się oczekiwanie.
– Klucz sklepienia. Właśnie tak jak przewidywaliśmy.
Zgodnie z legendą bractwo jest w posiadaniu kamiennej mapy – clef de voûte… czyli zwornika lub klucza sklepienia. Jest to rzeźbiona kamienna tablica, która wskazuje ostatnie miejsce ukrycia największej tajemnicy bractwa… Informacji o takim znaczeniu, że dla jej ochrony istnieje całe bractwo.
– Kiedy już zdobędziemy klucz – powiedział Nauczyciel – będziemy tylko o krok od sukcesu.
– Jesteśmy bliżej, niż się wydaje, Nauczycielu. Klucz jest tutaj, w Paryżu.
– W Paryżu? To nie do wiary. To byłoby zbyt proste.
Sylas opowiedział o wydarzeniach tego wieczoru… O tym, jak jego cztery ofiary na chwilę przed śmiercią w desperackim wysiłku odkupienia swojego bezbożnego życia wyznały mu tajemnicę. Wszyscy powiedzieli dokładnie to samo – że klucz jest przemyślnie ukryty w pewnym konkretnym miejscu w jednym z najstarszych kościołów Paryża – w kościele Saint-Sulpice.
– Pośród murów domu Bożego – oburzył się Nauczyciel. – Jakże nas przedrzeźniają.
– I tak było przez wieki.
Nauczyciel umilkł, jakby chciał przez chwilę nacieszyć się triumfem. W końcu odezwał się znowu:
– Oddałeś wielką posługę Bogu. Czekaliśmy na tę chwilę wieki. Teraz musisz zdobyć ten klucz. Natychmiast. Dziś w nocy. Chyba rozumiesz, o jaką stawkę gramy.
Sylas wiedział, że jest to stawka zawrotna, ale to, co polecił mu Nauczyciel, wydawało się niewykonalne.
– Ale kościół… przecież to jest forteca. Zwłaszcza w nocy. Jak tam wejdę?
Pewnym tonem człowieka o ogromnych wpływach Nauczyciel wyjaśnił, co trzeba zrobić.
Kiedy Sylas odłożył słuchawkę, przeszedł go dreszcz oczekiwania.
Godzina – powiedział do siebie, wdzięczny, że Nauczyciel dał mu czas, by odbyć niezbędną pokutę, zanim wejdzie do domu Bożego. Muszę oczyścić duszę z moich dzisiejszych grzechów. Grzechy, które popełnił dzisiaj, uświęcał cel. Działania wojenne skierowane przeciwko wrogom Boga prowadzono od wieków. Odkupienie było pewne.
Mimo to Sylas wiedział, że odpuszczenie grzechów wymaga poświęceń.
Zaciągnął zasłony, rozebrał się do naga i ukląkł na środku pokoju. Spojrzał na cilice – kolczasty pas zaciśnięty wokół uda. Wszyscy prawdziwi wyznawcy Drogi nosili ten skórzany pasek nabity ostrymi metalowymi kolcami, wrzynającymi się w ciało, jako codzienne przypomnienie cierpień Chrystusa. Ból, który sprawiał kolczasty pas, pomagał również powstrzymywać pokusy cielesne.
Chociaż Sylas miał dziś na sobie cilice dłużej niż przepisane dwie godziny, wiedział, że dzisiejszy dzień nie jest dniem zwykłym. Zapiął pas o jedną dziurkę dalej, krzywiąc się, kiedy kolce wbiły się w jego skórę. Powoli wypuścił powietrze i cieszył się każdą sekundą oczyszczającego rytuału bólu.
– Ból jest dobry – szeptał, powtarzając świętą mantrę ojca Josemaríi Escrivy, Nauczyciela wszystkich Nauczycieli. Chociaż Escrivá zmarł w 1975 roku, jego mądrość żyła, a jego słowa wciąż szeptało tysiące wiernych sług na całym świecie, kiedy klęczeli na podłodze i odprawiali uświęconą praktykę umartwiania ciała.
Sylas przeniósł teraz uwagę na kawałek ciężkiej liny z węzłami, zwiniętej w słoneczko na podłodze tuż obok niego. Dyscyplina. Na węzłach widać było zakrzepłą krew. Sylas chciał szybko doznać oczyszczających skutków cielesnego bólu i zmówił krótką modlitwę. Potem chwycił koniec liny, zamknął oczy i uderzył się mocno ponad ramieniem, czując, jak węzły przecinają mu skórę na plecach. Znów uderzył się biczem po plecach i węzły przecięły skórę do krwi. Smagał się biczem, i jeszcze, i jeszcze.
Castigo corpus meum.
W końcu poczuł, że krew płynie ciepłym strumieniem.ROZDZIAŁ 3
Rześkie kwietniowe powietrze wpadało z łopotem przez otwarte okno citroëna ZX, kiedy samochód przejeżdżał obok budynku Opery Paryskiej i przecinał na ukos plac Vendôme. Robert Langdon, siedząc na fotelu pasażera, czuł, jak miasto przemyka obok niego, a on próbował zebrać myśli. Dzięki szybkiemu prysznicowi i goleniu zdołał odzyskać jako taki wygląd, ale nie udało mu się uciszyć lęków. Wciąż miał w pamięci przerażający obraz ciała kustosza Luwru.
Jacques Saunière nie żyje.
Langdona opanowało głębokie poczucie straty po śmierci kustosza. Saunière miał wprawdzie opinię odludka, lecz cieszył się powszechnym uznaniem i szacunkiem za bezgraniczne oddanie sztuce. Jego książki na temat tajnych kodów ukrytych w płótnach Poussina i Teniersa były ulubionymi lekturami Langdona, z których często korzystał na zajęciach ze studentami. Cieszył się na dzisiejsze spotkanie i był głęboko rozczarowany, że kustosz się nie zjawił.
Raz jeszcze przemknął mu przez głowę obraz jego ciała. Jacques Saunière sam to sobie zrobił? Langdon odwrócił się i wyjrzał przez okno, próbując wyrzucić ten obraz z pamięci.
Miasto szykowało się do snu – uliczni sprzedawcy popychali wózki z kandyzowanymi owocami, kelnerzy wynosili worki ze śmieciami na krawężniki, para spóźnionych kochanków obejmowała się i przytulała, żeby nie zmarznąć w podmuchach wiatru, w których czuło się zapach kwitnącego jaśminu. Citroën władczo przepływał przez ten chaos, a podwójny dźwięk syreny przecinał ruch uliczny jak ostry nóż.
– Le capitaine był zadowolony, kiedy się dowiedział, że wciąż jeszcze jest pan w Paryżu – powiedział agent, przerywając milczenie po raz pierwszy od chwili, kiedy wyszli z hotelu. – Szczęśliwy zbieg okoliczności.
Langdon był daleki od poczucia szczęścia, a koncepcja zbiegu okoliczności nie budziła jego zaufania. Będąc człowiekiem, który spędził całe życie na badaniu ukrytych połączeń bardzo odrębnych znaków i ideologii, postrzegał świat jako sieć głęboko powiązanych ze sobą historii i wydarzeń. Powiązania mogą być niewidoczne – mówił często podczas zajęć uniwersyteckich z wiedzy o symbolach – ale zawsze gdzieś są, ukryte pod powierzchnią zjawisk.
– Przypuszczam – powiedział Langdon – że na uniwersytecie powiedziano panu, gdzie się zatrzymałem.
Collet pokręcił głową.
– Nie, dowiedzieliśmy się z Interpolu.
Z Interpolu, pomyślał Langdon. Oczywiście. Zapomniał o tej z pozoru niewinnej prośbie, którą musi spełnić każdy gość hotelowy w Europie – pokazać paszport podczas meldowania się w hotelu. Było to coś więcej niż tylko prosta formalność – takie były przepisy. Każdego wieczoru, w całej Europie, funkcjonariusze Interpolu mogą wskazać dokładnie i bez cienia wątpliwości, kto gdzie śpi. Znalezienie Langdona w Ritzu zajęło im prawdopodobnie jakieś pięć sekund.
Kiedy citroën przyspieszał, przecinając miasto w kierunku południowym, za oknami pojawiła się nagle oświetlona wieża Eiffla, strzelając ku niebu gdzieś daleko po prawej stronie. Patrząc na nią, Langdon pomyślał o Vittorii, przypomniał sobie rzuconą rok temu żartem obietnicę, że co pół roku będą się spotykali w jakimś romantycznym miejscu na ziemi. Wieża Eiffla, jak podejrzewał, pewnie znalazłaby się na tej liście. Zrobiło mu się smutno na myśl, że ostatni raz pocałował Vittorię na gwarnym lotnisku w Rzymie ponad rok temu.
– Poskromił ją pan? – zapytał agent, rzucając mu spojrzenie przez ramię.
Langdon podniósł głowę, pewien, że się przesłyszał.
– Słucham?
– Jest śliczna, prawda? – Agent wskazał ręką przez przednią szybę na wieżę Eiffla. – Wspiął się pan na nią?
Langdon wzniósł oczy do góry.
– Nie, nie byłem na wieży.
– Jest symbolem Francji. Uważam, że jest doskonała.
Langdon kiwnął głową, ale myślami wciąż był nieobecny. Specjaliści od symboli często podkreślają, że Francuzi – macho, znani z flirtowania i słynący z niewielkich wzrostem, niepewnych siebie przywódców, takich jak Napoleon i Pepin Mały – nie mogliby wybrać trafniejszego symbolu narodowego niż trzystumetrowy fallus.
Kiedy dotarli do skrzyżowania przy rue de Rivoli, zapaliło się czerwone światło, lecz citroën ani na sekundę nie zwolnił. Agent nacisnął gaz i przemknął jak burza przez skrzyżowanie, a potem przyspieszył w kierunku obsadzonej drzewami części rue Castiglione, która służyła jako północny wjazd do słynnych ogrodów Tuileries – paryskiej wersji nowojorskiego Central Parku. Większość turystów błędnie tłumaczy nazwę Jardins de Tuileries, myśląc, że pochodzi od tysięcy kwitnących tu tulipanów, a tymczasem jest to dosłowne odniesienie do czegoś znacznie mniej romantycznego. Na terenie parku znajdowała się kiedyś ogromna zanieczyszczona kopalnia odkrywkowa, która dla paryskich przedsiębiorców budowlanych była źródłem gliny do wyrobu słynnych paryskich czerwonych dachówek, czyli tuiles.
Wjechawszy do pustego parku, agent sięgnął pod deskę rozdzielczą i wyłączył syrenę. Langdon wypuścił powietrze z płuc, rozkoszując się ciszą. Snop światła lamp halogenowych przesuwał się przed samochodem, nad wysypaną białym żwirem drogą prowadzącą przez park, a opony obracające się na żwirze intonowały hipnotyczny rytm. Langdon zawsze uważał Tuileries za ziemię uświęconą. Były to ogrody, w których Claude Monet eksperymentował z formą i z kolorem, inspirując narodziny impresjonizmu. Dziś w nocy jednak panowała tu aura niesamowitości.
Citroën skręcił ostro w lewo, zmierzając w kierunku zachodnim, ku głównemu bulwarowi parku. Objechawszy okrągły staw, przejechał przez opuszczoną drogę i znalazł się na szerokim prostokącie trawy tuż za nią. Langdon widział teraz koniec ogrodów Tuileries, wyjazd z nich akcentował ogromny kamienny łuk.
Arc du Carrousel.
Pomimo orgiastycznych rytuałów, które kiedyś odbywały się przy Arc du Carrousel, fanatycy sztuki oddawali cześć temu miejscu. Z esplanady na końcu Tuileries można było bowiem zobaczyć cztery największe muzea sztuki… po jednym w każdym punkcie wyznaczonym przez kompas.
Z prawych okien samochodu, wyglądając na południe przez Sekwanę i Quai Voltaire, Langdon widział ostro oświetloną fasadę starego dworca kolejowego – teraz czcigodne Musée d’Orsay. Patrząc w lewo, widziało się szczyt dachu ultramodernistycznego Centrum Pompidou, w którym mieściło się muzeum sztuki nowoczesnej. Langdon wiedział, że z tyłu za nim, na zachód, wyrasta nad linią drzew starożytny obelisk Ramzesa, który wskazuje na Musée du Jeu de Paume.
Prosto przed nim, w kierunku wschodnim, pod kamiennym łukiem, Langdon widział teraz monolit renesansowego pałacu, który stał się najsłynniejszym muzeum sztuki na świecie.
Musée du Louvre.
Langdon po raz kolejny poczuł zachwyt, kiedy jego wzrok na próżno próbował ogarnąć całą potężną bryłę i fasadę Luwru. Po drugiej stronie zapierającego dech w piersiach ogromnego placu imponujący fronton muzeum wyrastał w górę jak cytadela na tle paryskiego nieba. Luwr, który ma kształt ogromnej podkowy, jest najdłuższym budynkiem w Europie, dłuższym niż trzy wieże Eiffla, gdyby je położyć na ziemi jedną za drugą. Nawet ponad dziewięćdziesiąt tysięcy metrów kwadratowych otwartej przestrzeni między skrzydłami budowli nie robiło takiego wrażenia jak majestat szerokości jej fasady. Langdon kiedyś przeszedł wzdłuż całej długości murów Luwru, pokonując prawie pięć kilometrów.
Mimo że według szacunków turyście, który chciałby dokładnie obejrzeć wszystkie sześćdziesiąt pięć tysięcy trzysta dzieł sztuki znajdujących się w tym budynku, zajęłoby to jakieś pięć tygodni, większość zwiedzających wybiera skróconą wersję, którą Langdon nazywał „sprintem przez Luwr” – biegiem przez muzeum, żeby zobaczyć trzy najsłynniejsze dzieła – Mona Lizę, Wenus z Milo i Nike. Art Buchwald chwalił się kiedyś, że udało mu się zobaczyć wszystkie trzy w pięć minut i pięćdziesiąt sześć sekund.
Kierowca podjechał i trzymając w dłoni małą krótkofalówkę, wypowiedział po francusku kilka słów, co brzmiało jak wystrzały z karabinu maszynowego.
– Monsieur Langdon est arrivé. Deux minutes.
Z głośnika krótkofalówki przez trzaski dobiegło nieczytelne potwierdzenie jego meldunku.
Agent schował aparat i zwrócił się do Langdona:
– Spotka się pan z kapitanem przy głównym wejściu.
Kierowca zignorował znaki zakazu wjazdu samochodów na plac przed Luwrem, ryknął silnikiem i przejechał przez krawężnik. Główne wejście do Luwru górowało w oddali, otoczone siedmioma trójkątnymi fontannami, z których tryskały podświetlane strumienie wody.
La pyramide.
Nowe wejście do paryskiego Luwru zyskało niemal tak wielką sławę jak samo muzeum. Kontrowersyjna, modernistyczna szklana piramida, zaprojektowana przez urodzonego w Ameryce chińskiego architekta I.M. Pei, wciąż wywoływała niepochlebne opinie tradycjonalistów, którzy mieli poczucie, że niszczy dostojeństwo renesansowego podwórca. Goethe pisał, że architektura to zamrożona muzyka, a krytycy dzieła Pei mówili, że piramida to jak zgrzytanie paznokciami o tablicę. Postępowi wielbiciele utrzymywali, że przezroczysta piramida wysokości dwudziestu jeden metrów jest imponującym połączeniem starożytnej formy i współczesnej metody – symbolicznym łącznikiem między tym, co nowe, a tym, co stare – pomaga Luwrowi przekroczyć próg nowego tysiąclecia.
– Podoba się panu nasza piramida? – spytał agent.
Langdon zmarszczył brwi. Wydawało mu się, że Francuzi uwielbiają pytać o to Amerykanów. Było to oczywiście pytanie podchwytliwe. Jeżeli się powiedziało, że piramida się podoba, zyskiwało się uznanie pozbawionego gustu Amerykanina, a jeżeli się mówiło, że nie, dotknięci czuli się Francuzi.
– Mitterrand był bardzo odważnym człowiekiem – odparł Langdon wymijająco.
Nieżyjący już prezydent Francji, który zamówił budowlę, cierpiał, jak mówiono, na „kompleks faraona”. Był osobiście odpowiedzialny za zapełnienie Paryża egipskimi obeliskami, sztuką starożytną i dziełami sztuki znad Nilu. François Mitterrand przejawiał upodobanie do egipskiej kultury, które było tak przemożne, że Francuzi mówili o nim Sfinks.
– Jak się nazywa kapitan? – spytał Langdon, zmieniając temat.
– Bezu Fache – odparł kierowca, podjeżdżając pod główne wejście do piramidy. – My nazywamy go le Taureau.
Langdon spojrzał na niego, zastanawiając się, czy każdy Francuz nosi przedziwne przezwisko wzięte ze świata zwierząt.
– Nazywacie waszego zwierzchnika Byk?
Agent, zdziwiony, uniósł brwi.
– Mówi pan po francusku lepiej, niż się pan do tego przyznaje, monsieur Langdon.
Mój francuski jest do niczego, pomyślał Langdon, ale moja wiedza na temat zodiaku jest całkiem niezła. Taurus zawsze był Bykiem. Astrologia jest wszędzie taka sama.
Agent zatrzymał samochód między dwoma fontannami przed olbrzymimi drzwiami z boku piramidy.
– Tam jest wejście. Powodzenia, monsieur.
– Pan nie wchodzi?
– Miałem rozkaz zostawić pana tutaj. Mam inne sprawy do załatwienia.
Langdon westchnął ciężko i wysiadł z samochodu. To nie mój cyrk.
Collet dodał gazu i samochód odjechał.
Langdon stał przed wejściem do piramidy i patrzył na oddalające się tylne światła citroëna. W tej chwili zdał sobie sprawę, że mógłby jeszcze zmienić decyzję, wyjść z dziedzińca, złapać taksówkę i pojechać do hotelu, prosto do łóżka. Coś mu jednak mówiło, że to chyba głupi pomysł.
Kiedy szedł w kierunku rozświetlonych mgieł unoszących się nad fontanną, miał dziwne uczucie, że wchodzi przez wyimaginowane wrota do innego świata. Cały wieczór wydał mu się jak ze snu. Dwadzieścia minut temu leżał w łóżku w pokoju hotelowym. Teraz stał naprzeciw przezroczystej piramidy wybudowanej przez Sfinksa, czekając na policjanta, którego nazywano Bykiem.
Tkwię we wnętrzu obrazu Salvadora Dali i nie mogę się ruszyć, pomyślał.
Podszedł do głównego wejścia, do ogromnych obrotowych drzwi. Korytarz za nimi był słabo oświetlony i pusty.
Mam zapukać?
Zastanawiał się, czy któryś z poważanych harwardzkich egiptologów pukał kiedykolwiek do frontowych drzwi piramidy i oczekiwał odpowiedzi. Podniósł dłoń, żeby uderzyć w szkło, ale gdzieś z ciemności poniżej wyłoniła się sylwetka człowieka, który zaczął wchodzić po kręconych schodach. Mężczyzna był potężnie zbudowany, zwalisty, ciemnowłosy, wyglądał niemal jak neandertalczyk, miał na sobie dwurzędowy garnitur ciasno opinający jego szerokie ramiona. Poruszał się na trochę krzywych, potężnie umięśnionych nogach, mając wyraźne poczucie władzy. Mówił coś do telefonu komórkowego, ale kiedy znalazł się na górze, rozłączył się. Dał Langdonowi znak, żeby wszedł do środka.
– Nazywam się Bezu Fache – oznajmił, kiedy Langdon przepchnął się przez obrotowe drzwi. – Jestem kapitanem policji i pracuję w Centralnym Biurze Śledczym. – Jego gardłowy, niski głos współgrał z sylwetką… przypominał pomruki nadciągającej burzy.
Langdon wyciągnął rękę w geście powitania.
– Robert Langdon.
Olbrzymia dłoń Fache’a ścisnęła rękę Langdona z siłą imadła.
– Widziałem fotografię – powiedział Langdon. – Pański agent mówił, że Jacques Saunière sam to zrobił…
– Panie Langdon – hebanowe oczy Fache’a patrzyły prosto w oczy Langdona – to, co pan widział na fotografii, to tylko początek tego, co zrobił Saunière.ROZDZIAŁ 5
Murray Hill Place – nowa kwatera główna i centrum konferencyjne Opus Dei – mieści się przy Lexington Avenue numer 243 w Nowym Jorku. Kosztowała nieco ponad czterdzieści siedem milionów dolarów, ma ponad dwanaście tysięcy metrów kwadratowych powierzchni i jest wieżowcem zbudowanym z czerwonej cegły i wapienia z Indiany. Zaprojektowała ją firma architektoniczna Nay & Pinska, w budynku jest ponad sto sypialni, sześć jadalni, biblioteki, pokoje wypoczynkowe, sale konferencyjne i biura. Na drugim, ósmym i szesnastym piętrze znajdują się kaplice ozdobione rzeźbionym kamieniem i marmurem. Piętro siedemnaste to piętro wypoczynkowe. Mężczyźni wchodzą do budynku przez główne drzwi przy Lexington Avenue. Kobiety – od strony bocznej uliczki i są „akustycznie i wizualnie oddzielone” od mężczyzn przez cały czas przebywania w budynku.
Trochę wcześniej tego samego wieczoru w ciszy i spokoju swojego mieszkania z widokiem na światła Nowego Jorku biskup Manuel Aringarosa spakował małą torbę podróżną i włożył zwykłą czarną sutannę. Kiedy indziej nie zapomniałby o purpurowym pasie biskupim, ale dziś wieczorem będzie podróżował publicznymi środkami transportu i wolał nie przyciągać uwagi swoją godnością. Tylko bystry obserwator mógłby dostrzec pierścień z czternastokaratowego złota z purpurowym ametystem, wielkimi diamentami i ręcznie wykonaną ozdobą w kształcie laski biskupiej. Zarzucił torbę podróżną na ramię, odmówił w ciszy modlitwę i wyszedł z mieszkania, potem zjechał do holu na dole, gdzie czekał kierowca, który miał odwieźć go na lotnisko.
Teraz, siedząc w samolocie odbywającym regularny lot do Rzymu, Aringarosa wyglądał przez okno, obserwując ciemne wody Atlantyku. Słońce już zaszło, lecz Aringarosa wiedział, że jego gwiazda wschodzi. Dzisiejszej nocy wygramy bitwę, pomyślał zdumiony, że zaledwie kilka miesięcy temu czuł się bezradny w rękach tych, którzy grozili, że zniszczą jego imperium.
Jako prałat Opus Dei, biskup Aringarosa spędził ostatnie dziesięć lat swojego życia, niosąc dobrą nowinę Dzieła Bożego – Opus Dei. Kongregacja założona w 1928 roku przez hiszpańskiego księdza Josemaría Escrivá de Balaguer propagowała powrót do tradycyjnych wartości katolickich i zachęcała swoich członków do poświęcania całego życia i pracy Bogu.
Konserwatywna i zainspirowana tradycyjnymi wartościami chrześcijaństwa filozofia Opus Dei oraz sam ruch ma swoje początki w Hiszpanii, jeszcze w czasach sprzed reżimu Franco, ale od chwili publikacji w 1934 roku uduchowionego dzieła José Marii Escrivy zatytułowanego Droga, zawierającego 999 punktów medytacji służącej wdrażaniu Dzieła Bożego w codziennym życiu, przesłanie Escrivy rozprzestrzeniło się na całym świecie. Teraz, kiedy ponad cztery miliony egzemplarzy Drogi krąży po wszystkich kontynentach przetłumaczone na czterdzieści dwa języki, Opus Dei wyrasta na ruch ogólnoświatowy. Jego bursy, ośrodki naukowe, a nawet uniwersytety można odnaleźć niemal w każdej większej metropolii Europy i obu Ameryk. Opus Dei jest najszybciej rozwijającą się i finansowo najlepiej prosperującą organizacją katolicką na świecie. Niestety, o czym przekonał się Aringarosa, w czasach cynizmu religijnego, kultów i telewizyjnych kaznodziei, rosnące bogactwo i wpływy Opus Dei rodziły przeróżne podejrzenia.
– Dla wielu Opus Dei jest ideologicznym praniem mózgów – oskarżają często dziennikarze. – Dla innych ultrakonserwatywnym tajnym stowarzyszeniem katolickim. Kim właściwie jesteście?
– Opus Dei nie jest ani jednym, ani drugim – tłumaczył cierpliwie biskup. – Należymy do Kościoła katolickiego. Jesteśmy zgromadzeniem katolików, którzy wybrali możliwie najbardziej rygorystyczne przestrzeganie doktryny katolickiej.
– Czy Dzieło Boże musi zawierać takie elementy, jak śluby czystości, płacenie dziesięciny oraz pokutę za grzechy przez samobiczowanie i noszenie cilice?
– Mówi pan tylko o pewnym niewielkim procencie wyznawców Opus Dei – odpowiadał Aringarosa. – Jest przecież wiele poziomów, na których można się zaangażować duchowo. Istnieją tysiące zwyczajnych członków Opus Dei, którzy są w związkach małżeńskich, mają rodziny i szerzą Dzieło Boże w swoich społecznościach. Inni wybierają życie w ascezie, w murach naszych domów zakonnych. Są to wybory osobiste, ale wszyscy w Opus Dei mamy jeden cel – ulepszanie świata poprzez czynienie Dzieła Bożego. Jest to z pewnością cel wzniosły.
Rzadko jednak udawało się przekonać kogoś argumentami zdroworozsądkowymi. Media zawsze ciążyły w kierunku skandalu, a w szeregach Opus Dei, tak jak w większości ponad miarę rozrośniętych organizacji, było kilka zbłąkanych dusz, których zachowanie rzucało cień na wszystkich pozostałych. Dwa miesiące przed tym wywiadem grupę Opus Dei na uniwersytecie na środkowym zachodzie Stanów przyłapano na podawaniu nowo przyjętym do organizacji meskaliny, by wzbudzić w nich stany euforyczne, które neofici mieli postrzegać jako doświadczenie religijne. Jakiś student uniwersytetu zapinał na udzie nabijany ostrymi kolcami pas cilice na dłużej niż zalecane dwie godziny dziennie i nabawił się śmiertelnej infekcji. Nie tak dawno temu w Bostonie rozczarowany życiem młody bankier zapisał Opus Dei oszczędności całego życia, a potem popełnił samobójstwo.
Zbłąkane owieczki, pomyślał Aringarosa, ogarniając ich serdeczną, współczującą myślą.
Największe zakłopotanie organizacji wzbudził, rzecz jasna, szeroko komentowany w mediach proces szpiega FBI, Roberta Hanssena, który prócz tego, że był prominentnym członkiem Opus Dei, był też, jak się okazało, dewiantem seksualnym, a podczas procesu sądowego ujawniono dowody na to, że zainstalował ukryte kamery we własnej sypialni, by jego koledzy mogli się przyglądać, jak uprawia seks z żoną.
– A takie zachowanie trudno nazwać rozrywką żarliwego katolika – powiedział sędzia podczas rozprawy.
To przykre, ale wydarzenia te zainspirowały powołanie do życia nowej grupy, która obserwuje działalność Opus Dei, znanej jako Sieć Świadomości Opus Dei. Bardzo popularna strona internetowa tej grupy przekazywała przerażające historie opowiadane przez byłych członków Opus Dei, którzy ostrzegali, czym grozi wstąpienie do organizacji. Media mówiły teraz, że Opus Dei to „mafia Boga” i „sekta Chrystusa”.
Boimy się tego, czego nie rozumiemy, myślał Aringarosa, zastanawiając się, czy ci krytycy mają w ogóle pojęcie, ile istnień ludzkich wzbogaciło Opus Dei. Organizacja miała pełne poparcie i błogosławieństwo Watykanu. Opus Dei to osobista prałatura papieża.
Całkiem jednak niedawno zagroziła Opus Dei siła nieskończenie potężniejsza niż media… Niespodziewany wróg, przed którym Aringarosa nie potrafił się nigdzie ukryć. Pięć miesięcy temu zatrzęsły się podstawy władzy organizacji, a Aringarosa wciąż nie mógł się po tym ciosie podnieść.
– Nie wiedzą, z kim wszczynają wojnę – szeptał do siebie Aringarosa, wyglądając przez okno samolotu w nieprzeniknioną ciemność oceanu. Przez chwilę jego wzrok spoczął na powierzchni okna i ujrzał odbicie swojej twarzy – o ciemnej cerze, pociągłej, z wydatnym płaskim i krzywym nosem, który kiedyś, gdy był młodym misjonarzem, złamała w Hiszpanii brutalna pięść. Teraz jednak nikt nie zważał na jego fizyczne niedoskonałości. Aringarosa żył zanurzony w świecie ducha, a nie ciała.
Kiedy odrzutowiec przeleciał nad wybrzeżem Portugalii, telefon komórkowy w kieszeni sutanny Aringarosy zaczął bezgłośnie wibrować. Mimo że przepisy linii lotniczych zakazują korzystania z komórek w czasie lotu, Aringarosa odebrał telefon, ponieważ wiedział, że jest to rozmowa, której nie może zignorować. Tylko jeden człowiek miał numer tego telefonu, ten sam człowiek, który go przesłał.
Podekscytowany biskup odezwał się cicho:
– Tak?
– Sylas zlokalizował klucz sklepienia – powiedział jego rozmówca. – Jest w Paryżu. W murach kościoła Saint-Sulpice.
Aringarosa się uśmiechnął.
– Jesteśmy więc blisko.
– Możemy go zdobyć natychmiast. Potrzebujemy jednak twoich wpływów, księże biskupie.
– Oczywiście. Powiedz, co mam zrobić.
Kiedy Aringarosa wyłączył telefon, serce biło mu jak młotem. Raz jeszcze spojrzał w pustkę, w ciemność nocy, czując się jak pyłek w lawinie wydarzeń, które zaczęły toczyć się z jego woli.
Siedemset kilometrów dalej albinos o imieniu Sylas stał pochylony nad miednicą i ścierał sobie krew z pleców, patrząc, jak w wodzie wirują czerwone wzory. Pokrop mnie hizopem, a stanę się czysty, obmyj mnie, a nad śnieg wybieleję¹ – modlił się słowami psalmu.
Sylas czuł radosne podniecenie – po raz pierwszy od czasów, kiedy skończyło się jego poprzednie życie. Zaskoczyło go to i podekscytowało zarazem. Przez ostatnie dziesięć lat wyznawał Drogę, oczyszczając się z grzechów… Odbudowując życie… Wymazując akty przemocy z poprzedniego życia. Dziś wieczorem to wszystko powróciło jednak jak fala. Nienawiść, którą tak bardzo chciał pogrzebać, została wezwana do apelu. Był zdziwiony tym, jak szybko wróciła przeszłość. A wraz z nią jego umiejętności. Trochę zapomniane, ale użyteczne.
Słowo Jezusa to słowo pokoju… Nieuciekanie się do przemocy… słowo miłości. Tego uczono Sylasa od początku i te nauki zachowywał w sercu. Lecz wrogowie Chrystusa próbują teraz zniszczyć właśnie te nauki i tę prawdę. Ci, którzy grożą Bogu siłą, będą siłą zwalczani. Niewzruszoną. Jak skała.
Przez dwa tysiąclecia żołnierze Chrystusa bronili wiary przed próbującymi ją zafałszować. Dziś Sylasa wezwano do boju.
Osuszył rany i włożył sięgający kostek habit. Prosty, uszyty z ciemnej wełny, podkreślał biel jego skóry i włosów. Zawiązał mocniej węzeł na sznurze wokół pasa, założył kaptur i pozwolił swoim czerwonym oczom podziwiać odbicie w lustrze. Kości zostały rzucone.