Kod źródłowy. Moje początki - ebook
Opowieść o początkach jednego z najbardziej wpływowych i nowatorskich liderów biznesu oraz filantropów naszych czasów.
Sukcesy biznesowe Billa Gatesa są powszechnie znane: dwudziestolatek, który rzucił studia na Harvardzie, by założyć firmę informatyczną, ta zaś urosła do rozmiarów branżowego giganta i zmieniła sposób, w jaki wszyscy pracujemy i żyjemy; multimiliarder, który w swojej działalności filantropijnej skupia się na zagadnieniach związanych ze zmianami klimatycznymi, poprawą jakości opieki zdrowotnej oraz edukacją.
„Kod źródłowy” nie traktuje jednak o Microsofcie, Fundacji Gatesów ani o przyszłości technologii. Jest to osobista opowieść o tym, w jaki sposób Bill Gates stał się tym, kim jest dzisiaj: o jego dzieciństwie, wczesnych pasjach i dążeniach. Historia o zasadniczej babci i ambitnych rodzicach, pierwszych głębokich przyjaźniach i nagłej śmierci bratniej duszy, zmaganiach z poczuciem wyobcowania oraz odkrywaniu świata kodowania i komputerów u progu nowej ery. Opowieść o drodze, którą Gates zaczął kroczyć już jako nastolatek: od nocnych eskapad do pobliskiego ośrodka komputerowego, po zapoczątkowaną w akademiku rewolucję, która odmieniła świat.
Bill Gates po raz pierwszy opowiada swoją historię. Robi to mądrze, ciepło i szczerze. Kreśli fascynujący obraz amerykańskiego życia.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Biografie |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8425-770-8 |
| Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy miałem około trzynastu lat, zacząłem spędzać sporo czasu z grupą chłopców, którzy regularnie wyprawiali się na długie górskie eskapady w okolicach Seattle. Sami siebie nazywaliśmy skautami. Dużo wędrowaliśmy i często biwakowaliśmy, ale mimo to bardzo szybko ja i moja ekipa stworzyliśmy coś na kształt osobnej frakcji i organizowaliśmy własne ekspedycje – właśnie tak o nich myśleliśmy; to nie były zwykłe łazęgi – bo zależało nam na większej swobodzie i pragnęliśmy większego ryzyka niż to wpisane w wycieczki skautów.
Przeważnie było nas pięciu: Mike, Rocky, Reilly, Danny i ja. Rządził Mike – był o kilka lat starszy od nas i miał o wiele więcej doświadczenia w turystyce pieszej. Przez trzy lata pokonaliśmy razem setki kilometrów. Złaziliśmy Olympic National Forest na zachód od Seattle i Glacier Peak Wilderness na północny wschód od miasta. Włóczyliśmy się szlakami na wybrzeżu Pacyfiku. Zdarzało się, że wybywaliśmy z domu na tydzień albo dłużej i kierując się mapami topograficznymi, przedzieraliśmy się przez dziewicze lasy i pokonywaliśmy kamieniste plaże z sercem na ramieniu, żeby nie porwał nas przypływ, zanim dotrzemy do cypla. Podczas przerw w nauce wyruszaliśmy na jeszcze dłuższe ekspedycje, by wędrować i obozować w każdych warunkach pogodowych, co w tej części stanu nierzadko oznaczało konieczność noszenia przez kilka dni przemoczonych, swędzących wełnianych spodni z demobilu i pomarszczone palce u stóp. Nie uprawialiśmy wspinaczki. Liny, pętle asekuracyjne, pionowe ściany skalne – to nie dla nas. Zadowalaliśmy się długimi, morderczymi pieszymi rajdami. Nasze wyprawy nie były nawet szczególnie niebezpieczne, oczywiście o ile nie brać pod uwagę tego, że byliśmy samotnie wałęsającymi się po górach nastolatkami, daleko od wszelkich źródeł pomocy i na długo przed tym, zanim zaczęto powszechnie używać telefonów komórkowych.
Z czasem staliśmy się pewną swoich możliwości, zżytą ekipą. Pod koniec wypełnionego znojnym marszem dnia wybieraliśmy miejsce na obozowisko i przystępowaliśmy do pracy praktycznie bez słowa – bo każdy wiedział, co ma robić: Mike i Rocky podwiązywali brezentową płachtę, która służyła nam za dach, Danny przeszukiwał zarośla i znosił suche drewno, a Reilly i ja braliśmy rozpałkę i rozniecaliśmy ogień na noc.
A potem kolacja: tanie jedzenie, które zbytnio nie obciążało nam plecaków, ale było krzepiące i dodawało sił. Nic nigdy nie smakowało lepiej. Kroiliśmy kostkę mielonki na kawałki i mieszaliśmy z makaronem instant z przyprawami albo z fiksem à la strogonow. Na śniadanie rozrabialiśmy koktajl z pudełka lub używaliśmy proszku, który po zalaniu wodą przeistaczał się w omlet (przynajmniej tak to zostało nazwane na opakowaniu). Moim ulubionym porannym posiłkiem były kiełbaski Oscar Mayer Smokie Links, podobno zawierające „sto procent mięsa”, dziś już nieprodukowane. Wszystkie posiłki przyrządzaliśmy na jednej patelni, a jedliśmy z puszek po kawie, które każdy z nas zawsze nosił ze sobą. Służyły nam jako pojemniki na wodę, rondelki i miski do owsianki. Któryś z nas – nie wiem kto – wymyślił gorący napój malinowy, bynajmniej nie żadną wielką innowację kulinarną: wystarczyło wsypać budyń Jell-O do wrzącej wody i gotowe. Napój sprawdzał się jako deser, a także dawał poranny zastrzyk energii potrzebny na cały dzień wędrówki.
Przebywaliśmy z dala od rodziców, poza wszelką kontrolą dorosłych. Sami decydowaliśmy o kierunku marszu, o tym, co będziemy jedli i o której chodzili spać; samodzielnie ocenialiśmy ryzyko. W szkole żaden z nas nie był „popularny”. Jedynie Danny grał w drużynie koszykówki, ale wkrótce i tak z tego zrezygnował, żeby mieć więcej czasu na nasze wyprawy. Byłem najchudszy z grupy i najczęściej marzłem, w ogóle uważałem się za słabszego od pozostałych. Mimo to uwielbiałem fizyczne wyzwania i poczucie niezależności. Choć w całym kraju piesze wycieczki cieszyły się coraz większym powodzeniem, to jednak nieczęsto się zdarzało, by nastolatkowie włóczyli się po lasach zupełnie sami przez osiem dni.
Pamiętajmy, że mowa o latach siedemdziesiątych, charakteryzujących się luźniejszym podejściem do kwestii wychowania dzieci – te miały, ogólnie rzecz biorąc, więcej swobody. Kiedy przekroczyłem próg dziecięctwa i osiągnąłem nastoletniość, moi rodzice już wiedzieli, że różnię się od rówieśników, a także pogodzili się z faktem, że aby odnaleźć się w świecie, potrzebuję pewnej dozy niezależności. Była to akceptacja wywalczona z trudem – zwłaszcza jeśli chodzi o mamę – ale mająca zasadnicze znaczenie dla mojego rozwoju.
Patrząc z perspektywy czasu, nabieram przekonania, że w czasie naszych wędrówek szukaliśmy czegoś więcej niż poczucia koleżeństwa i świadomości dokonania nie lada wyczynu. Młodzi ludzie w tym wieku starają się poznawać granice swoich możliwości, eksperymentują z rozmaitymi tożsamościami, jak również czasem dążą do przeżywania głębszych, może nawet transcendentnych doznań. Czułem wyraźne, dojmujące pragnienie ustalenia własnej drogi. Nie wiedziałem, dokąd mnie zaprowadzi, ale z pewnością w jakieś interesujące, ważkie rejony.
Moimi towarzyszami w tamtych latach byli także Kent, Paul i Ric, chłopaki z innej bajki niż Mike, Rocky, Reilly i Danny. Chodziliśmy razem do tej samej szkoły, Lakeside, która umożliwiała uczniom łączenie się z tego urządzenia mainframe poprzez linię telefoniczną. Dostęp do tego urządzenia w jakiejkolwiek postaci był wówczas dla nastolatków rzadkością. Nasza czwórka ochoczo skorzystała z okazji i wkrótce wszystkie wolne chwile poświęcaliśmy pisaniu coraz bardziej złożonych programów i poznawaniu możliwości tej elektronicznej machiny.
Na pierwszy rzut oka nie sposób dostrzec niczego, co łączyłoby piesze wędrówki z programowaniem, ale dla mnie obie te rzeczy były niezwykłą przygodą. Zarówno z jedną, jak i z drugą grupą przyjaciół odkrywałem nowe światy, odwiedzałem miejsca, do których nie docierała nawet większość dorosłych. Piesze wyprawy fascynowały mnie dlatego, że pozwalały mi na ustalanie własnej miary sukcesu, a ten wydawał się pozbawiony ograniczeń, niezależny od tego, jak szybko potrafiłem biegać albo jak daleko rzucać. Podobnie rzecz się miała z programowaniem. Bez trudu odnajdywałem w sobie logikę, skupienie i wytrzymałość, niezbędne, jeśli chce się pisać długie, skomplikowane programy. Inaczej niż na szlaku z chłopakami, tutaj to ja byłem na czele.
——
W czerwcu 1971 roku, pod koniec drugiego roku nauki, zadzwonił do mnie Mike z propozycją kolejnego szlaku. Tym razem mielibyśmy do pokonania osiemdziesiąt kilometrów w górach Olympic, bo Mike wybrał Press Expedition, nazwany tak na cześć sponsorowanej przez gazetę grupy, która spenetrowała ten obszar w 1890 roku. Chodziło mu o tę wyprawę, której uczestnicy o mało nie umarli z głodu i powrócili do cywilizacji w przegniłych ubraniach? „Tak, ale to przecież było dawno temu”, odparł Mike.
Osiemdziesiąt lat później trasa nadal wyglądała na trudną, zwłaszcza że napadało dużo śniegu. Przytłaczająca perspektywa, ale ponieważ wszyscy pozostali – czyli Rocky, Reilly i Danny – byli gotowi podjąć wyzwanie, to oczywiście nie mogłem wymięknąć. Poza tym miał do nas dołączyć młodszy skaut, chłopak o imieniu Chip. Nie było wyjścia, musiałem pójść z nimi.
Plan zakładał wspięcie się na przełęcz Low Divide, zejście nad rzekę Quinault oraz powrót tą samą drogą, Mieliśmy nocować pod stojącymi na szlaku wiatami z bali. Łącznie sześć albo siedem dni wędrówki. Pierwszego dnia szło nam się bardzo łatwo, noc spędziliśmy na pięknej, pokrytej białym puchem łące. Przez następny dzień albo dwa im bliżej przełęczy, tym śnieg stawał się coraz głębszy. Kiedy dotarliśmy na kolejny nocleg, okazało się, że nasze miejsce odpoczynku jest zasypane. Ucieszyłem się w duchu, bo pomyślałem, że cofniemy się do innej, o wiele dogodniejszej wiaty, którą minęliśmy parę godzin wcześniej. Rozpalimy ognisko, ogrzejemy się, zjemy coś.
Mike zdecydował, że przeprowadzimy głosowanie: zawracamy czy idziemy dalej. Jedno i drugie oznaczało kilkugodzinną wędrówkę.
– Wiata stoi u podnóża góry, to ponad pięćset metrów w dół – powiedział Mike. – Możemy tam wrócić i zostać. Albo możemy spróbować dotrzeć do rzeki Quinault. – Dla wszystkich było oczywiste, że ta pierwsza ewentualność równała się rezygnacji z dotarcia do celu.
– Co o tym myślisz, Dan? – spytał Mike.
Danny był nieoficjalnym zastępcą przewodnika naszego małego stada. Wyższy od pozostałych, obdarzony wyjątkowo sprawnymi nogami, które chyba nigdy się nie męczyły. Jego opinia zaważyłaby na głosowaniu.
– Jesteśmy już prawie na miejscu – orzekł Danny. – Może jednak warto iść dalej.
Pozostali go poparli. Byłem w mniejszości.
Ruszyliśmy. Po kilku minutach skomentowałem:
– Nie jestem z ciebie zadowolony, Danny. Mogłeś temu zapobiec.
Żartowałem, ale nie do końca.
Zapamiętałem tamtą wyprawę ze względu na przeraźliwe zimno i przygnębienie, które czułem. A także z powodu tego, że w pewnym momencie zamknąłem się w sobie, w krainie własnych myśli.
Wyobraźnia wyświetliła mi kod komputerowy.
W tamtym czasie ktoś wypożyczył szkole Lakeside produkowany przez firmę Digital Equipment Corporation komputer o nazwie PDP-8. Był rok 1971 i ja, uczeń żywo zainteresowany rodzącym się światem komputerów, nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego. Dotychczas mogliśmy korzystać ze współdzielonych z innymi użytkownikami wielkich maszyn mainframe. Przeważnie łączyliśmy się z nimi za pomocą linii telefonicznej albo chodziliśmy do specjalnych pomieszczeń, w których je trzymano. Tymczasem PDP-8 zaprojektowano do użytku bezpośredniego przez jedną osobę, w dodatku był tak mały, że mógł po prostu stać na biurku. Mimo że ważył dobre trzydzieści pięć kilogramów i kosztował osiem i pół tysiąca dolarów, stanowił wówczas bodaj najbliższy odpowiednik komputerów osobistych, które miały rozpowszechnić się dopiero mniej więcej dekadę później. W ramach rzuconego samemu sobie wyzwania postanowiłem spróbować stworzyć dialekt BASIC-u, języka programowania, z myślą o nowym urządzeniu.
Przed wyruszeniem na wyprawę pracowałem nad fragmentem zawierającym instrukcje dla komputera dotyczące kolejności działań, na wypadek gdyby ktoś wprowadził wyrażenie typu: „3 (2 + 5) × 8 – 3” albo chciał stworzyć grę wymagającą złożonych obliczeń. W programowaniu ten element nazywa się procesorem formuły. Mozoląc się noga za nogą, ze wzrokiem wbitym w ziemię, jednocześnie pracowałem nad procesorem, układałem sekwencję kroków niezbędnych do wykonania żądanej operacji. Byle krótko – ówczesne komputery dysponowały niewielką ilością pamięci, dlatego aby jej nie obciążać, programy musiały być zwięzłe i zawierać mało kodu. W przypadku PDP-8 mowa o zaledwie sześciu kilobajtach przeznaczonych na przetwarzane dane. Myślałem o kodzie i starałem się wizualizować sobie, w jaki sposób komputer będzie wykonywał zawarte w nim polecenia. Pomagał mi rytm marszu; podobnie jak poza szlakiem nawyk kołysania się w miejscu. Resztę dnia mój umysł spędził na analizowaniu programistycznej zagwozdki. Schodziliśmy na dno doliny. Spod śniegu powoli wyłaniał się wiodący pośród starych świerków i jodeł szlak o łagodnym nachyleniu. W końcu dotarliśmy do rzeki, rozbiliśmy obóz, zjedliśmy strogonowa z mielonką i poszliśmy spać.
Nazajutrz wczesnym rankiem zaczęliśmy wspinaczkę z powrotem na Low Divide. Aura uraczyła nas porywistym wiatrem i siekącym z ukosa w twarz deszczem ze śniegiem. Zatrzymaliśmy się pod drzewem i po rozpracowaniu paczki krakersów podjęliśmy dalszy trud drogi na przełęcz. Pod każdą wiatą natykaliśmy się na licznych piechurów, którzy schronili się przed niepogodą. Brakowało dla nas miejsca, dlatego po prostu brnęliśmy przed siebie, dodając kolejne godziny do tego ciągnącego się bez końca dnia. Podczas przeprawy przez potok Chip potknął się i rozwalił sobie kolano. Mike oczyścił mu rozcięcie i przykleił paski do zamykania ran, ale teraz musieliśmy dostosować tempo wędrówki do kuśtykania Chipa. Przez cały ten czas po cichu udoskonalałem swój kod i rzadko się odzywałem, a tamtego dnia pokonaliśmy ponad trzydzieści kilometrów. Wreszcie znaleźliśmy mniej zatłoczoną wiatę i mogliśmy rozłożyć się z obozowiskiem.
Trochę jak w tym znanym powiedzeniu: „Gdybym miał więcej czasu, napisałbym krótszy list”, znacznie łatwiej jest stworzyć niechlujny, zajmujący wiele stron kod niż zmieścić ten sam program na jednej stronie. Niechlujna wersja z reguły działa wolniej i angażuje większą ilość pamięci. W trakcie wyprawy miałem dużo, dużo czasu na skondensowanie kodu, a tamtego długiego dnia przyciąłem go jeszcze bardziej, jakbym zestrugiwał patyk, chcąc zaostrzyć koniec. W rezultacie tych zabiegów powstał wydajny i rozkosznie prosty program. Najlepszy, jaki wówczas napisałem.
Następnego popołudnia, kiedy zbliżaliśmy się do początku szlaku, a więc końca podróży, deszcz nareszcie ustał i słońce wychynęło zza chmur. Poczułem euforię, która zawsze ogarniała mnie po wyprawie, gdy już miałem cały ten znój za sobą.
——
Jesienią wróciliśmy do nauki, a wtedy okazało się, że ten, kto wypożyczył PDP-8 szkole, upomniał się o swoją maszynę. W rezultacie mój projekt w BASIC-u nie doczekał się realizacji. Niemniej kod, który stworzyłem podczas tamtej pamiętnej wyprawy, mój procesor formuł, pozostał we mnie wraz z całym swoim pięknem.
Trzy i pół roku później byłem niepewnym swojej drogi życiowej studentem drugiego roku koledżu. Pewnego dnia Paul, jeden z moich znajomych z Lakeside, wpadł do pokoju w akademiku, przynosząc wieści o przełomowym komputerze. Od razu wiedziałem, że możemy stworzyć język oparty na BASIC-u dla tej maszyny, bo przecież mieliśmy przewagę na starcie. Wróciłem pamięcią do tamtego przygnębiającego dnia na Low Divide, wyłowiłem z niej kod procesora, który wtedy napisałem, i wklepałem go do komputera. W ten sposób powstał zalążek jednej z największych firm świata i zupełnie nowej gałęzi przemysłu.ROZDZIAŁ PIERWSZY. TREY
Z czasem miała się rozwinąć wielka firma. Z czasem miało powstać oprogramowanie długie na miliony linii kodu, zawiadujące miliardami komputerów na całym świecie. Z czasem miało przyjść bogactwo, mieli się objawić konkurenci, miał zrodzić się niepokój o to, jak nadal kroczyć w pierwszym szeregu rewolucji technologicznej.
Ale wcześniej, przed tym wszystkim, były talia kart i tylko jeden cel: pokonać babcię.
W mojej rodzinie najlepszym sposobem na zdobycie przychylności było udowodnienie, że jest się dobrym w grach, zwłaszcza w kartach. Kto pewną ręką radził sobie w remiku, brydżu albo kanaście, ten szybko zyskiwał nasz szacunek. Adelle Thompson, moja babcia ze strony matki, była pod tym względem prawdziwą legendą. Jako młody chłopak nieraz słyszałem, że „w kartach nasza Gami nie ma sobie równych”.
Dorastała w wiejskiej części stanu Waszyngton, w zbudowanym wokół linii kolejowej miasteczku Enumclaw, które leżąc niespełna osiemdziesiąt kilometrów od Seattle, w 1902 roku – kiedy Gami się urodziła – wydawało się miejscem z innego świata. Ojciec Gami pracował jako telegrafista na kolei, a jej matka, Ida Thompson – mówiliśmy na nią „Lala” – zarabiała niewielkie pieniądze na pieczeniu ciast i sprzedaży obligacji wojennych w miejscowym tartaku. Oprócz tego namiętnie grała w brydża. Jej partnerami i przeciwnikami była śmietanka towarzyska Enumclaw: żony bankierów oraz właściciela tartaku, osoby niewątpliwie bardziej majętne i zajmujące wyższą pozycję w społeczeństwie, co wszakże nie przeszkadzało Lali z łatwością ogrywać ich w karty. Swój talent Lala przekazała Gami, ta zaś, do pewnego stopnia, swemu jedynemu dziecku, a więc mojej mamie.
W tę rodzinną kulturę zacząłem się wdrażać już na wczesnym etapie życia. Kiedy jeszcze nosiłem pieluchy, Lala nadała mi przezwisko „Trey”, co w słowniku karciarzy oznacza trójkę. Chodziło o nawiązanie do faktu, że byłem trzecim Billem Gatesem w naszej rodzinie, po moim tacie i dziadku. W rzeczywistości byłem czwarty, ale ojciec zdecydował się na „juniora” przy nazwisku, dlatego to mnie przypadł tytuł trzeciego. Gami zapoczątkowała moją edukację od gry go fish, której zasad nauczyła mnie, kiedy miałem pięć lat. Od tamtej pory rozegraliśmy tysiące partii, przeważnie dla rozrywki, ale też po to, żeby się sprawdzić, albo po prostu dla zabicia czasu. Niemniej głównym celem babci było wygrywanie – i praktycznie zawsze go osiągała.
Jej biegłość mnie fascynowała. Gdzie nauczyła się tak dobrze grać? Urodziła się z tą umiejętnością? Była osobą religijną – więc może talent był darem niebios? Długo nie umiałem znaleźć odpowiedzi. Wiedziałem tylko, że zawsze, gdy siadaliśmy naprzeciwko siebie, babcia wygrywała. Nieważne, w co graliśmy, i bez względu na to, jak bardzo się starałem.
Kiedy na początku XX wieku Chrześcijańska Nauka zaczęła szturmem podbijać Zachodnie Wybrzeże, rodziny obojga moich rodziców zostały jej żarliwymi wyznawcami. Sądzę, że dziadkowie ze strony mojej mamy czerpali siłę z tej wiary, trafiało do nich zwłaszcza przekonanie, że prawdziwym źródłem tożsamości człowieka nie jest świat materialny, lecz sfera duchowa. Ponieważ zwolennicy Chrześcijańskiej Nauki nie mierzą wieku metrykalnego, Gami nigdy nie obchodziła urodzin, nie mówiła, ile ma lat ani nawet w którym roku pojawiła się na świecie. Nigdy również nie narzucała swoich przekonań innym. Jej córka, a moja mama – wraz z nią cała nasza rodzina – nie poszła w ślady babci. Mimo to Gami nie próbowała przekonywać nas do swojego punktu widzenia.
Wiara prawdopodobnie uczyniła ją wyjątkowo pryncypialną osobą. Nawet kiedy byłem mały, rozumiałem, że Gami kieruje się w życiu uczciwością, sprawiedliwością i prawością, regulowanym zestawem bardzo surowych norm. O dobrze przeżytym życiu mógł mówić ten, kto wiódł prosty żywot, poświęcał czas innym ludziom i wspomagał ich finansowo, a także, co najważniejsze, używał mózgu: interesował się światem i udzielał się w nim. Gami nigdy nie traciła panowania nad sobą, nie plotkowała ani nie krytykowała. Nie była zdolna do przebiegłości. Często okazywała się najbystrzejsza w towarzystwie, ale zawsze pilnowała, żeby inni również mieli szansę zabłysnąć. Była z gruntu nieśmiała, za to dysponowała wewnętrzną pewnością siebie, która objawiała się spokojem i opanowaniem.
Dwa miesiące przed moimi piątymi urodzinami zmarł na raka J.W. Maxwell Jr., mój dziadek. Miał zaledwie pięćdziesiąt dziewięć lat. Zgodnie z duchem Chrześcijańskiej Nauki konsekwentnie nie zgadzał się na żadne interwencje lekarskie. Ostatnie lata życia dziadka wypełniał zatem ból, a babcia, jako jego opiekunka, cierpiała razem z nim. Dużo później dowiedziałem się, że umierał z przeświadczeniem, że jego choroba jest skutkiem jakiegoś uczynku Gami, niewiadomego grzechu w oczach Boga, który za przewinę żony ukarał męża. Mimo to Gami niewzruszenie trwała u jego boku, była dla niego oparciem aż do samego końca. W jednym z moich najjaskrawszych wspomnień z dzieciństwa rodzice nie pozwalają mi pójść na pogrzeb dziadka. Nie za bardzo rozumiałem, o co chodziło, wiedziałem tylko, że mama, tata i starsza siostra mogli pożegnać dziadka, a ja musiałem zostać z niańką. Rok później podczas wizyty u Gami zmarła Lala, moja prababcia.
Odtąd Gami zogniskowała całą swoją miłość i uwagę na mnie, mojej starszej siostrze Kristi, a jakiś czas później również na młodszej Libby. Była stale obecna w naszym życiu i miała przemożny wpływ na to, jakimi stawaliśmy się ludźmi. Czytała mi na długo, zanim byłem w stanie sam utrzymać książkę, i jeszcze przez wiele lat potem. Wybierała klasykę w rodzaju O czym szumią wierzby, Przygód Tomka Sawyera czy Pajęczyny Charlotty. Po śmierci dziadka babcia zaczęła uczyć mnie czytać, pomagała mi ćwiczyć słowa z The Nine Friendly Dogs, It’s a Lovely Day i innych książeczek, które mieliśmy w domu. Kiedy przerobiliśmy wszystko, co stało na półce, zabrała mnie do filii biblioteki miejskiej w północno-wschodnim Seattle po więcej. Bardzo często oddawała się lekturze i miałem wrażenie, że ma jakąś wiedzę praktycznie na każdy temat.
Dom, który dziadkowie wybudowali w Windermere, luksusowej części Seattle, był na tyle duży, że bez problemu mógł pomieścić wszystkich podczas rodzinnych zjazdów. Gami nadal mieszkała w nim po śmierci dziadka. Niektóre weekendy Kristi i ja spędzaliśmy u babci, na zmianę korzystając z przywileju spania w jej pokoju; drugiemu z nas zostawała wtedy jedna z sąsiednich sypialni, cała – od sufitu po zasłony – bladobłękitna. Wpadający przez okno blask latarni i światła przejeżdżających samochodów malowały upiorne cienie na ścianach. Bałem się spać w tamtym pomieszczeniu i cieszyłem się, kiedy wypadała moja kolej na noc u Gami.
To były wyjątkowe weekendy. Dom babci znajdował się raptem kilka kilometrów od naszego, ale podróż do niej kojarzyła mi się z wyjazdem na wakacje. Gami miała basen i urządzone przez dziadka niewielkie pole do minigolfa w ogrodzie przy domu. Pozwalała nam oglądać telewizję, która u nas była ściśle reglamentowana. Dzięki Gami moje siostry i ja staliśmy się zapalonymi miłośnikami gier, nieprzepuszczającymi żadnej okazji – czy to w Monopoly, czy w Ryzyku albo Memory – do rywalizacji. Do tego stopnia, że kupowaliśmy dwa zestawy identycznych puzzli i układaliśmy je na czas. Przy tym doskonale wiedzieliśmy, co jest prawdziwym oczkiem w babcinej głowie. Wieczorami po kolacji Gami przysuwała sobie krzesło, tasowała, rozdawała karty – i ogrywała nas bez litości.
Miałem około ośmiu lat, kiedy zaczęło do mnie docierać, jak to robiła. Nadal dobrze pamiętam ten dzień: Kristi i ja siedzimy przy stole naprzeciwko babci. W pokoju Gami ma wielkie, stare drewniane radio, już wtedy od dawna będące przeżytkiem. Pod drugą ścianą stoi sporej wielkości serwantka, w której Gami trzymała używaną wyłącznie w niedziele specjalną zastawę.
W domu panuje cisza, jeśli nie liczyć odgłosów pospiesznych ruchów towarzyszących dobieraniu, przekładaniu i ciskaniu kart na stół. Gramy w pounce’a, dynamiczną, wieloosobową odmianę pasjansa. Wprawny karciarz potrafi równocześnie śledzić, co ma na ręku, co się znajduje na poszczególnych kupkach u innych graczy i co jeszcze zostało na wspólnych stosikach. Pounce ćwiczy pamięć operacyjną oraz wymaga umiejętności w zakresie rozpoznawania wzorców – musisz potrafić błyskawicznie zorientować się, czy i w jaki sposób karta, która pojawia się na stole, pasuje do tych, które trzymasz w dłoni. Na tym etapie mojego życia nie mam o tym bladego pojęcia. Wiem tylko tyle, że babcia dysponuje wszystkim, czego potrzeba, aby nas pokonać.
Wpatruję się w swoją rękę i w pocie czoła staram się znaleźć jakieś dopasowanie. Nagle Gami mówi: „Wyłóż szóstkę”. A potem: „Wyłóż dziewiątkę”.
Instruuje nas oboje, jednocześnie rozgrywając własne karty. Jakimś sposobem ogarnia wszystko, co się dzieje na stole, i na dodatek najwyraźniej doskonale wie, czym dysponujemy. To nie magia – więc jak? Dla karcianego wygi to nic nadzwyczajnego, wręcz elementarz: uważne śledzenie ręki przeciwnika znacząco zwiększa szanse na wygraną. Natomiast dla młodego chłopaka uświadomienie sobie tej prostej prawdy jest jak olśnienie. Po raz pierwszy dociera do mnie, że przy całej tej aurze tajemniczości i dozie szczęścia są w kartach pewne rzeczy, których mogę się zwyczajnie nauczyć, jeśli chcę częściej wygrywać. Uświadamiam sobie, że Gami nie jest wyjątkową szczęściarą ani wybitnie uzdolnioną karciarką. Po prostu wyszkoliła swój mózg. Ja też tak mogę.
Od tamtej pory siadałem do gry z nastawieniem, że każde rozdanie jest dla mnie okazją do nauki, o ile tylko będę chętny przyjąć tę wiedzę. Babcia też o tym wiedziała, co wcale nie oznacza, że ułatwiała mi sprawę. Mogła pokazać mi, co i jak, wytłumaczyć, czego się wystrzegać, przeprowadzić mnie przez rozmaite strategie i taktyki, ale nie. To nie było w jej stylu. Nie miała profesorskich zapędów. Wolała świecić przykładem. Dlatego po prostu graliśmy, dużo graliśmy.
W pounce’a i w remika w odmianie gin, w kierki i w moje ulubione domino. Graliśmy w remika w wersji „Coast Guard”, za którą Gami przepadała. Czasem ucinaliśmy sobie partyjkę brydża. Przerobiliśmy bodaj wszystko, co uwzględnił Hoyle w swojej Official Book of Games, nawet tak mało popularne gry jak pinochle.
Przez cały ten czas bacznie ją obserwowałem, uczyłem się jej. W informatyce istnieje pojęcie automatu stanów – to część programu, która przyjmuje dane wejściowe i następnie podejmuje optymalne działanie, opierając się na stanie określonego zespołu warunków. Babcia dysponowała doskonale zoptymalizowanym automatem tego typu w odniesieniu do kart. Jej wewnętrzny algorytm metodycznie rozpatrywał prawdopodobieństwo, analizował drzewa decyzyjne i modele teorii gier. Wtedy jeszcze nie potrafiłem nazywać tych procesów, ale zaczynałem rozumieć je intuicyjnie. Zauważyłem, że nawet w najtrudniejszych momentach gry, kiedy natrafiała na takie połączenie możliwych ruchów i szans, z którym nigdy wcześniej się nie zetknęła, przeważnie decydowała się na optymalne rozstrzygnięcie. I choć traciła dobrą kartę, później okazywało się, że poświęciła ją celowo, aby otworzyć sobie drogę do zwycięstwa.
Graliśmy, dużo graliśmy. I wciąż przegrywałem. Ale obserwowałem ją i robiłem postępy. A Gami łagodnie zachęcała mnie do nauki. „Kombinuj, Trey, kombinuj”, mawiała, kiedy zastanawiałem się nad kolejnym posunięciem. Chodziło jej o to, że jeśli zachowam skupienie i będę używał mózgu, będę myślał rozsądnie, w końcu dojdę do tego, jaką kartę należy zagrać. I wygram.
Pewnego dnia nareszcie mi się udało.
Nie zabrzmiały fanfary. Nie czekała na mnie żadna wielka nagroda. Nikt nie przybił mi piątki. Dziś już nawet nie pamiętam, w co graliśmy, kiedy po raz pierwszy zdołałem pokonać babcię. Na pewno uśmiechnęła się i powiedziała, że się rozwijam.
Musiało minąć pięć lat, zanim zacząłem systematycznie wygrywać. Wtedy byłem już ambitnym, wychowanym w duchu rywalizacji prawie nastolatkiem. Lubiłem umysłowe zapasy, podobało mi się to poczucie głębokiej satysfakcji wynikające z opanowania nowej umiejętności. Karty pokazały mi, że nawet jeśli coś wydaje się niesamowicie skomplikowane albo wręcz nieprzeniknione, przeważnie da się to rozpracować. Że świat da się zrozumieć.