-
nowość
-
promocja
Kodeks Bałwanka - ebook
Kodeks Bałwanka - ebook
Londyn pogrążony jest w najdłuższej zimie w historii, śnieg przykrył ulice grubą warstwą bieli, a mroźne powietrze zdaje się nie ustępować ani na chwilę. To właśnie wtedy dziesięcioletnia Blessing dokonuje niezwykłego odkrycia: wszystkie bałwanki żyją i potrafią mówić! Tak zaczyna się niezwykła przygoda, która na zawsze odmieni jej życie.
Dziewczynka zaprzyjaźnia się z Albertem Framlingtonem, doświadczonym bałwankiem, który liczy sobie ponad sześćset zim i zna tajemnice, o jakich nie śniło się ludziom. Albert kieruje się Kodeksem Bałwanka – zasadami nakazującymi mu pomagać dzieciom w potrzebie. Gdy Blessing trafia w kłopoty i staje się ofiarą grupy szkolnych dręczycieli, Albert nie waha się ani chwili, by stanąć w jej obronie.
Jednak magia ma swoją cenę. Kiedy okazuje się, że to właśnie Albert jest powodem niekończącej się zimy, dziewczynka i jej niezwykły przyjaciel muszą zmierzyć się z trudnymi pytaniami o przyjaźń, poświęcenie i odpowiedzialność.
„Kodeks bałwanka” to ciepła, wzruszająca opowieść, która idealnie sprawdzi się podczas zimowych wieczorów i świątecznych dni. Simon Stephenson stworzył historię, która chwyta za serce i porusza wyobraźnię – to książka o sile przyjaźni, o potrzebie odwagi i o tym, że nawet w najchłodniejszym mrozie można znaleźć światło i ciepło.
| Kategoria: | Dzieci 6-12 |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8425-793-7 |
| Rozmiar pliku: | 4,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To była najdłuższa zima od ponad trzystu lat.
Trwała tak długo, ponieważ pogoda po prostu stanęła na głowie.
W każdym razie wszyscy wciąż powtarzali, że właśnie dlatego nie chciała się skończyć.
Nawet dzieci na szkolnym placu zabaw tak mówiły.
Wyobraźcie sobie, że dzieci nie miały nic lepszego do roboty, jak tylko rozmawiać o pogodzie!
Nie żeby Blessing chodziła do szkoły i mogła usłyszeć ich rozmowy.
Nie była w szkole od grudnia.
A teraz nastał już marzec.
Blessing przestała uczęszczać do szkoły, bo miała problem. Właściwie to miała trzy problemy, a wszystkie chodziły z nią do jednej klasy. Nazywały się: Ashby Tregdahornick, Cynthia Smith-Smith i Bartholomew Weaselton.
Cała trójka nie lubiła Blessing.
A ona nie miała pojęcia dlaczego.
Może dlatego, że zawsze była uprzejma i miła.
Albo dlatego, że była dobra i z plastyki, i z fizyki.
Albo dlatego, że potrafiła mówić po francusku jak paryżanka, a gdy któreś z tej trójki próbowało posługiwać się tym językiem, brzmieli niczym stado bezpańskich psów płuczących gardło syropem na kaszel.
Cokolwiek nimi kierowało, zachowywali się wobec niej wyjątkowo podle.
Chowali jej mundurek po lekcjach pływania.
Darli na kawałeczki jej wypracowania.
A nawet obrzucali ją niedorzecznymi wyzwiskami, które nie miały żadnego sensu!
Blessing z kolei nazywała ich Potworaczkami i to określenie z pewnością miało sens. Tak naprawdę nie byli trojaczkami, ale zawsze trzymali się razem, a do tego zachowywali się potwornie, więc nazwa Potworaczki sama się jej nasunęła. Dziewczynka zdawała sobie sprawę, że przezywanie ludzi jest podłe, więc nigdy nie wymawiała tego słowa na głos. Ale z tego, co wiedziała, nie było zasady zakazującej myślenia o nich w ten sposób.
Gdyby to była jakakolwiek inna pora roku, Blessing powiedziałaby o wszystkim mamie i Potworaczki miałyby wielkie kłopoty. Może nawet zostałyby przeniesione do innych klas, chociaż gdyby je rozdzielono, pewnie natychmiast by umarły.
Ale wciąż panowała zima. A Blessing nie mogła powiedzieć mamie o dręczycielach w środku zimy.
Ta wiadomość bardzo zasmuciłaby mamę, a Margaret i tak była już wystarczająco smutna.
Była tak smutna, że czasami nawet nie chodziła przez to do pracy.
A Blessing wiedziała, że jeśli jej mama stanie się jeszcze smutniejsza, ona znowu zostanie odesłana do kogoś, kto miałby się nią zająć w tym czasie.
Blessing została odesłana do rodziny zastępczej już dwa razy.
W obu przypadkach stało się to zimą, gdy Margaret była bardzo smutna.
Przyszła do nich Jasmine i udawała, że to tylko normalna wizyta. Ale potem przyjechała karetka i zabrała Margaret.
A Jasmine zaprowadziła Blessing do domu Miriam i Johna.
I ją tam zostawiła.
To nie była wina mamy, że zimą robiła się taka smutna. Ostatecznie w dzieciństwie mieszkała w kraju, w którym nigdy nie bywało zimno. A tymczasem tutaj, w Londynie, musiała znosić lodowatą pogodę przez kilka miesięcy w roku!
Trochę ją to przytłaczało.
Gdybyście ją o to zapytali, Margaret powiedziałaby wam, że jej niechęć do zimy wcale nie wynika z tego, że jest tak zimno i ciemno, a cała ta pora roku jest po prostu niedorzecznym pomysłem. Powiedziałaby, że to dlatego, że zimą z ogrodu różanego w Victoria Park znikają wszystkie piękne kwiaty.
Jaki sens mogła mieć pora roku, w której trakcie działo się coś takiego? Nawet doktor Kumar nie umiał odpowiedzieć na to pytanie.
Przepisał tylko mamie Blessing terapię specjalną lampą. Powiedział, że ta lampa do tego stopnia przypomina słońce, że Margaret poczuje się dzięki niej bardzo szczęśliwa.
Dzień, w którym dostarczono im lampę, był niczym Boże Narodzenie. Blessing rozerwała opakowanie, a jej mama podłączyła sprzęt. Obie przez jakiś czas parzyły na lampę i uznały, że w istocie przypomina słońce.
Ale gdy Blessing zapytała mamę, czy poczuła się szczęśliwsza, ta odpowiedziała, że jeszcze nie. Ale była pewna, że poczuje się lepiej następnego ranka. Ostatecznie lampa miała naśladować słońce!
Niestety, Margaret nie poczuła się lepiej następnego ranka.
Jeśli już, to stała się jeszcze odrobinę smutniejsza.
Bo lampa tak naprawdę w niczym nie przypominała słońca.
Ostatecznie była tylko lampą.
A słońce to słońce.
W każdym razie właśnie dlatego Blessing nie chodziła do szkoły od grudnia.
Bo lampa doktora Kumara nie zadziałała.
Potworaczki były okropne.
A ona nie mogła powiedzieć o nich mamie w środku zimy.
Bo nie chciała, żeby Jasmine przyszła i znowu zabrała ją z domu.
Oczywiście wagarowanie samo w sobie było tego rodzaju zachowaniem, za które Blessing mogłaby zostać zabrana z domu.
Na szczęście była specjalistką w podrabianiu pisma mamy, więc napisała list do swojej wychowawczyni, pani Hazelworst, i wyjaśniła w nim, że przeprowadzają się do Australii, gdzie będą pracować w sanktuarium dla kangurów.
Pani Hazelworst aż się popłakała i powiedziała dziewczynce, że była jej najlepszą uczennicą.
Blessing chciała być miła, więc odparła, że pani Hazelworst była jej najlepszą nauczycielką.
Każdego ranka dziewczynka zakładała mundurek, myła zęby, całowała mamę na pożegnanie i ruszała przez Victoria Park, udając, że zmierza do szkoły. A potem każdego popołudnia wracała do domu i opowiadała mamie o tym, co wydarzyło się w szkole danego dnia. Oczywiście musiała zmyślać, ale Margaret była zbyt smutna, żeby to zauważyć.
Największy problem Blessing polegał na tym, że codziennie musiała gdzieś przeczekać tych kilka godzin, gdy nie było jej w szkole. I musiało to być miejsce, do którego mogłaby pójść dziesięcioipółletnia dziewczynka w szkolnym mundurku, mająca tylko trochę pieniędzy na lunch.
Czasami szła do wielkiego muzeum, gdzie znajdował się gigantyczny wypchany mors, i dołączała do wycieczek szkolnych innych dzieci. Jeśli ktokolwiek ją zagadywał, udawała, że jest uczennicą z Francji na wymianie. Potem szła na Leicester Square i próbowała się wmieszać w grupę starszych ludzi udających się na popołudniowe przedstawienie teatralne.
Raz, gdy była naprawdę znudzona, poszła nawet do szpitala dziecięcego i udawała, że jest pacjentką, ale musiała uciec, bo pielęgniarka próbowała włożyć jej ramię w gips.
Często chodziła też do kina. Dostawała się do niego przez okno w toalecie, które zawsze było otwarte. Było to małe okienko, ale dziesięcioipółletnia dziewczynka mogła się przez nie przecisnąć, pod warunkiem że była przed jedzeniem. W środku było ciepło, a ludzie często zostawiali na sali niemal pełne kubełki popcornu, które Blessing mogła dojadać w porze lunchu. A jeśli obejrzała dany film trzy lub cztery razy, mogła z łatwością spędzić w kinie cały dzień.
O ile pamiętała, aby zostawać dłużej poza domem we wtorki, ten system sprawdzał się bardzo dobrze. Bo we wtorki Blessing miała dodatkowe zajęcia plastyczne, które uwielbiała tak bardzo, że nawet jej mama by zauważyła, gdyby w ten dzień wróciła za wcześnie.
Oczywiście wtorek to taki dzień tygodnia, w którym rzeczy najbardziej lubią się zmieniać. W poniedziałki jest na to trochę za wcześnie, a w środy trochę za późno. Ale wtorek to idealny dzień na zmiany. I rzeczy najwyraźniej o tym wiedziały, bo zawsze starały się jak mogły, aby zmieniać się we wtorki.
I właśnie we wtorek – mimo że Blessing pamiętała, by wrócić do domu później – wszystko w jej życiu zmieniło się na zawsze.ROZDZIAŁ DRUGI
Gdy Blessing wysiadła z autobusu, wciąż było jeszcze za wcześnie na powrót do domu, więc postanowiła pójść okrężną drogą przez Victoria Park.
Sprawdziła, czy nikt nie patrzy, a potem wspięła się na bramę.
Chrzęst!
Wylądowała w śniegowej zaspie po drugiej stronie. Śnieg wciąż przykrywał całe miasto, ale tutaj, w parku, jego warstwa była znacznie głębsza. A w blasku księżyca zdawał się nawet trochę błyszczeć.
(Być może zastanawiacie się, która była godzina, skoro panowały już ciemności i świecił księżyc? Otóż minęła dopiero szesnasta trzydzieści! Ale chociaż nadszedł marzec, zima wciąż trwała w najlepsze i ludzie w telewizji twierdzili, że to kolejny znak świadczący o tym, iż pogoda stanęła na głowie).
Blessing brnęła przez park i nasłuchiwała odgłosu własnych kroków.
Chrzęst-siorb, chrzęst-siorb, chrzęst-siorb.
Chrzęst wydawały jej botki, gdy wciskały się w śnieg. Siorbanie rozlegało się, gdy śnieg próbował ukraść jej buty w momencie unoszenia stopy. Doświadczeni Norwegowie powiedzą wam, że śnieg kradnie buty tylko wtedy, gdy leży na ziemi od dawna. A ten leżał tu od listopada. Ludzie zaczęli narzekać, że już nawet nie pamiętają, jak wygląda trawa.
Chrzęst-siorb, chrzęst-siorb, chrzęst-siorb.
Blessing przechodziła właśnie przez most biegnący nad zamarzniętym stawem, gdy kaczki zakwakały głośno.
– Wiem – odparła dziewczynka. – Musimy po prostu poczekać do wiosny.
Największa kaczka zakwakała gniewnie.
– Cóż, wszyscy wciąż to powtarzają – wyjaśniła Blessing. – A narzekanie nie sprawi, że wiosna przyjdzie szybciej, wiesz?
Dziewczynka dotarła na boisko.
W normalne wtorkowe popołudnie późną wiosną to miejsce byłoby zalane przyjemnym, ciepłym blaskiem zachodzącego słońca.
Wszędzie bawiłyby się dzieci.
Psy ganiałyby za piłeczkami tenisowymi.
A starsi ludzie ćwiczyliby tai chi.
A pośród dziecięcych wrzasków, szczekania psów i dziwnych trzeszczących odgłosów, jakie wydają starsi ludzie ćwiczący tai chi, dałoby się również słyszeć syk zraszaczy, dzięki którym trawa na boiskach była jaskrawozielona aż do połowy lata.
Jednak w to wtorkowe popołudnie panowały tu ciemności i cisza, a Blessing widziała tylko śnieg zalany blaskiem księżyca.
Oraz dość niefortunnie wyglądającego bałwanka.
Dzieci musiały go ulepić, gdy spadł pierwszy śnieg.
Fatalnie im to wyszło.
Po pierwsze, bałwanek był koślawy.
Po drugie, nie miał nosa z marchewki ani oczu z węgielków, ani innych tego typu rzeczy, które powinien mieć porządny bałwan.
Oczy zostały zrobione z kapsli.
Brwi – z gałązek.
Nos – z małego starego ziemniaka.
Usta ktoś po prostu narysował palcem.
Na czubku głowy sterczało kilka zeschłych liści. A wokół szyi był zawiązany stary, przetarty i ubłocony szalik.
Gdyby ktoś narysował takiego bałwanka na kółku plastycznym, Blessing dałaby mu trzy gwiazdki na dziesięć, chociaż wszyscy wiedzieli, że była jedną z najbardziej wyrozumiałych osób, gdy chodziło o ocenianie prac rówieśników.
Dziewczynka dotarła do placu zabaw i usiadła na jednej z huśtawek. Rozbujała się, zwinnie poruszając nogami, i huśtała się tak wysoko, że mogła wyjrzeć poza teren parku, na własną ulicę. A gdy odwróciła głowę w drugą stronę, zobaczyła boiska, staw z kaczkami i przystanek autobusowy, a dalej światła Londynu i…
I właśnie wtedy go dostrzegła.
Bałwanka.
Krzywego bałwanka z oceną trzy na dziesięć.
Tego z kapslami zamiast oczu, gałązkami zamiast brwi i ziemniakiem zamiast nosa, z narysowanymi ustami oraz włosami z zeschłych liści, owiniętego w zabłocony, przetarty szalik.
Ten właśnie bałwan, cóż… poruszył się.
Wyprostował plecy, wyciągnął ramiona w górę, ziewnął i rozejrzał się po parku.
I właśnie wtedy zauważył dziewczynkę na huśtawce.
Spojrzeli sobie w oczy.
Te jej były brązowe i pełne zdumienia.
Te jego kapslowe i przerażone.
Bałwan zamarł.
A potem powoli opuścił ramiona, zgarbił się i przybrał poprzednią pozycję.
Blessing przestała poruszać nogami.
Huśtawka zapiszczała i się zatrzymała.
Czy to naprawdę właśnie się wydarzyło?
Cóż, owszem.
To była prawda.
Dziewczynka widziała to na własne oczy.
Zeskoczyła z huśtawki i ruszyła z powrotem przez boiska.
– Przepraszam? – powiedziała, gdy stanęła twarzą w twarz z bałwankiem. – Halo?
Bałwan nie odpowiedział, tylko gapił się prosto przed siebie.
– Słyszysz mnie? – zapytała.
Bałwan dalej gapił się przed siebie.
– Przepraszam! – powtórzyła. – Pytałam, czy mnie słyszysz?