Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Koham Cieu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 marca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Koham Cieu - ebook

Ada większość wolnego czasu spędza na portalu internetowym, gdzie poznaje ludzi z całego świata. Setki niezwykłych opowieści, emocji i dylematów fascynują ją tak bardzo, jakby rozgrywały się tuż obok niej. A wśród tych wszystkich ludzkich historii pojawia się jedna, wyjątkowa, która już wkrótce stanie się dla niej najważniejsza... Czy wirtualna znajomość z Hindusem o imieniu Rajesh będzie dla Ady początkiem prawdziwej, głębokiej relacji? I czy to w ogóle możliwe: zakochać się w kimś, mimo że nigdy się go nie spotkało?
„Koham cieu” to zabawna, szczera do granic przyzwoitości opowieść o tym, że w wirtualnym świecie można znaleźć o wiele więcej pozytywnych emocji, niż mogłoby się wydawać – trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać!

Kiedy otwierałam wiadomość, zauważyłam, że nadawca ma na imię Rajesh. Wcześniej jakoś nie wpadło mi to w oko.
– Mogę ci zadać jedno pytanie, friend? – zapytał bez ogródek.
– Yeeeesss… – odburknęłam, bo akurat trzymałam w rękach nożyczki i przycinałam gumki pieczątek, by pasowały na automaty stemplarskie.
– Will you marry me?
– Że… co…?
– Wyjdź za mnie – powtórzył.
Tak po prostu…

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8147-303-3
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tego dnia miałam wyjątkowo dużo roboty. Sporo pieczątek, kilka tabliczek. Ploter pracował prawie cały czas. Co rusz biegałam na zaplecze, gdzie – jak to nazywałam – smażyły mi się pieczątki. Moja naświetlarka była zepsuta, nie dało się na niej automatycznie ustawić czasów. Sama musiałam ich ze stoperem w ręku pilnować. Wszystkie inne agencje w okolicy od dawna robiły pieczątki laserowo, ale my na razie nie mieliśmy pieniędzy na wymianę sprzętu – choć zastanawialiśmy się nad staraniem się o dotację. Póki co paprałam się jednak w polimerze i klęłam.

Trzeba było uważać, czyli pilnować pieczątek, a równocześnie nadsłuchiwać, czy ktoś nie wchodzi. Co chwila bowiem pojawiali się klienci, a to z kserem, a to ze skanowaniem. Czasami kupowali jakiś druk akcydensowy. Każdy chciał czegoś innego, każdemu się spieszyło. Czasem nie miałam czasu zjeść albo jadałam obiady przypalone – najczęściej, postawiwszy garnek na kuchence, zupełnie o nim zapominałam. Otwieranie okien w takich przypadkach w ogóle nie pomagało. Smród wisiał długo i cierpliwie, a każdy z wchodzących czuł się w obowiązku dowcipnie to skomentować.

Ale nie narzekałam, lubiłam tę pracę. Lubiłam kontakt z ludźmi, dla których często byłam ostatnią deską ratunku. Nie wiem, jak i kiedy w mieście utarło się przekonanie, że „pani z ksero” potrafi wszystko. Ludzie przychodzili do mnie, kiedy mieli problemy z przesłaniem jakiegoś pliku, wydrukowaniem innego czy zapisaniem go w konkretnym formacie.

Kiedy w firmie było spokojniej i miałam wolną chwilę, spędzałam czas na portalu internetowym. To był kolejny plus mojego zajęcia. Nie pracowałam na akord. Jeżeli wszystkie zlecenia były gotowe, mogłam sobie pozwolić na ten mały luksus.

W ciągu dwóch lat, odkąd odkryłam to cudeńko, uzbierała mi się całkiem spora grupka „friendsów”, jak ich nazywałam. Większość z tych „przyjaźni” była nic niewarta. Wiadomo – stare jak sam portal powiedzenie mówiło przecież: kontakty na portalu są jak długopisy. Jest ich sto, a pisze może kilka. Ale jednak z czasem parę fajnych osób mi się uzbierało. Wystarczy wspomnieć chociażby Robina z Nowej Zelandii, Marya z Włoch, Rama z Nepalu, Phigu z Indii, Rumunkę Irinę, Anglika Johna z Niemiec, Jeffa z Ugandy i Clemsa z Ghany. No i ozdobę tej całej kolekcji – Polkę Olę.ROBIN

Robin był w zasadzie pierwszy – pierwszy z tych, którzy się dla mnie liczyli. To barwna i zabawna zarazem persona.

Należał do jednych z tych osobników, którzy przeszli do mnie od Lindy, pewnej Latynoski. Sama Linda nigdy się do mnie nie odezwała, ale miałam od niej całkiem sporą i raczej udaną grupkę friendsów: Jamesa, Johna i właśnie Robina…

Robin był sporo starszy ode mnie. Nie był piękny, ale mimo to podobał mi się, intrygował… Jasne włosy sterczały mu na wszystkie strony jak naelektryzowane. Druciane okulary sprawiały, że wyglądał na inteligentnego, ale czuło się w nim coś takiego, że przez długi czas nie miałam śmiałości go zaczepić. Twarz poorana bruzdami i coś w ustach, bynajmniej nie łagodnych… To wszystko sugerowało, że ten człowiek to nie dobroduszny Papa Smerf… Wyglądał na faceta po przejściach. I z trudnym charakterem. Z informacji, które udostępnił, wynikało, że mieszka w Hamiltonie, w Nowej Zelandii…

Dreptałam koło niego, zaglądałam, wzdychałam…

Ale okazja do nawiązania bliższej znajomości przytrafiła się dopiero, kiedy wrzucił na swoją oś jakieś skomplikowane zadanie logiczne. Zależało mi na tym, żeby mu zaimponować i by mnie zauważył, dlatego wyjątkowo postarałam się i rozwiązałam je, choć zwykle nie lubię wysilać się umysłowo.

Skutek nastąpił natychmiastowo. Robin odezwał się do mnie jeszcze tego samego dnia. Owa zagadka otworzyła mi drzwi do jednej z najciekawszych, najzabawniejszych i najtrwalszych portalowych przyjaźni…

Robin miał jednych dziadków Niemców, drugich Angliko-Szkotów. Sam urodził się w Nowej Zelandii. Był dwukrotnie rozwiedziony, łącznie miał troje dzieci. O swoich żonach mówił, że są kiwi, co miało oznaczać – „tubylkami”.

– To ty jesteś mieszanka wybuchowa – zachichotałam, kiedy mi o tym pierwszy raz wspomniał.

Nie wiem, z jakiego powodu prawie od samego początku pieklił się o każdego faceta, który ośmielił się postawić mi lajka pod którąś fotką, a już nie daj Boże żeby coś skomentował… A tych lajków miałam sporo, więc i Robin pieklił się często. Dlatego lepiej było wiadomości od niego odbierać hurtowo, za wszystkich razem niż pojedynczo za każdego.

– Och – westchnęłam kiedyś ciężko. – Myślę, że już wkrótce nauczę się tego cholernie trudnego słowa: jealous – zazdrosny… Tak często je przy tobie powtarzam…

Robin, tak na moje oko, wciąż jeszcze nie doszedł do siebie po ostatniej żonie. Chyba mu się z nią trochę myliłam, bo często próbował ze mną walczyć, prowokował, komentował zbyt wielką jego zdaniem ilość wielbicieli. Dla mnie to byli po prostu friendsi. Na te jego zaczepki i dogryzki reagowałam najczęściej obojętnością lub zbywałam go żartami.

Z początku często miewał ataki złego humoru. Przeczekiwałam je cierpliwie. Po prostu zostawiałam go w spokoju. Wracałam za dzień lub dwa zobaczyć, jak się ma. Najczęściej był bardzo zdziwiony, że się jeszcze nie obraziłam, wręcz uwierzyć w to nie mógł. Moja ugodowość robiła na nim wielkie wrażenie.

– Byłabyś świetnym materiałem na moją trzecią żonę – rozczulił się kiedyś.

Ponoć żadna z jego pań z nim długo nie wytrzymywała. A miał ich, tych pań, sporo. Kiedy go poprosiłam, żeby sprecyzował, doliczył się ich coś około trzydziestki. To wcale zresztą nie było aż tak dużo. Miałam kiedyś przyjaciela, Polaka (w tym samym zresztą co Robin typie), który wskazał liczbę o dwadzieścia wyższą.

Przeszłość Robina była bujna – na sumieniu miał ekscesy alkoholowe, liczne romanse, leczenie odwykowe. Rozliczenie to zamykała głęboka depresja. Do wszystkiego skrupulatnie, jak na spowiedzi, kolejno mi się przyznawał, w miarę jak nasza znajomość rozwijała się. Sama się sobie dziwiłam, ale przyjaźń z nim dawała mi dziwne poczucie bezpieczeństwa. Nawet jak się do siebie przez dłuższy czas nie odzywaliśmy, wiedziałam, że gdy będę go potrzebowała, Robin zawsze się zjawi. Kiedy już się uspokoił z tymi swoimi idiotycznymi atakami złości i zazdrości, okazywał mi wyłącznie niezmienną czułość, przywiązanie i oddanie… Bawił mnie. A jemu pewnie imponowało, że babka o tyle lat młodsza szuka jego towarzystwa i znajduje w tym przyjemność.

Kiedy minął rok naszej znajomości, zapytałam go:

– Powiedz mi, co o mnie myślałeś, kiedy się poznaliśmy?

Spodziewałam się wszystkiego, tylko nie tego, co mi odpowiedział:

– Chciałem, żebyś mnie nienawidziła. Tak jak cała Nowa Zelandia…

Robin bez wątpienia miał sporo na sumieniu. Ale zapłacił za to wystarczająco załamaniem nerwowym i samotnością, którą od wielu lat dzielił wyłącznie z kotem – a dokładnie piękną, czarną kocicą. Ja byłam tą drugą, która osładzała mu pustelnicze życie.

– Gdyby nie ty, to bym tu chyba zwariował… – powiedział mi kiedyś w nagłym przypływie szczerości.DODGERSI

Robin był w zasadzie moim pierwszym „stałym” friendsem. Przed nim „przyjaciele” przychodzili i odchodzili. Sporo wśród nich to tak zwani przeze mnie „dodgersi”. Najczęściej byli to „inżynierowie naftowi” pracujący na platformach. Ci jeszcze od biedy mogli być. Ale jak któryś z panów przedstawiał mi się jako amerykański wojskowy, z góry było wiadomo, że będą z nim kłopoty. Pojawiali się nie wiadomo skąd, ale bardzo szybko dowiadywałam się, po co. Każdy z nich czegoś chciał, najczęściej forsy. Kochali szybko, gorąco i… kosztownie.

„Jestem wdowcem od pięciu lat. Moja żona zginęła w wypadku samochodowym. Mam jednego nastoletniego syna” – powiadali gładko. „Jestem teraz na misji w Afganistanie/Syrii/Iraku”. A ja coraz częściej miałam wrażenie, jakbym gadała wciąż z jedną i tą samą osobą…

Udawali wielką miłość, a potem zawsze, prędzej czy później, pojawiał się temat „pożyczki”. Tłumaczyli się, że są na morzu lub w strefie wojny i nie mają dostępu do własnych pieniędzy, a bardzo ich potrzebują. Czasami na wykupienie z woja. Ale najczęściej na swoje dzieci, które jakoś nigdy nie miały żadnych innych osób mogących się nimi zaopiekować. Byłam ostatnią deską ratunku! I jedyną.

Odmawiałam z początku nieśmiało, z bólem serca, z upływem czasu coraz bardziej hardo i opryskliwie. Trudno żebym utrzymywała dzieci wszystkich moich znajomych z portalu… I wszystkich ich nieszczęsnych, szalenie namolnych tatusiów.

Kiedy zauważali, że żadna, nawet najgorętsza miłość nie pomoże i żadnych pieniędzy nie dostaną, najczęściej obrażali się i znikali w niebycie cyberprzestrzeni. Albo ktoś inny zgłaszał, że ich konto jest fałszywe i portal je blokował. Uśmiechałam się wtedy pod nosem z satysfakcją…

Dlatego tak bardzo lubiłam Robina. Była to w zasadzie pierwsza osoba, która nie próbowała mnie oszukać. Zresztą… On miał dokładnie takie same doświadczenia. I z tego samego powodu zachwycał się mną. Że nie próbuję go naciągać. A tego naciągania nie lubił jeszcze bardziej niż ja. No, trzeba to powiedzieć wprost – Robin był po prostu zwykłym sknerusem.OLA

Olę poznałam właśnie przez Robina. Zorientował się któregoś dnia, że ma „w znajomych” dwie Polki, i doszedł do wniosku, że zabawnie będzie nas ze sobą zapoznać. Bardzo szybko okazało się, że dał mi wspaniały prezent. Przyjaciółkę wierną, inteligentną i dowcipną. Polubiłam ją, bo wszystko można jej było powiedzieć. Niczym się nie gorszyła, niczego nie krytykowała. A przecież nieraz wysłuchiwała zwierzeń, które mnie samej stawiały włosy na głowie…

Ola była rozwódką. Twierdziła, że ma zbyt wojowniczy charakter, żeby wytrzymać z jakimkolwiek facetem, choć akurat my dwie żyłyśmy jak gołąbki. Może dlatego, że ja nie jestem facetem?

Pracowała w Niemczech jako opiekunka osób starszych. „Dostałam” ją od Robina w zasadzie na urodziny, bo akurat wtedy wypadały. Gdyśmy się poznały, „niańczyła” właśnie jakąś Hildegardę. Hildegarda była straszna, tak samo jak jej imię. Tak ją oceniłam, kiedy Ola pokazała mi jej zdjęcie.

– Patrząc na kogoś takiego dzień po dniu, można popaść w depresję…! – stwierdziłam ze zgrozą na widok łysego, skrzywionego babsztyla.

– Noooo… – zgodziła się Ola smętnie.

Z zawodu była farmaceutką, ale jako opiekunka zarabiała o wiele większe pieniądze i dlatego nie chciała wracać do swojej wyuczonej profesji. Pomimo wszystko, to znaczy pomimo ryzyka depresji…

*

Robin był pod tak wielkim wrażeniem swoich polskich przyjaciółek, że zaczął nawet wyszukiwać w sieci polskie filmiki i wrzucać na swoją oś.

– Rozumiesz coś z tego? – zainteresowałam się kiedyś.

– Dla mnie to jeden bełkot – przyznał się.

– Ja to samo mówię o angielskim. – Śmiałam się.

Mój angielski bowiem był trochę dziwny… „Podłapałam” go od podrywaczy z portalu…

No cóż… w moich czasach w szkołach uczono wyłącznie ruskiego… Ale kiedy tak, dzień po dniu, z mozołem, odpowiadając na kolejne zaczepki, tłumaczyłam sobie te teksty, nagle ze zdziwieniem odkryłam, że angielskie słowa „przyklejają” mi się do głowy… Kleiły się tak bardzo, że w ciągu paru miesięcy zupełnie dobrze czytałam i pisałam w tym języku. A potem już świadomie zaczęłam uczyć się mówić i rozumieć ze słuchu.

To właśnie przy Robinie dowiedziałam się, że angielski angielskiemu nierówny… To, co on tam sobie bełkotał lub skrobał, musiałam brać na rozum – nie czepiać się pojedynczych słów, tylko łapać sens ogólny. Po jakimś czasie nauczyłam się tego, ale z początku każda jego wypowiedź bez wyjątku była dla mnie istną zagadką sfinksową.

– Ola, ty rozumiesz go? – zapytałam kiedyś z konsternacją. – Jak tak patrzę czy słucham to każde słowo z osobna pojmuję, ale w kupie to już nie…

– Ja go w ogóle nie rozumiem – odpowiedziała obojętnie. – On chyba mówi jakimś żargonem czy co…

Możliwe, bo tłumacz Google też go nie rozumiał…

– Zresztą – przyznała mi się bez żadnego wstydu – ja sama nie znam angielskiego…

Byłam wstrząśnięta i zmieszana. Tyle konwersowała z ludźmi na portalu niemalże we wszystkich językach świata, że z zawiścią doszłam kiedyś do wniosku, iż jest poliglotką. A tu nagle okazuje się, że to nie ona była poliglotką, tylko tłumacz Google.

Robina bardzo interesowały moje postępy w nauce angielskiego. Wciąż się o nie dopytywał. A ja nie miałam pojęcia, jakie one były. Ale żeby mu zrobić przyjemność, specjalnie dla niego wypełniłam kiedyś test znaleziony w Internecie. Wyszedł on wówczas raczej średnio… Poczułam się zawiedziona. Miałam większe ambicje…

– Bo ty jesteś perfekcjonistką – wytknął mi. Wiedział, w jaki sposób nauczyłam się tego języka i był pod dużym wrażeniem.

– Ja się wciąż uczę! – tłumaczyłam się. – Codziennie poznaję nowe słowa! Będzie lepiej!

– Brzydkich też się uczysz?! – Zachichotał.

– Owszem! – pochwaliłam się.

Bo – niestety – moi friendsi nie zawsze byli dżentelmenami… Raz temu wyrwało się to, to znowu tamtemu tamto… Nie żebym celowo zapamiętywała, ale jakoś tak… niecenzuralne słowa też przyklejały mi się do głowy… i uzbierało się.

– Chcesz wiedzieć, jakie?

Trudno byłoby powiedzieć, że chciał, ale zapytałam o to wyłącznie kurtuazyjnie. Wyrecytowałam mu natychmiast całą litanię, a sporo tego było…

Widać było, że jest pod baaardzo dużym wrażeniem… Ale mimo to powiedział:

– Wiesz co? Ty to się już może nie ucz więcej tych brzydkich słów… Bo staniesz się zbyt ordynarna…RAJESH

Facet, który mnie pewnego dnia zaczepił, nie należał do tego ścisłego grona najbliższych przyjaciół. Miałam go w kontaktach od jakiegoś czasu, ale ani on do mnie się nie odzywał, ani ja do niego. Zaakceptowałam jego zaproszenie, jak wszystkie zresztą, które mi przysyłano, przejrzałam nawet pobieżnie jego profil. Wiedziałam, że jest Hindusem, ale nic poza tym mnie nie zainteresowało. Dlatego zdziwiłam się, kiedy pewnego dnia w skrzynce ujrzałam wiadomość od niego.

– Dziękuję za przyjęcie mnie. Good afternoon, friend.

– Good afternoon.

– Jestem Hindusem. A ty, gdzie mieszkasz, friend?

Akurat klient przyszedł zamówić pieczątkę, więc mój Hindus musiał troszkę na odpowiedź poczekać.

– Jesteś zajęta?

– Tak – odpisałam dziesięć minut później, przeglądając gotowe już zamówienie. – Trochę. Pracuję teraz.

Schowałam zamówienie do teczki i stanowczo postanowiłam, że będę miła.

– Indie to cudowny kraj – napisałam w związku z tym.

– Przepraszam, przeszkadzam ci, friend… – zakłopotał się.

– Miło mi cię poznać – odpowiedziałam ogólnikowo. Wśród moich friendsów słynęłam z sympatycznego charakteru i tego, że byłam miła dla każdej, największej nawet zrzędy. Nie zawsze zresztą na tym dobrze wychodziłam.

– Z jakiego kraju jesteś?

– Z Polski.

– OK. Która godzina u ciebie?

– 10.35, a u ciebie?

– 2.30. Prowadzę własny biznes, a ty jaką masz pracę?

– Jestem grafikiem – odpowiedziałam grzecznie. – Robię pieczątki.

– Widziałem twój profil i mam jedno pytanie.

– Tak?

– Czy jesteś mężatką i masz dzieci, friend? Widzę piękne baby na twoim profilu, więc pytam.

– Tak. To moja córka. A ty masz żonę i dzieci?

– Jestem rozwiedziony i mam jednego syna.

– Ile on ma lat?

– Piętnaście. A twoja córka?

– Osiem.

– Mój ojciec i brat są w indyjskiej armii. Siostra jest lekarzem, a ja mam swój biznes. Powiedz mi coś o sobie.

„Uwielbiałam” po prostu tego rodzaju pytania. Zastanawiałam się nawet kiedyś nad stworzeniem odpowiedniego szablonu z odpowiedzią, który będę wstawiała w Messengera za każdym razem, gdy po raz kolejny je otrzymam…

Właściwie nie bardzo kojarzyłam człowieka, z którym akurat rozmawiałam. Jego profil przeglądałam dość dawno bowiem.

– Pokaż mi swoje zdjęcie, OK? Przepraszam, lubię wiedzieć, z kim rozmawiam.

Zgodził się bez oporów.

– Oto moje zdjęcie. Ja również proszę, żebyś mi przysłała swoje.

Fotka dotarła po chwili. Zerknęłam. Wyglądał staro, brzydko i nieciekawie. Odwrócony bokiem, w skórzanej kurtce, na tle jakichś drewnianych, pomalowanych na orzechowy kolor drzwi. Czarne włosy, ciemna skóra. Ale nie przeszkadzało mi to jakoś specjalnie. Za mąż za niego się nie wybierałam. Zdziwiłam się tylko, kiedy zerknęłam na jego profil, żeby dowiedzieć się, w jakim jest wieku. Był młodszy ode mnie o pięć lat! A na tym zdjęciu wyglądał na starszego o jakieś dziesięć!

– Och, tak, pamiętam. Widziałam je już kiedyś – stwierdziłam z roztargnieniem.

– OK – powiedział. – Czekam na twoje zdjęcie.

Miałam ich trochę w folderze na kompie. Nie mogłam się zdecydować, co wybrać, wysłałam więc wszystko. Po kolei. Między jednym kserem a drugim.

– Jesteś bardzo piękna i słodka, friend – skomplementował mnie.

W porównaniu z nim wyglądałam jak młoda bogini, nie zdziwił mnie więc jego zachwyt.

– Czasami tak, czasami nie… – zażartowałam. Miałam bardzo nierówną urodę. Na zdjęciach wychodziłam różnie. Albo jak supermodelka, albo jak super… baba-jaga. Ale on przecież nie musiał o tym wiedzieć.

– A gdzie pracuje twój mąż?

– W Niemczech. Jest fizjoterapeutą.

– Przyjemna praca.

Milczeliśmy chwilę. Ja zajęta byłam pracą, on jakimiś swoimi myślami. Chyba nie miał pomysłu na dalszą rozmowę, bo napisał jeszcze tylko:

– Teraz jesteś moim najlepszym przyjacielem na portalu. OK, goodbye, friend. Dziękuję za miłą rozmowę.

– Bye for now.

– Mogę się jeszcze do ciebie kiedyś odezwać?

Westchnęłam.

– Jesteś zajęta, friend?

Nie dość, że paskudny, to jeszcze nudny i namolny…

– Tak. – Westchnęłam po raz kolejny, tylko tym razem już bardzo ciężko, bo właśnie weszła kolejna klientka. – To są godziny mojej pracy.

– Sorry! – wystraszył się. – Przeszkadzam ci.

Nie mógł tego widzieć, ale odruchowo kiwnęłam głową.

Świecił się jeszcze przez chwilę zieloną kropeczką na liście mojego czatu, ale już się nie odzywał. Kiedy zniknął, razem z nim zniknęła moja pamięć o nim…

*

Robin, choć przecież już nie był młodzieniaszkiem, miał takie same pragnienia i potrzeby jak moi inni, młodsi friendsi. Był już po dwóch rozwodach, miał trójkę dzieci, ale kobiety nadal go kusiły. Na zmianę adorował to mnie, to Olę, a żadna z nas z początku nic o tym nie wiedziała. Obie myślałyśmy, że jesteśmy tą jedyną. Czasami tylko, kiedy Robin wrzucał Oli na oś jakieś miłosne emotikonki, robiłam się podejrzliwa.

– Ale ona nie jest taka słodka jak ty. Ona jest tylko friend… – podchlebiał mi się, kiedy wspominałam coś na ten temat, i wysyłał mi emotikonki z bunnies, jak to on je nazywał – całującymi się króliczkami. Łykałam te komplementy jak gęś kluskę, ale mimo to gdzieś na dnie duszy kołatało mi się podejrzenie, że Robin dokładnie to samo, co mnie, mówi także Oli…

Jakiś czas później znowuż na liście znajomych Robina ujrzałam swoją kuzynkę…

– Ona ciebie zaprosiła czy ty ją? – zapytałam z niezadowoleniem. Robin poczuł się przyłapany na gorącym uczynku i zaczął się tłumaczyć, dość mętnie zresztą:

– Bo ty jesteś mężatką…

Tłumaczenie w zasadzie słuszne, ale i tak mi się nie spodobało.

– Ona nie zna angielskiego, tylko niemiecki – stwierdziłam kwaśno. – A ty znowu z niemieckim nie ten tego, chociaż masz niby niemieckie korzenie…

Ale co tam, właściwie to nie czułam się zazdrosna. Dla mnie i tak był za stary, dla kuzynki też. Ale Ola akurat po raz kolejny rozstała się z Fouadem, Libańczykiem, który wtedy był jej oficjalnym, że tak powiem, „narzeczonym”…

– Ona jest samotna i bardziej pasuje do ciebie wiekiem… – kusiłam go.

Robin zainteresował się znacznie bardziej, niż myślałam…

Moja przyjaciółka odezwała się do mnie w związku z tym jeszcze tego samego dnia…

– Weź ty mi przetłumacz, czego on chce… – powiedziała z zakłopotaniem.

– Kto?

– No Robin…

– A czym tak cię przeraził?

– Nie rozumiem, co on pisze. Prześlę ci ten tekst…

– OK! – zgodziłam się radośnie. – Dawaj mojego skarbuńcia!

Can I send You a picture of a mouse? Big mouse? I send You pic of my lemons & You send me pic of Yours nice melons XXX. OK? So, what You say? Please! Isn’t it funny?

– I jeszcze to…

Ola puściła mi plik. Na zdjęciu nasz Robinek miał zamknięte ślepka i usta ułożone w dziubek!

– Zatłukę gada! – Zachichotałam. – Stary kretyn!!!

– No właśnie! – potwierdziła Ola i zaśmiała się niepewnie. – Melonów mu się zachciało!

– To co mówisz, że nie rozumiesz? Napisał jasno i konkretnie! A zdjęcia odjechane! Popłakałam się ze śmiechu!

– No, fajnie. Tylko proszę mi to przetłumaczyć dosłownie. Ja się tylko domyślam. Coś tam rozumiem… Dupa Jasiu Robinek.

– Co tu tłumaczyć? Wszystko jasne! On ci pokaże swoją wielką mysz i cytrynki czy co on tam ma, a ty mu swoje melony. I wszyscy będą zadowoleni, a przynajmniej on! – Aż się pokładałam na biurku ze śmiechu! – Ooooj, Robin, Robin… – piszczałam. – Z takiej strony to go nie znałam! No cóż, ale ja to go trzymam krótko…

– Czy ja nie mam do takich szczęścia?! No powiedz… – rozżaliła się Ola, która jak każda kobieta marzyła głównie o miłości romantycznej, a nie erotycznej.PIERWSZE WILL YOU MARRY ME?

Następnego dnia, mniej więcej o tej samej porze co wczoraj, mój nowy znajomy Hindus powrócił… Kiedy otwierałam wiadomość, zauważyłam, że nadawca ma na imię Rajesh. Wcześniej jakoś nie wpadło mi to w oko.

– Mogę ci zadać jedno pytanie, friend? – zapytał bez ogródek.

– Yeeeesss… – odburknęłam, bo akurat trzymałam w rękach nożyczki i przycinałam gumki pieczątek, by pasowały na automaty stemplarskie.

– Will you marry me?

– Że… co…?

– Wyjdź za mnie – powtórzył.

Tak po prostu… Propozycja była tak dziwna i niespodziewana, że mało zamiast gumek nie ucięłam sobie palca.

– Ale ja nie mogę! – oświadczyłam z niezadowoleniem po dłuższej konsternacji.

Zresztą…

Gdybym nawet mogła… To i tak nie miałam najmniejszej ochoty wychodzić za obcego, nigdy niewidzianego na oczy faceta! Na dodatek paskudnego i namolnego!

Rajesh milczał przez chwilę.

– Why? – zapytał wreszcie.

– Bo mam już męża. Całkiem udanego nawet.

– OK – zakłopotał się – sorry.

– W porządku.

Nachyliłam się nad automatami i zmrużyłam oczy, żeby nakleić równo gumki. Zielone światełko przy nazwisku Rajesha migotało jednak nadal. Wyraźnie nie mógł zaznać spokoju.

– Przeszkadzam ci, friend? – zagadnął.

Nie zaprzeczyłam.

– Potrzebuję żony – zwierzył mi się. – Ale ty jesteś już mężatką.

Nie odpowiedziałam. Jasne, że byłam. To fakt bezsporny. Przez kolejne pięć minut milczeliśmy oboje.

– Usunę cię teraz z mojej listy kontaktów, friend. Goodbye.

Sama się sobie dziwiłam, ale zaniepokoiło mnie to.

– Bedę cię mogła kiedyś odwiedzić w Indiach? – zapytałam niespokojnie.

– Oczywiście – odpowiedział z galanterią i umilkł.

Odłożyłam na bok gotowe pieczątki, oparłam się łokciami o biurko, brodę złożyłam na zwiniętych pięściach i czekałam. Aż zniknie zielone światełko jego czatu… Czas mijał, a ono wciąż tam było… Mimo woli uśmiechnęłam się pod nosem. Rajesh jakoś nie mógł się ze mną rozstać…

Ostatecznie nie przeszkadzał mi. Miałam w kontaktach tyle osób, o których istnieniu nawet nie wiedziałam, że on spokojnie też mógł być. Odwróciłam się od monitora i natychmiast o panu z dalekich Indii zapomniałam…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: