- W empik go
Kokon wytrzeźwień - ebook
Kokon wytrzeźwień - ebook
„Kokon wytrzeźwień” opowiada przede wszystkim o uzależnieniu od alkoholu, ale tutaj ważny jest także aspekt współuzależnienia, zwany również koalkoholizmem. Bohaterem książki jest mężczyzna w średnim wieku, dość majętny dziennikarz prasy wojewódzkiej. Wiedzie stabilne życie, ma pracę, dom, rodzinę... Do czasu. W jednej chwili traci wszystko i stacza się na dno ludzkiej egzystencji. Dzięki piekielnej intrydze małżonki zostaje osądzony i skazany, musi wynieść się z rodzinnego domu, a rozwód orzeczony zostaje z jego winy. Doprowadzony do krawędzi rozpaczy, myśli o popełnieniu samobójstwa... Mozolnie wstaje na nogi. Przechodzi leczenie odwykowe. Próbuje rozpocząć nowe życie. Tymczasem los daje mu możliwość dokonania
perfidnej zemsty na byłej żonie... Czy wykorzysta tę szansę?
„Kokon wytrzeźwień” tworzy nieformalne uwieńczenie „alkoholowej trylogii". ”Chaos i świńska skóra" to studium rozwoju choroby alkoholowej na przestrzeni 22 lat. "Nienawidzę Was!" również było powieścią o alkoholizmie, ale z uwydatnieniem problemu DDA, czyli syndromu Dorosłych Dzieci Alkoholików.
O autorze:
Piotr Stróżyński (ur. w 1964 r.) debiutował w lutym 1987 roku na łamach czasopisma młodzieżowego „Na przełaj”, publikując punkowe teksty własnego autorstwa, czyli kapeli Schizofreniczna Prostytutka Maria. We wrześniu 1994 wydał tomik opowiadań "Inny wymiar rzeczywistości". W 2008 r. nakładem wydawnictwa Jirafa Roja ukazała się jego pierwsza powieść - „Chaos i świńska skóra”, a dwa lata później „Nienawidzę Was!”. Autor przez kilka lat pracował jako dziennikarz i redaktor w „Gazecie Średzkiej” i w „Głosie Wielkopolskim”.
Patronat honorowy – Urząd Miasta Środa Wielkopolska.
Patroni Medialni – „Gazeta Średzka”, „Życie Jarocina”, Instytut Rozwoju Kultury Alternatywnej, Radiostacja Ulicznik, „Magazyn Literacki KSIĄŻKI”
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62948-70-3 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozgwieżdżone niebo miało w sobie magnetyczną, przyciągającą wzrok siłę. Zamiast patrzeć z nadzieją w ciemność przed siebie, czy też nie szarpie żyłką węgorz tudzież jakaś inna bestia z głębin, zadzierałem głowę i wbijałem wzrok w nieboskłon; aż bolała szyja. Bo też nieczęsto mieszczuch jakim byłem, miał okazję oglądać drogę mleczną i gwiazdozbiory święcące na czarnym niebie niczym lekcja poglądowa dla szkolnych dzieci.
Pachniało latem, bo i panowało kalendarzowe lato, chociaż sierpień zbliżał się ku końcowi i nakazywał przygotowania do jesiennych szarug. Powietrze wypełniał zapach roślin i nieodległych mokradeł; czuć było też ciepłą wilgoć. Właściwie nie byłem pewien, czy owo doznanie natura dostarczała mi przez nos, czy też może przez skórę? Delikatny wietrzyk czasem muskał policzki, wypełniał płuca radosną pełnością. Nadymałem się dogłębnie, czując wielką radość i siłę, iż nie palę tytoniu już od ponad roku.
Mrok nie otulał szczelnie. Punkciki na niebie zrzucały światło. Niewyraźnie widziałem przed sobą taflę jeziora, a nawet odbite w niej gwiazdy. Na horyzoncie majaczyła ściana ciemności będąca w dziennym świetle lasem. Taką samą mnogość mrocznych drzew miałem za swoimi plecami i wokół. Siedziałem w towarzystwie Andrzeja na ławce drewnianego pomostu. U moich stóp, na deskach, leżało plastikowe wędzisko. Towarzysz rozwinął dwa. Mnie nie chciało się skupiać uwagi na aż dwóch przyrządach do łowienia.
Sięgnąłem dłonią pod ławkę. Wymacałem butelkę z wódką. Znalazłem szklankę i napełniłem ją do trzech czwartych pojemności.
– Jesteś pewien, że nie możesz? – zapytałem, siląc się na grzeczność.
– Nie chcę – usłyszałem.
– A co to za antybiotyki?
– Silne. Nie nawracaj. Dzisiaj nie piję – odparł zdecydowanie. – Na kacu nie jeżdżę samochodem i tobie też bym to zdecydowanie odradzał – uzupełnił wypowiedź.
– A ja, jeżeli pan pozwoli, z przyjemnością – przytknąłem naczynie do warg i kilkoma łykami opróżniłem.
Pośpiesznie poszukałem butelki z coca-colą i wygulgotałem solidną porcję. Niebezpieczny skurcz żołądka natychmiast ustąpił. Poczułem, jak po organizmie rozlewa się rozkoszne ciepło. Fala ta dotarła też do głowy i świat nieco zawirował. Wewnętrzny przymus dał nieprzepartą chęć zabrania głosu i to najlepiej w jakiejś niezwykle ważnej sprawie. Radbym wygłosić może na przykład rewolucyjną teorię na temat możliwości dotarcia do którejś z gwiazd nad naszymi głowami, ale nie za bardzo umiałem sensownie coś w tym temacie sklecić. Toteż zacząłem jak potrafiłem.
– A twoja Krycha, tak bez niczego cię puszcza na ryby, na te kilka dni?
– A czemu nie? – wyraził zdziwienie.
– Nie gada, że dziwki jakieś pokątnie zarywasz, że do burdeli jeździsz, a nie tam na jakieś ryby?
– A co ja głupią babę sobie wziąłem, wredną czy jak? – odparł pytaniem.
– To masz fajnie.
– A ty nie?
– Ja właściwie też mam fajnie. Nigdy mi nie robi wymówek – stwierdziłem bez przekonania.
– Eh… – westchnął boleśnie.
– Co to znaczy to „eh”? – zapytałem.
– Nie. Nic. Takie sobie westchnięcie.
– Ja wiem. Czasem moja Danka sobie drwi ze mnie w towarzystwie i wy się dziwicie, jak ja to znoszę. Prawda? – krążący we mnie alkohol nie pierwszy raz zmuszał do szczerych wyznań i osobistych tematów.
– Wybacz. Ona czasem bywa trochę dziwna. Ale to twoja żona i mnie nic do tego. Tak to odbieram. Czasem trochę dziwna jest.
– A co w niej dziwnego?
– Mnie tam nic to tego. Ale nie ja… Inni też mówią… – zacinał się. – Ciężko z nią nawiązać kontakt. Jest zawsze nieobecna, jakaś taka. Ale mnie tam nic do tego. Twoja żona i za to ją szanuję. Pamiętaj, że ją szanuję.
– Ja twoją też szanuję. I nie tylko za to, że jest twoją żoną. Za wszystko. Jest piękna i mądra – wyznałem. – Można pozazdrościć.
– I puszcza mnie nocami na ryby – dodał.
– I moja też puszcza.
– Tak. Puszcza – mruknął. – Przyznaj. Ciężko, co?
– Z czym? – popatrzyłem na kolegę z zaciekawieniem.
– Masz dwójkę dzieciaków i ona nie pracuje. Sam robisz na czworo ludzi, uwzględniając w tym ciebie. Ile ty tam zarabiasz?
– Mam ponad trójkę, czasem prawie cztery i coś – wybąkałem nieskładnie.
– Skromnie – skrzywił się ironicznie, albo to skrzywienie tylko sobie wyobraziłem, bo przecież niewiele w mroku widziałem.
– No nie każdy jest klasą średnią – parsknąłem sarkastycznie.
– Nie każdy. Ja mam ósemkę, a czwórkę z czymś przynosi Krystyna. A i tak nie na wszystko wystarcza. Zawsze mało.
Pogmerał w kieszeni. Błysnął płomień zapalniczki. Poczułem wciąż miły mojemu nosowi zapach palonego papierosa.
– Twoja Danka ma jakiś zawód? – wciąż wykazywał zainteresowanie moją żoną.
– Szczerze, to nie ma – odpowiedziałem. – Nie zdała matury w liceum i na tym zakończyła naukę. Ma średnie bez matury i zawodu. Pewnie by zdała tę maturę, ale już się Agnieszka urodziła i do szkoły nie wróciła – wyjaśniłem.
– Poza jakąś fizyczną robotą nic by nie przyłapała – orzekł.
– Pewnie tak – zgodziłem się. – Pewnie – powtórzyłem.
Westchnął ciężko. Głęboko wciągnął dym.
– Ciśnienie stabilne od kilku dni – powiedział. – Ciepła noc, będzie z osiemnaście stopni. Wietrzyk zachodni.
– Przecież nie wieje prawie… – wtrąciłem.
– Tak. A nic nie bierze. Gdzie są te węgorze?
– Jest dopiero dwudziesta trzecia. Godziny jeszcze nie łowimy. Coś mi mówi, że dzisiaj musi być nieźle. Mam takie przeczucie, że nałapiemy – oznajmiłem.
Tak naprawdę to wcale nie miałem takiego przeczucia. To raczej wchłonięty alkohol wprawił mnie w ożywienie i chciałem sobie takie odczuwanie wmówić, aby było jeszcze raźniej.
– Z proroctwami twoimi to różnie bywało – skomentował sceptycznie.
– E tam… Zobacz jak tutaj pięknie. Miliony gwiazd nad nami, ciemność wokół, do zgniłej cywilizacji daleko, wędeczki zarzucone, wódeczka w buteleczkach, powietrze pachnie życiem… – wciągnąłem nosem do płuc, ale tym razem poczułem przede wszystkim aromat tytoniu. – Tak bardzo chce się żyć – wyznałem w uniesieniu.
– Tak – zgodził się. – Jutro niedziela i dopiero w poniedziałek do roboty. Chce się żyć, bo trochę wolnego. Nie miałem go latem zbyt wiele.
– Współczuję, że nie możesz się napić.
– Przestań już o tym – przerwał zdecydowanie. – Marudzisz o tym chlaniu i marudzisz. Na ryby przyjechałem, a nie na chlaństwo. Uchlać się można w knajpie albo na weselu. Dla mnie nie pić, nie jest problemem.
– A ja tam na jedno i drugie – wyciągnąłem rękę w kierunku butelki, rozpoczynając odpowiednie manipulacje służące przygotowaniu kolejnej porcji do konsumpcji.
Nagle usłyszałem łoskot gromów i jęk dzwonu. Zagrała komórka Andrzeja, emitując początkowe dźwięki pierwszej płyty zespołu Black Sabbath.
– No co tam? – zapytał beztrosko.
On słuchał, a ja wychyliłem kolejną porcję ze szklanki i pośpiesznie popiłem nieparzącym płynem.
– Że co? – Andrzej czemuś nie dowierzał, a jego głos stał się nagle napięty i bardzo poważny.
Patrzyłem z niepokojem.
– Jaki stan? Jest jakieś zagrożenie? – pytał pośpiesznie.
– W jakim szpitalu? Jak to z szafy? Przecież to niemożliwe. Dlaczego akurat nam się to przytrafia? – przez długą chwilę słuchał. – Jasna cholera! – stęknął. – To wiesz co, Krystyna? Ja się zaraz stąd zwijam i wracam. Jestem jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów. To myślę, że za mniej więcej dwie godziny będę.
Patrzyłem na niego zaskoczony, aż rozdziawiłem usta. Znowu słuchał, przytykając komórkę do ucha i przekrzywiając głowę.
– Za jakieś dwie godziny. Już wstaję i pakuję wędki. Trzymaj się. Pa! – rzeczywiście wstał z ławeczki.
– Co jest?
– Krystyna położyła spać Sebastianka – pochylił się, podniósł wędzisko z desek pomostu i zaczął skręcać żyłkę. – A ten z Karolkiem sobie skoki spadochronowe urządzili. Z szafy skakali z jakąś płachtą jako spadochron. Złamał nogę w kostce. Jest z Krystyną w szpitalu. Gips mu zakładają.
– Jedziesz?
– Niestety. Siła wyższa. A ty? Bo jeżeli tak, to zwijaj sprzęt.
– No nie wiem – zawahałem się. – Pokój opłacony. Ale jak stąd wrócić?
– Chyba tylko stopem w niedzielę. Do Piły albo gdzieś, gdzie jedzie jakiś pociąg. Bez samochodu i na kacu będzie ciężko.
– Kurwa mać! – podniosłem wędkę i rozpocząłem skręcanie żyłki. – A miało być tak świetnie! A mówiłem ci, zostaw komórkę w pokoju, jak ja. I miałbyś spokój.
– Nie o to chodzi – wzruszył ramionami, zmieszał się jakoś dziwnie. – Dzieciak przecież wypadek miał… – na poczciwym, brodatym obliczu niespełna czterdziestoletniego mężczyzny z bardzo mocno przerzedzonymi włosami zagościł niepokój.
– Ja tam jeszcze nawet ładowarki nie zabrałem i nikt się nie dodzwoni – dodałem. – I ja zresztą też do nikogo – uzupełniłem beztrosko.
***
Dochodziła druga w nocy, gdy wysiadłem z windy na trzecim piętrze i podążyłem do drzwi swego mieszkania. Zatrzymałem się metr przed wycieraczką, rozpoczynając poszukiwania kluczy. Nie było ich w żadnej kieszeni spodni ani kurtki. Znalazłem w plecaku. Wciąż czułem złość, że tak miło zaplanowana noc, przeistoczyła się niespodziewanie w nocne tułaczki. Postanowiłem wejść cichutko do domu, nikogo nie budzić, zająć miejsce w fotelu stojącym w pustym pokoju i ukoić żal w butelce.
Drzwi ustąpiły. Wkroczyłem do przedpokoju. Naprzeciw miałem wejście do pokoi dzieci. Było w nim ciemno, tak samo jak w pokoju po prawej. Niestety, po lewej, gdzie tkwiły drzwi do naszej małżeńskiej sypialni, paliło się światło. A więc prawdopodobnie Danuta nie spała i należało przypuszczać, że nie wyrazi się entuzjastycznie o moim stanie lekkiego upojenia, a tym bardziej o planach kontynuowania pijaństwa. Chciałem coś tam wybąkać na usprawiedliwienie i pchnąłem niedomknięte drzwi. Wkroczyłem do pomieszczenia z plecakiem i pokrowcem z wędkami na ramieniu.
– Andrzeja syn… – zdążyłem powiedzieć i głos uwiązł mi w gardle.
Moja żona klęczała naga na pościeli zwrócona twarzą do zasłoniętego okna i wypinała zad. Tuż za nią klęczał dość muskularny, opalony na brąz blondyn i wpychał swego kutasa w wypiętą ku niemu pochwę. Oboje odwrócili się w tym samym momencie. W oczach Danuty błysnęło przerażenie.
Mężczyzna znieruchomiał na trzy, może cztery sekundy; tak samo jak ja. Po prostu skamieniałem.
Blondyn wykrzywił usta w złośliwym uśmieszku. Zgrabnie skoczył na panele podłogowe. Stanął przodem do mnie, prezentując sterczącego członka dość znacznych rozmiarów.
– No i co się tak lampisz? Hydraulika nie widziałeś? – zapytał swobodnie. – Otwory przeczyszczam i przepycham. Zawód taki – z jego oblicza znikło zaskoczenie.
Danuta błyskawicznie zmieniła pozycję i zakryła się kołdrą. Patrzyła na mnie już bez poprzedniej obawy. Spod przykrycia wystawała jedynie głowa, ozdobiona potarganą wiechą jasnych, upstrzonych ciemnymi pasemkami włosów (ta fryzura kosztowała podobno trzysta złotych). W uszach błyszczały niewielkie kolczyki. Jej bardzo ciemne oczy patrzyły teraz zimno, może nawet złowrogo, usta krzywił grymas lekceważenia, czy też pogardy?
– Wyjdź stąd! – wysyczała rozkazująco.
Ale mnie zaskoczenie wciąż paraliżowało i nie umiałem się poruszyć ani niczego powiedzieć. Tylko gałki oczne zmieniały położenie, omiatając naprzemian twarz żony i kutasa, może o dziesięć, a może i nawet o piętnaście lat młodszego ode mnie mężczyzny.
Ten podszedł do fotela, cały czas mając twarz zwróconą w moim kierunku, jakby gotował się do odparcia ataku. Sięgnął ręką i szybko wciągnął na biodra niebieskie bokserki.
Stałem, kurczowo zaciskając w dłoni rzemyk plecaka. Wciąż milczałem. Danuta patrzyła na mnie już bez najmniejszej obawy. Teraz spojrzała z nadzieją w kierunku kochanka, pewnie oczekując, że rozwiąże niezręczną sytuację.
– Przy dzieciach? Pod jednym dachem? – zapytałem z bolesną skargą.
– Są u matki – odparła dobitnie.
Blondyn sięgnął po koszulę, wciąż bacznie wpatrując się we mnie, ale jego twarz nie wyrażała najmniejszego nawet skrępowania; wręcz przeciwnie, raczej lekkie rozbawienie.
– Spodziewałem się tego. Wyczuwałem to – oznajmiłem.
– Tak? – Danuta popatrzyła z zaciekawieniem, które miało być ironią.
– I nawet zastanawiałem się, co wówczas zrobię – kontynuowałem, stojąc ciągle w kurtce, z wędkami i plecakiem, metr za progiem pokoju.
– I co zrobisz?
– Chyba pozostanę przy wersji, że skoro tak ci dobrze, to pierdol się nadal.
– To dobrze – powiedziała. – I rzeczywiście mi dobrze – dodała po chwili.
– Skoro wybrałaś innego, to twoja sprawa. Do mordy nie będę mu skakał. Tobie zresztą też nie. Nie zasługujesz na taki wysiłek – mówiłem… – W odniesieniu do ciebie, to byłoby niegodne, mało szlachetne i ogólnie żałosne.
– Cieszę się jak cholera – wtrącił młodzieniec.
– Na moją zazdrość trzeba sobie zasłużyć – wieściłem dalej. –Ale pamiętaj, damo bez matury, że życie bez pracy i na mój koszt się skończyło. To koniec naszego związku. Koniec wszystkiego. Rozwód zostanie orzeczony z twojej winy. Wyniesiesz się z tego domu i będziesz musiała iść do roboty, żeby płacić alimenty na dzieci.
– Smutny los – mruknął opalony blondyn, wdziewając spodnie.
– O tak, tak – dodała moja żona. – Będzie mi teraz źle.
– A tymczasem możecie pierdolić się dalej. Ja spadam i przed poniedziałkiem nie wrócę – odwróciłem się zdecydowanie.
W przedpokoju zrzuciłem z ramienia bagaże i wyszedłem. Za progiem ze zdziwieniem stwierdziłem, że z oczu ciurkiem ciekną mi łzy.ROZDZIAŁ 1
Wszystkie cząsteczki mojego ciała pragnęły alkoholu i jak najszybszej utraty bolesnej przytomności. Szedłem chodnikiem gdzieś przed siebie, nie potrafiąc skupić uwagi na tym, że idę i właściwie nie wiem dokąd; a skoro chcę się napić, to powinienem poszukać czynnego o tej porze sklepu.
Raz po raz przygniatała mnie rozpacz. Zanosiłem się urywanym szlochem, po policzkach ściekały łzy. To znowu oczy wysychały i targała mną złość, aż kipiało w duszy. Zastanawiałem się, co musi zrobić małżonka, abym jej wybaczył, aby możliwe było nasze dalsze wspólne życie. Oczami wyobraźni widziałem ją tarzającą się u mych stóp i błagającą o przebaczenie. Ale wściekłość zaraz ulatywała, na jej miejsce pojawiała się żałość. Dogłębnie rozumiałem, że ona nie przeprosi i nie okaże skruchy, że to jest koniec naszego małżeństwa, moje córki – jedenastoletnia Katarzyna i trzynastoletnia Agnieszka, nie będą dalej dorastać we w miarę normalnym domu. I znowu pojawiał się kolejny obraz – sterczący fiut opalonego, muskularnego i szczerze mówiąc bardzo atrakcyjnego mężczyzny, ponownie w duszy wrzała wściekłość.
Mamrotałem coś pod nosem, czasem nawet machałem rękami. Dopiero po przejściu przynajmniej kilometra skojarzyłem, że alkohol miałem w plecaku, który porzuciłem w domu. Rozejrzałem się bardziej przytomnie, usiłując rozpoznać otoczenie. I znowu pociekły łzy. Właśnie doszedłem do wniosku, że się zabiję i naznaczę tę kurwę piętnem własnej śmierci.
Wreszcie dotarłem do czynnego sklepu i automatycznie kupiłem dwie butelki wódki. Jakoś tak odruchowo, nie wybierając świadomie celu, poszedłem w kierunku nieodległego dworca kolejowego. Piłem wprost z butelki, pod filarami, przy wejściu na
Dworzec Zachodni. Zaraz jednak wypatrzyli mnie tutejsi stali bywalcy i dołączyli. Nic im nie odpowiadałem, tylko wręczyłem flachę. Piliśmy zgodnie, przekazując sobie butelkę. Trochę ponarzekali, że nie mam papierosów, ale ich wymięte oblicza zdradzały ogromną radość.
– Są jeszcze dobrzy ludzie na tym świecie – powiedział zarośnięty, przykro cuchnący żul, obuty w dwa zupełnie różne trzewiki. – Niechaj sam Bóg wynagrodzi ci szczęściem wszelakim. Niech da co może. I dzieci wiele i piniundze. Jesteś w porządku gość! Jak rzadko kto!
Zgodnie wypiliśmy zawartość dwóch półlitrówek. Nie wiem jakim sposobem dotarłem do hotelu położonego niedaleko dworca. Obudziłem się w odzieży na posłaniu, zupełnie nie wiedziałem, gdzie jestem. Początkowo też nie pamiętałem wczorajszych wydarzeń. Wyszedłem z pokoju, usiłując zdobyć jakieś informacje. Dziewczyna w recepcji objaśniła nazwę hotelu, powiedziała, że opłacone jest do jutra do godziny czternastej, ale skąd się tutaj wziąłem, nie wiedziała, bo pracę rozpoczęła rano.
Zaraz przy drzwiach wejściowych, w ścianę wbudowano bankomat. Na wspólnym koncie z żoną powinienem mieć około piętnastu tysięcy złotych. Sprawdziłem, ale wyświetliło, że jest minus dwa złote i ileś tam groszy. Poczułem uderzenie dotkliwego strachu. Nie wiedziałem teraz, czy to żona opróżniła konto, czy też może pieniądze wczoraj rozdałem albo mi ukradli. Ale zaraz przypomniałem sobie, że przez bankomat można w ciągu doby wypłacić tylko pięć tysięcy złotych. Odetchnąłem z ulgą. Najwyraźniej szanowna małżonka przy pomocy internetu przelała pieniądze na inne konto albo zdążyła już odwiedzić bank? Z trudem skojarzyłem, że dzisiaj jest niedziela, więc banki są zamknięte. Miałem jeszcze drugą kartę, do konta, na którym gromadziłem własne oszczędności, w tajemnicy przed ślubną. Tutaj powinno być około dwóch i pół tysiąca. Rzeczywiście było. Wypłaciłem dwieście i poszedłem do sklepu monopolowego, następnie wróciłem do hotelowego pokoju.
Wlewałem w siebie gorzałę, zasypiałem, mówiłem coś głośno, odgrażałem się, płakałem, histerycznie rżałem, czasem łapałem za telefon, ale rozładowana bateria pozwalała uruchomić go tylko na kilka sekund. Zbyt krótko, aby wykonać połączenie.
Przebudzenie przyszło wraz z potwornym kacem, będącym jak narzędzie tortur. Według mojego telefonu był poniedziałek, godzina dwunasta pięć. Urządzenie uruchomiło się na około minutę, poinformowało mnie również, że czterokrotnie próbowano dodzwonić się do mnie z pracy. Uznałem, że dzisiaj mam ważniejsze sprawy i jakoś to jutro załatwię. Przez godzinę wlewałem w siebie ciepłą wódkę, zmagając się z wymiotami. Przy pierwszym podejściu zarzygałem podłogę. Hotel opuściłem dwadzieścia minut przed czternastą. Wezwałem taksówkę i kazałem się wieźć do domu.
***
To dziwne. Przecież niczemu nie byłem winien. To nie ja rozwaliłem małżeństwo. A jednak bardzo się bałem. I nie likwidował tego uczucia nawet alkohol, krążący we mnie pewnie w dość znacznym stężeniu. Zamarłem w bezruchu na wycieraczce przed drzwiami, natężyłem słuch, chcąc wyłowić jakieś dźwięki z wnętrza. Ale panowała idealna cisza.
Przemogłem się, włożyłem klucz do zamka. Przekręciłem, ale drzwi nie puściły. Musiały być zamknięte na zasuwę, którą można było otworzyć tylko od wewnątrz. Przycisnąłem guzik gongu. Czekałem. Nikt nie otwierał. Ponowiłem prośbę o wpuszczenie do środka. Ktoś musiał tam być, zasuwy nie można było zasunąć od zewnątrz. Czułem, jak narasta we mnie strach i olbrzymie napięcie. Ona mnie nie chce wpuścić – docierało do mnie.
I nagle drzwi ustąpiły. W przedpokoju stała moja żona Danuta. Bardzo starannie uczesana, z umiejętnie dobranym makijażem, w żółtych rajstopach i kusej, zielonej spódniczce. Patrzyła na mnie poważnie, może nawet ze smutkiem.
– Wróciłem – oznajmiłem, po przestąpieniu progu.
– Wódką od ciebie jedzie, jak zawsze. A ja mam tego dosyć – przekazała mi bardzo spokojnym głosem. – Nie możesz sobie trzeźwieć gdzieś indziej? Izbę wytrzeźwień sobie tutaj robisz czy jak? Mam tego dość – dodała ostrzej. – Albo skacowany, albo śmierdzący pijaństwem. Jak jakiś wytwór koszmarnego snu, kurwa jasna! – zaklęła ostro. – Tu mieszkają też dzieci!
Teraz skrzywiła się z niesmakiem. Stała o dwa kroki przede mną, a ja zamknąłem za sobą drzwi.
– Są Kaśka i Agniecha? – zapytałem.
– Nie ma.
– A gdzie są?
– Do kina poszły.
– Dzisiaj? W poniedziałek?
– Według ciebie w poniedziałek nie chodzi się do kina? – zapytała ironicznie.
– Musimy poważnie pogadać – obwieściłem.
– Ja tam nic nie muszę – odparła wesoło. – Wolną kobietą jestem. Wyzwoloną – dodała.
Jej rozbiegane, strzelające na boki oczy, zaprzeczały jednak postawie. Chyba wcale nie była tak pewna siebie.
– Trzeba pogadać o przyszłości – dodałem.
Wciąż staliśmy w przedpokoju. Po lewej od wejścia znajdowały się drzwi do naszej dawnej, splugawionej sypialni. Przede mną z lewej miałem wejście do kuchni, z prawej do gościnnego pokoju. Z niego z kolei można było przejść do pokoju córek. Właściwie należało raczej powiedzieć, że moje dziewczyny zajmowały oba pokoje i nie mieszkały tylko w naszej sypialni małżeńskiej. Jeszcze bardziej po prawej, znajdowały się drzwi do pokoju często nazywanego „moim”, bo w nim pisałem teksty na komputerze. Całość uzupełniał obszerny balkon, przedłużający do niedawna dzielony z żoną pokój.
– Nie lubię być nagrywana. Jakoś tak nie udzielam wywiadów zbyt ochoczo – powiedziała niespodziewanie.
– Nagrywana? – zdumiałem się.
– Jeżeli chcesz szczerze pogadać, zrzuć wszystko, co masz na sobie. Gacie też. Zerknę tylko na nie, potem możesz je sobie założyć. Pójdziesz w samych galotach do sypialni i tam możemy gadać. Będę pewna, że nie nagrywasz. Masz gdzieś schowany dyktafon. Wiem o tym.
– Nie mam dyktafonu – oświadczyłem. – Nie wystarczy jak powiem, że nie mam?
Zachichotała złośliwie.
– Nie wystarczy. Jesteś kłamcą! A więc?
– Jakoś mi się nie chce.
– No to sobie gadaj z własną dupą – odwróciła się, gotowa odejść w głąb mieszkania.
– Dobra. Niech to się skończy. Chciałbym się dowiedzieć, skąd ten fagas się wziął.
Rozpocząłem zrzucanie odzieży. Jako że na zewnątrz panował upał, nie miałem jej na sobie wiele.
– Fagas to ty jesteś. I to cuchnący wódą. On ma na imię Tomek. Ale mówię do niego misiaczku. Miły i ładny.
Szybko rozprawiłem się z tym, co miałem na sobie. Zdjąłem też granatowe slipy.
– Wystarczy? – pomachałem jej przed nosem.
– Dobra. Załóż te osrane gacie, zasłoń to coś żałosnego i chodźmy tam – wskazała ręką.
Uświadomiłem sobie, że jestem we własnym domu, moja żona popełniła największą małżeńską zbrodnię, ale to ona tu jakimś sposobem rządzi, a ja wyglądam jak kompletny dureń. Zupełnie jakbym to ja był wszystkiemu winien. Poczułem nagle jak burzą się we mnie emocje. Ale nic nie powiedziałem. Usiadłem na złożonym teraz łóżku, w miejscu gdzie nie tak dawno klęczała, wypinając zadek.
Zajęła miejsce w niewielkim fotelu naprzeciw. Zadbana, bardzo efektowna kobieta. A ja siedziałem w sfatygowanych slipach, święcąc nagim, bladym i nieco otłuszczonym torsem, mając na zblazowanym obliczu wypisaną alkoholową udrękę.
– Zakochałaś się? – zapytałem.
– Bynajmniej.
– Jak to?
– Nie cierpię cię od kilku lat – powiedziała swobodnie. – Od czasu gdy zrozumiałam, że jesteś pedałem.
– Że co? – zdziwiłem się bardzo szczerze.
– Pedziem jesteś. Takim co potrafi wydymać czasem kobietę, ale rajcują go faceci. Z kobietami sypia tylko dla pozorów. Bo ty wiele rzeczy robisz dla pozorów.
– A skąd takie wnioski? – usiłowałem zachować spokój.
– Nie chcesz mnie walić. Zawsze musiałam cię ręką podniecać – wyznała takim tonem, jakby mówiła o kulinarnych przepisach. – A co ja taka najgorsza jestem, żeby się zawsze narzucać komuś? Jest wielu takich, co im staje na sam mój widok.
– A nie uważasz, że ktoś kto jak ty chce się pieprzyć dziesięć razy dziennie, w środku dnia, nie zważając na dzieci, jest trochę walnięty i powinien się zgłosić do lekarza? Najlepiej do takiego specjalisty jednego.
– Pedał! – wycedziła dobitnie.
Westchnąłem z boleścią.
– Zaczynam rozumieć – powiedziałem ze smutkiem – że ten nadmierny popęd płciowy jest u ciebie elementem choroby psychicznej. Ty jesteś walnięta, a ja, choć wiedziałem to od dawna, uciekałem przed tą prawdą i nie chciałem w to wierzyć. Nie umiałem uwierzyć w takie oczywiste dowody. Przecież ty bredzisz. Z wielkim przekonaniem bredzisz. Takiej rzeczywistości nie ma. I nawet nie potrafisz rozmawiać. W ogóle nie słuchasz. Nie obchodzi cię, co ktoś mówi. Zaraz przerywasz.
– Zapijaczony pedał! – zarżała, wykrzywiając pogardliwie usta.
– A więc ten fagas z soboty nic nie znaczy?
– Fajnie mnie pierdoli. Aż lubię mu obciągać – patrzyła czujnie w moje oczy, obserwując i oczekując na reakcję. – Prawdziwy mężczyzna. Nie to co taki pedał jak ty. Jęczałam pod nim, aż się żyrandol kołysał.
Drgnąłem, chcąc wyskoczyć z siedzenia i zmasakrować tę kobietę, ale jakoś zdołałem się powstrzymać. Mimo upojenia i kipiącej we mnie złości rozumiałem, że moja żona chce mnie sprowokować do napaści.
– Nie wątpię. Kurwy tak mają – powiedziałem.
– Walę się z kim popadnie od wielu lat. Miałam tych facetów tylu, że sama już nie wiem ilu. Pogubiłam się przy trzydziestu. Potem już nie liczyłam. Te wszystkie wyjazdy do Beaty i Jadźki. Te wszystkie twoje wyjazdy z wędkami na chlanie. Zawsze ktoś był.
– A dziewczyny? Waliłaś się przy nich?
– Tylko dwa razy były w domu, gdy miałam gościa. Tak to zawsze jechały do mamy. Mówiłam im, że jak tobie nie powiedzą, to im coś kupię i słuchały mnie.
– Tak. Rzeczywiście. Zauważam, że przekazujesz im to, co tobie jest bliskie. Ustawiają sobie pieniądze na ołtarzu. Po mamusi tak zaczynają mieć.
– Mądre panny – skwitowała.
– Powiedz mi… – głos nieco skruszał, a złość uleciała. – Jeżeli nie jesteś psychicznie chora, to jak mogło do tego dojść. Jak możesz mnie aż tak nienawidzić? Przecież mamy ze sobą dwoje dzieci.
– Może dwoje, a może nie. Agnieszka to jest twoja, ale co do Kaśki, to mam wątpliwości. Nawet za mądra się staje, jak na twoje dziecko. Są też bardzo niepodobne do siebie, no nie?
– Skąd ta nienawiść? – wykrztusiłem z trudem, bo coś ściskało mnie za gardło.
– Za mały jesteś na takie uczucie. Ja po prostu tobą gardzę i tyle. Jesteś żaden. Przypadkiem jesteś. Wielkim zerem, co mi życie zmarnowało. I jesteś okropnie nudny!
– Ale dlaczego?
– Usycham przy tobie. Ani to nie umie porządnie dogodzić, ani zabawić, ani posprzątać po sobie, ani pieniędzy przynieść, ani ciepłego słowa powiedzieć. Nie zauważyłeś, jak bardzo się w ostatnich latach zmieniłam? Jak rozkwitłam? Przy tobie usychałam. Zapomniałam, że jestem atrakcyjną kobietą. Śmierdzący alkoholik i pedał, zamknął mnie w domu i chciał hodować jak psa. Musiałam się połasić, żeby mnie przeleciał. Miałam mu służyć, żeby mi okazał jakieś zainteresowanie. Za to dawał mi osrane gacie do prania. I gadał mi, jaki to jest wielki i czego dokona. Żebyś ty na chwilę wyszedł z siebie i mógł zobaczyć samego siebie, jaki jesteś mały i żałosny!
– A tak… – zgodziłem się. – Pamiętam, jak chodziłaś w dziurawych pończochach, z zepsutymi zębami, ze skarpetką zamiast podpaski, w brudnych i poplamionych ciuchach. Myślałem nawet, że popadasz w depresję.
– Bo wpadałam, przy tobie. Ale wybrałam życie i teraz jestem już inną kobietą. Wiem czego chcę i czego potrzebuję. Wiem też czego i kogo nie potrzebuję. Ciebie! Inni faceci umieją dać mi kwiaty, potrafią dawać prezenty i prawić komplementy. Są opiekuńczy i ciepli. Troszczą się o mnie. Po policzku pogładzą, po głowie, pocieszą, rozweselą – opowiadała natchniona. – A ty pedale? Albo cię nie było, albo spałeś i w dupie mnie miałeś. Czasem ci stanął i wtedy mnie szukałeś z wyciągniętymi rękami, bo byłeś tak najebany, że nie wiedziałeś, gdzie jestem.
– Taaak. Ale to ja potrafiłem kupić to mieszkanie za pół miliona i utrzymuję je. Ty, jak pamiętam, nigdy nie zarobiłaś grosza.
– Mylisz się. Wielu facetów dało mi bardzo drogie prezenty. I nie byłam na wakacjach z Beatą, tylko na Malediwach z pewnym biznesmenem. Miał sześćdziesiąt lat, a lepiej mnie pieprzył niż ty. Czy ty wiesz, ile ja mam na swoim koncie? Jesteś cienki i żałosny dupek. Tyle. Masz za ciasną wyobraźnię, żeby wiedzieć jakie dochody można mieć ze sponsoringu! – obwieściła z wielkim przekonaniem. – Zniewoliłeś mnie i zgniotłeś! Zabiłeś we mnie kobietę, całą moją duszę! – cedziła słowa z pasją i przekonaniem.
– Ale ja się wyzwoliłam. Jeżeli nawet jestem zła, to ty mnie tym złem zaraziłeś! Masz efekt własnego działania! Chcę żyć i tylko to się liczy! Mam prawo do szczęścia!
– A tak. Dawniej nazywano to kurestwem, dzisiaj mają inną nazwę, sponsoring. Wyczyściłaś nasze wspólne konto?
– Może.
– Powiedz. To ważne. Nie jestem pewien, czy nas nie okradli.
– Idiota! – parsknęła. – Coś jeszcze chcesz wiedzieć? Rzygać mi się chce, jak patrzę na ciebie!
– Chcesz rozwodu?
– Oczywiście. Co za pytanie!? – wzdrygnęła ramionami.
– No to wynoś się stąd! Dam ci spokój i rozwód bez niczego. Dzieci będziesz mogła widywać często.
Ponownie zarżała. Skrajnie obłąkańczo, jak szaleniec.
– Czekaj tu. Muszę do kibla.
Wstała bardzo gwałtownie i pośpiesznie wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi.
Siedziałem skulony, czując gdzieś w klatce piersiowej jakiś olbrzymi, przygniatający ciężar. Delikatnie drżałem na całym ciele, jak człowiek trawiony gorączką. Ciążyła mi broda, ciągnęła głowę w dół. Całe moje istnienie stało się obecnością krańcowo zepsutego, bardzo bolącego, zaropiałego zęba.
– W tej komnacie jest lód – powiedziałem głośno choć nie wiedziałem dlaczego to powiedziałem oraz skąd takie stwierdzenie przyszło.
Mijały minuty. Moja małżonka Danuta nie wracała. Nagle usłyszałem szczęk zamykanych drzwi wejściowych. Stuknęło ponownie, chyba drzwiami od łazienki. Wstałem zaintrygowany, wyjrzałem do przedpokoju, ale nikogo w nim nie było. Zajrzałem też dalej, ale nigdzie żywej duszy. W łazience panowała cisza. Wewnątrz płonęła żarówka, światło rozjaśniało szybę w drzwiach.
– Ktoś wszedł, wyszedł, a ona siedzi w kiblu? Co tutaj jest grane? – dumałem z wielkim niepokojem.
Wróciłem do sypialni. Z łazienki dobiegł dźwięk wody spuszczanej do muszli klozetowej. Usiadłem i czekałem. Małżonka się nie pojawiała.
Załomotał gong u drzwi. Jako że wciąż miałem na sobie tylko slipy, nie pośpieszyłem otworzyć. Usłyszałem jednak kilka stukotów przy drzwiach, widać żona wyszła z ubikacji i otworzyła.
– Jest tutaj. Szybko panowie. Musiałam się przed nim zamknąć w łazience – usłyszałem. – Zobaczcie jak mnie urządził, mam chyba złamany nos. Jest kompletnie pijany. Rozebrał się do gaci i wpadł w jakąś furię. Chciał mnie zgwałcić! – słyszałem słowa Danuty.
Z każdym dobiegającym zdaniem temperatura mojego ciała raptownie wzrastała. Cały zawrzałem, gdy ujrzałem wkraczających do sypialni trzech umundurowanych policjantów z niezwykle groźnymi minami.
– Ubierać się! Pójdziesz z nami – warknął jeden z nich.
Na progu ukazała się Danuta. Miała zmasakrowaną, zakrwawioną twarz i poszarpaną odzież. Oczy emanowały przerażeniem.
Rozdziawiłem usta, a średnica moich oczu zwiększyła się chyba o kilka centymetrów. Po prostu cały stałem się wielkim zdumieniem i zaskoczeniem.
– No co, kurwa, tak się dziwisz? Zabieraj się stąd kurwa! – jeden z policjantów złapał mnie za ramię i podciągnął do góry.
– Pogotowie już jedzie, zaraz tu będą, proszę usiąść – inny uspokajał małżonkę.
Brutalnie popędzili mnie do pokoju, w którym leżały moje ciuchy. Gdy się ubrałem, skuli mi dłonie kajdankami i silnie pchnęli w kierunku drzwi.
Usadowili mnie na drewnianym taborecie przed wielkim biurkiem z komputerem. Mebel był nieco odrapany, zapewne pamiętał czasy nazywane socrealizmem. Na ścianie wisiało godło państwowe z orłem w koronie. Stały trzy metalowe szafy, kilka krzeseł, stół zawalony papierami i teczkami z kartonu. Na oknach wisiały mocno zabrudzone firanki, a po bokach wysłużone zasłonki.
Przede mną za biurkiem siedział około trzydziestoletni funkcjonariusz, całkowicie łysy, w okularach w metalowych, srebrnych ramkach.
Drugi, podobny rysami twarzy i wiekiem, siedział na krześle obok. Miał krótkie blond włosy. To on uwolnił mnie od kajdanek i podał alkomat. Sam spojrzałem na mały ekranik z wielkim zaciekawieniem. Pokazał: – „1.68”.
– Nazywasz się? – pytał ten przede mną, za biurkiem. Nie stukał jednak w klawiaturę komputera lecz pochylał się nad papierowym formularzem.
– Adam Spolski.
– Spolski? – popatrzył na mnie badawczo, a ponieważ wygląd miał raczej groźny, poczułem niemiłe ciarki.
– Tak. Spolski.
– Dziwne i ciekawe nazwisko – powiedział spokojnie, wpisując je długopisem. – Ładnie nawet brzmi – uzupełnił z uznaniem. – Zamieszkały tam gdzie interwencja była, tak? To wiemy. – mruczał do siebie. – Imiona rodziców?
– Krzysztof i Ewa – odpowiedziałem.
– Data i miejsce urodzenia?
Zaterkotał archaiczny aparat na blacie biurka.
– Odbierz – rozkazał piszący policjant.
Funkcjonariusz siedzący na krześle wstał i podszedł do telefonu.
– Co tam? – zapytał i zaczął słuchać.
– Data i miejsce urodzenia? – ponowił pytanie.
– Trzydziestego czerwca siedemdziesiątego czwartego roku w Środzie Wielkopolskiej – odpowiedziałem.
– Zawód?
– Dziennikarz.
– O! W jakiej gazecie? – łysy spojrzał na mnie z wielkim zainteresowaniem.
– Od prawie dziesięciu lat w „D.W.” – powiedziałem, patrząc mu wprost w oczy.
– Na etacie?
– Tak.
– A w jakim dziale?
– Społeczno-obyczajowym. Tematy wszelkie.
– Wykształcenie wyższe?
– Tak.
Ten gadający przez telefon, a raczej w większości słuchający, odłożył słuchawkę.
– Dziennikarz. A gnój jest spory. Kobita ma obrażenia na sprawę z urzędu. I zresztą domaga się sprawy i ścigania sprawcy. Trzeba uruchomić procedurę niebieskiej karty. Coś ty, kurwa, człowieku zrobił? Odpierdoliło ci? – popatrzył na mnie z wyrzutem, opadł na swoje krzesło. – Jakbym ci tak wykurwił teraz, to byś może zrozumiał i na babę ręki nie podnosił – dodał groźnie. – Powinieneś trafić do celi ze złodziejami, to już oni wiedzieliby, co z tobą zrobić.
– Nic nie zrobiłem – powiedziałem nieśmiało. – Wrobiła mnie. To nie ja.
– A w parku Wilsona dzisiaj żółty talerz latający lądował – odparł.