Koła zębate - ebook
Koła zębate - ebook
Akutagawa Ryūnosuke (1892‒1927) jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych twórców japońskich XX wieku. Jego bezkompromisowe poszukiwania odpowiedniej formy wyrazu stały się inspiracją dla wielu późniejszych twórców, zarówno w kraju, jak i zagranicą.
Prezentowane w niniejszym tomie opowiadania – jak pisze w posłowiu autorka wyboru i przekładu Katarzyna Sonnenberg-Musiał – „chociaż często traktują o śmierci, dla czytelnika mogą być zaproszeniem do pełniejszego życia. Skrzą się humorem, wabią ironią i zachwycają przenikliwością w ocenie świata. Ostrzegają przed przybieraniem różnorakich póz czy masek, wzywają do mierzenia się z własnymi słabościami i unikania łatwego osądzania innych, pokazują, że ufać można tylko tym, którzy zdają sobie sprawę z własnej zawodności. Zaglądając w głąb ruin różnych postaci, czytelnik zyskuje szansę lepszego zrozumienia samego siebie".
Spis treści
Hyottoko
Nos
Kleik z batatów
Lojalność
Borsuk
Ciało kobiety
Opowieść o głowie, która spadła
Saigō Takamori
Kesa i Moritō
Moczary
Jesień
Opowieść jednej nocy
Ogród
Spór małpy i kraba
Lalki
Choroba dziecka
Ukłon
Shiro
Sztuka pisania
Gruda ziemi
Wczesne lata
Daidōjiego Shinsukego – krajobraz wewnętrzny
Końskie kopyta
Rejestr umarłych
Miraż – lub Nad brzegiem morza – ciąg dalszy
Koła zębate
Akutagawa Ryūnosuke – wnikliwy obserwator natury ludzkiej
Przypisy
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66272-36-1 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przy balustradzie mostu Azumabashi zgromadził się tłum. Czasami dzielnicowy przychodził i strofował zebranych, którzy wówczas pierzchali, by po chwili zebrać się na nowo. Wszyscy gromadzili się i wystawali na moście, żeby obserwować łodzie płynące poniżej.
W czasie odpływu łodzie z pasażerami, którzy wybrali się, by podziwiać rozkwitłe pąki, płynęły po jednej lub dwie w górę rzeki. W większości były to lichtugi z zadaszeniem wykonanym z grubego płótna i bokami przesłoniętymi dekoracyjną tkaniną w czerwone i białe pasy. U dziobów miały zawieszone sztandary i proporce w dawnym stylu. Ludzie w łodziach wyglądali na mocno już upojonych alkoholem. Zza tkaniny widać było, jak niektórzy z takimi samymi ręcznikami przewiązanymi w stylu powszechnym w Yoshiwarze lub na sposób handlarzy ryżem grali w proste gry przy użyciu dłoni, krzycząc przy tym wniebogłosy. Inni śpiewali coś żałośnie, kiwając głowami.
Z perspektywy osób stojących na moście był to widok wielce komiczny. Ilekroć przepływały poniżej łodzie z muzykantami grającymi na instrumentach japońskich lub zachodnich, z mostu dobiegały głośne wybuchy śmiechu. Czasem towarzyszyły im okrzyki: „Błazny!”.
Z mostu rzeka wyglądała jak tafla metalu, w której słońce odbijało się białym światłem. Czasami widać było, jak przepływające parowce zostawiały na niej lśniące złocenia poprzecznych zmarszczek. Radosne dźwięki bębnów, fletów, shamisenu wgryzały się w gładką powierzchnię jak wszy. Od miejsca, w którym kończył się ceglany budynek browaru Sapporo Beer, aż hen, poza nadbrzeże, ciągnęły się szarawo-białe plamy kwitnących właśnie wiśni. Przy pomoście Kototoi kołysały się zacumowane licznie łodzie w stylu japońskim i zachodnim. Hangar uniwersytecki tamował dopływ światła, więc wyglądały z oddali jak poruszający się pas brudnawej czerni.
W pewnej chwili pod mostem przepłynęła jeszcze jedna łódź – lichtuga podobna do tych wcześniejszych, pełna ludzi świętujących czas kwitnienia wiśni, osłonięta dekoracyjną tkaniną w czerwone i białe pasy, z przytwierdzonymi biało-czerwonymi proporcami. Dwóch lub trzech mężczyzn miało na głowach przewiązane ręczniki z wzorem czerwonej sakury i na zmianę odpychało łódź wiosłami i tykami. Mimo to łódź poruszała się wolno. Za zasłoną mogło znajdować się nawet pięćdziesięcioro pasażerów. Kiedy podpływali do mostu, słychać było pieśń Wiosna w kwiatach śliwy lub coś w tym rodzaju, graną przy akompaniamencie dwóch shamisenów. Za mostem jednak nastrój gwałtownie się zmienił i przy uderzeniach w gong rozbrzmiała świąteczna przyśpiewka. Gapie raz jeszcze zaśmiali się gromko. Ściśnięte w tłumie dziecko zaczęło płakać.
– Zobaczcie! Tańczą na łodzi! – zawołała kobieta piskliwym głosem.
Pod proporcami na pokładzie niski mężczyzna z maską hyottoko wykonywał komiczne ruchy taneczne. Hyottoko zrzucił z ramion niewyszukane jedwabne kimono, odsłaniając na piersi barwną bieliznę z cętkowanymi rękawami. Kołnierzyk z czarnego, grubego jedwabiu miał rozchełstany, a rozwiązany granatowy pas zwisał mu luźno z tyłu. Musiał już być mocno upojony alkoholem. Wykonywał dziwaczne ruchy – wyginał się i machał rękami raz po raz jak błazen w tańcu kagura podczas święta w chramie. W upojeniu tracił kontrolę nad własnym ciałem i chwilami wydawało się, że poruszał się gwałtownie po to, by odzyskać równowagę i nie wypaść za burtę.
Ten widok oczywiście wzbudził jeszcze większe poruszenie wśród zgromadzonych, którzy zaczęli wykrzykiwać głośne uwagi na temat tancerza:
– Zobaczcie tylko, jak się wygina!
– Chyba się dobrze bawi. Skąd on się w ogóle wziął?
– Co za dziwadło! O, zachwiał się!
– Lepiej, żeby tańczył na trzeźwo…
Zapewne działanie alkoholu sprawiło, że kroki hyottoko stawały się coraz mniej pewne. Jego głowa, przepasana ręcznikiem z wzorem sakury, zawiązanym pod brodą, chwiała się jak niepewny metronom i kilkakrotnie zdawała się chylić za burtę. Wiosłujących łodzią również musiał zaniepokoić ten widok, bo raz i drugi zawołali ostrzegawczo, ale hyottoko zdawał się ich nie słyszeć.
Nagle przepłynął obok parowiec, tworząc na powierzchni rzeki fale, które mocno zakołysały lichtugą. W tej samej chwili drobne ciało hyottoko, pewnie pod wpływem tej nowej siły, ruszyło chwiejnie do przodu trzy kroki i kiedy już wszyscy myśleli, że stanie w miejscu, zatoczyło koło, jak bączek, który nagle zatrzymano, i niespodziewanie nogi mężczyzny w trykotowych nogawkach powędrowały w powietrze, a on sam upadł na plecy na dno lichtugi.
Gapie zebrani na moście raz jeszcze wybuchnęli gromkim śmiechem. W wyniku tego upadku w łodzi złamał się chyba gryf shamisenu. Zza dekoracyjnej tkaniny widać było, że upojeni alkoholem pasażerowie, którzy bawili się dotychczas w najlepsze, przejęci powstawali ze swoich miejsc. Świąteczna muzyka, którą słychać było do tej pory, nagle ustała, jak gdyby muzykantom zabrakło tchu. Rozlegały się tylko podniesione głosy pasażerów. Na łodzi musiało powstać spore zamieszanie. Po chwili jeden z mężczyzn wysunął zarumienioną twarz zza zasłony i powiedział coś szybko do wiosłujących, gestykulując przy tym gorączkowo. Chwilę później lichtuga skierowała się nagle w kierunku przeciwnym do kwitnących wiśni – do przystani, tam, gdzie na brzegu pośród pagórków stały gospody.
Do gapiów na moście dziesięć minut później dotarła wiadomość o nagłej śmierci hyottoko. O szczegółach zdarzenia można było przeczytać następnego dnia w rubryce rozmaitości jednej z gazet. Widniało tam nazwisko hyottoko: Yamamura Heikichi, i przyczyna śmierci: udar mózgu.
* * *
Yamamura Heikichi był, tak jak jego ojciec, sprzedawcą artykułów malarskich w Wakamatsuchō, w tokijskiej dzielnicy Nihonbashi. Zmarł w wieku czterdziestu pięciu lat, pozostawiając po sobie wychudzoną, piegowatą żonę i syna w wojsku. Nie był wprawdzie szczególnie bogaty, ale zatrudniał dwóch czy trzech pomocników i powodziło mu się nie najgorzej. Ludzie mówią, że odniósł sukces, kiedy w czasie wojny sino-japońskiej wykupił niemal cały malachit z terenów Akity. Do tego czasu prowadził jedynie „sklep z tradycjami”, którego klientów można było policzyć na palcach jednej ręki.
Heikichi miał krągłą twarz, nieznaczną łysinę i niewielkie zmarszczki w kącikach oczu. Było w jego wyglądzie coś zabawnego. Był przy tym skromny i grzeczny. Jego jedyną rozrywkę stanowiło picie sake, a kiedy się upił, na ogół zachowywał się przyzwoicie. Miał wtedy jedynie osobliwy zwyczaj prezentowania komicznych tańców. Tłumaczył, że nabierał wprawy w tańczeniu w tym samym czasie, kiedy pani z rodu Toyoda w Hamamatsuchō uczyła się tańca mikomai, i że kagura¹ cieszyła się wtedy ogromną popularnością zarówno w Shinbashi, jak i w Yoshichō.
Jego tańce nie stanowiły, rzecz jasna, szczególnego powodu do dumy. Można by je złośliwie nazwać nieskładnymi. W najlepszym razie pozostawało dziękować, że przynajmniej nie zabierał się za bardziej wysmakowane układy jak „Kisen” w jednej ze sztuk kabuki. Co ciekawe, Heikichi był świadomy braku odpowiednich zdolności i na trzeźwo nigdy nie wspominał nawet o tańcach kagura.
– Panie Yamamura, może pan coś dla nas zatańczy! – proszono go nieraz, ale on zbywał podobne nalegania żartem. Wystarczyła jednak odrobina alkoholu, a natychmiast obwiązywał sobie głowę ręcznikiem, przykucał, wzruszał ramionami i, naśladując równocześnie dźwięki fletu i bębnów, prezentował taniec hyottoko. Kiedy już zaczął tańczyć, zatracał się i nie mógł przestać. Nie dbał o to, czy ktokolwiek przygrywał mu na shamisenie lub przyśpiewywał.
Zdarzyło się, że w upojeniu tracił przytomność i padał, jak gdyby dostał ataku apopleksji. Raz w łaźni miejskiej runął na cementową podłogę, kiedy obmywał się po wyjściu z kąpieli. Uderzył się wówczas tylko w biodro i nie upłynęło dziesięć minut, jak odzyskał przytomność. Za drugim razem wywrócił się w spiżarni w swoim domu. Wezwano lekarza i przywrócenie świadomości Heikichiemu trwało około pół godziny. Lekarz zabronił mu wtedy spożywać alkoholu. Chwalebna trzeźwość Yamamury nie trwała jednak długo. „Jeden przecież nie zaszkodzi” – mówił i stopniowo wypijał coraz więcej kieliszków. Nie minęły dwa tygodnie, a wrócił do stanu wyjściowego. Tylko że Heikichi nie przejmował się tym wcale, twierdząc niefrasobliwie: „Nie służy mi, kiedy nie piję”.
* * *
Za piciem Heikichiego kryło się jednak coś więcej niż tylko potrzeba fizjologiczna, którą deklarował. Jego psychika także domagała się alkoholu. Gdy wypił, czuł się swobodnie – znikało skrępowanie, jakie odczuwał przed ludźmi. Mógł tańczyć, kiedy tylko zechciał. Spać, kiedy miał na to ochotę. Nikt go nie potępiał i Heikichi był za to wdzięczny nade wszystko. Dlaczego tak było? Tego sam nie wiedział. Był świadomy, że pod wpływem alkoholu stawał się zupełnie inną osobą. Kiedy wytrzeźwiał, płonął wstydem, słysząc, jak inni mówili:
– Ależ się wczoraj wieczorem świetnie bawiłeś!
– Kiedy wypiję, tracę zupełnie kontrolę nad sobą. Dziś to, co wyprawiałem wczoraj, wydaje mi się nierealne – Heikichi kłamał jak z nut, bo doskonale pamiętał, że zeszłej nocy tańczył i zapadł w sen. Kiedy jednak porównywał siebie z tamtych chwil z sobą tu i teraz, wydawało mu się, że ma do czynienia z dwiema różnymi osobami. Która z nich to prawdziwy Heikichi? – tego nie wiedział. Pijany bywał tylko czasami, trzeźwy był zazwyczaj. Wydawać by się mogło zatem, że to w stanie trzeźwości był prawdziwym Heikichim, ale – co dziwne – nie był tego taki pewien.
Kiedy się nad tym zastanawiał, musiał uznać, że wszystkie niedorzeczności zazwyczaj popełniał w upojeniu alkoholowym. Taneczne wygibasy nie były jeszcze najgorsze. Grał także w karty, płacił za towarzystwo kobiet i robił rzeczy, których nie sposób tu wymienić. Nie do pomyślenia było, żeby w takich momentach pozostawał przy zdrowych zmysłach. Bożek Janus miał podobno dwie twarze i nikt nie wie, która z nich była prawdziwa. Podobnie z Heikichim. Ten na co dzień różnił się od tego pod wpływem alkoholu.
Na co dzień trudno też byłoby znaleźć kogoś, kto bardziej kłamał niż Heikichi. Nie kłamał jednak dla jakichkolwiek korzyści. Zazwyczaj nie był nawet świadomy tego, że kłamie. Orientował się dopiero po fakcie, ale w chwili, gdy kłamał, nie miał czasu się zastanawiać nad konsekwencjami swojego działania. Sam nie wiedział, dlaczego właściwie kłamie. Wypowiadał kłamstwa impulsywnie, choć wcale tego nie planował. Nie było to jednak dla niego źródłem jakiejś szczególnej udręki. Nie uważał, że robi coś złego, więc kłamał zazwyczaj bez mrugnięcia okiem.
* * *
Heikichi opowiadał, że w wieku jedenastu lat poszedł na praktyki do sklepu papierniczego w Minami Tenmachō. Tamtejszy właściciel był podobno fanatycznym wyznawcą buddyjskiej sekty Nichirena i bez trzykrotnego wypowiedzenia modlitewnej inwokacji nie zaczynał nawet posiłku. Tymczasem dwa miesiące po tym, jak pojawił się Heikichi, żona sklepikarza, powodowana nagłym pragnieniem, zbiegła razem z młodym pracownikiem, nie zabierając z domu niczego. Właściciel pewnie poczuł, że jego wiara żadną miarą nie zapewniła mu upragnionego rodzinnego spokoju, i z zagorzałego wyznawcy sekty Nichirena zmienił się w jednej chwili w wyznawcę Nowej Sekty Czystej Ziemi. Podniósł przy tym wielkie larum: wizerunek bóstwa Taishaku cisnął do rzeki, a obraz bodhisattwy Shichimena spalił w piecu.
Heikichi pozostał w sklepie papierniczym do ukończenia dwudziestego roku życia, manipulując nieraz księgami rachunkowymi, by wyłuskać pieniądze na rozrywki. Pamiętał, że w tym czasie wprawiła go w konsternację propozycja pewnej kobiety, z którą wszedł w intymną relację: chciała, by popełnili razem samobójstwo. Wymówił się wtedy i zażegnał kryzys, ale później dotarły do niego wieści o tym, że za trzy dni kobieta w istocie popełniła samobójstwo z rękodzielnikiem parającym się wyrobem ozdób z metalu. Mężczyzna, który był jej bliski, porzucił ją dla innej i chciała mu się odpłacić, idąc na śmierć z pierwszym lepszym.
Kiedy Heikichi miał dwadzieścia lat, zmarł mu ojciec, młodzieniec zrezygnował więc z pracy w sklepie i wrócił do domu. Nie minęły dwa tygodnie, a subiekt, który pracował dla nich za czasów ojca, poprosił młodego pracodawcę, żeby napisał w jego imieniu wiadomość: „Wszystko nam sprzyja. Będę wkrótce”. Poczciwina miał ponad pięćdziesiąt lat i niedawno zranił się w palec prawej ręki, tak że nie mógł utrzymać pióra. Heikichi napisał, jak go poproszono, a ponieważ adresatką wiadomości była kobieta, zaśmiał się uszczypliwie: „Popatrz tylko! Trzeba na ciebie uważać”. „To list do siostry” – padła odpowiedź.
Trzy dni później subiekt wyjechał, mówiąc, że udaje się z wizytą do stałych klientów. Nigdy już nie wrócił. Okazało się, że w księgach rachunkowych były poważne braki, a adresatką wiadomości była naprawdę kochanka subiekta. Pomyśleć tylko, że Heikichi skreślił tę wiadomość własną ręką. Ależ z niego głupiec…
Tylko że to wszystko kłamstwa. Jeśliby je odjąć z historii życia Heikichiego (tej, którą znali ludzie), nic by nie pozostało.
* * *
Kiedy Heikichi w pożyczonej od muzykantów masce hyottoko wspinał się na nadburcie, był, rzecz jasna, jak zwykle pod wpływem alkoholu. To, jak w czasie tańca wywrócił się w łodzi i zmarł, zostało już opisane. Wydarzenie to wprawiło wszystkich na statku w osłupienie. Najbardziej zdumiony był nauczyciel ballad kiyomoto, na którego kolana Heikichi upadł. Jego ciało potoczyło się następnie na czerwony dywanik rozłożony na dnie łodzi, na którym leżały kawałeczki sushi i gotowane jajka.
– Wolne żarty! Przecież ktoś mógłby ucierpieć! – powiedział ze złością dzielnicowy przywódca ochotniczej straży pożarnej, myśląc, że Heikichi znowu się wygłupia. On jednak nawet nie drgnął.
Po chwili siedzący obok właściciel zakładu fryzjerskiego zaniepokoił się i położył rękę na ramieniu leżącego.
– Szanowny panie! Szanowny panie! Wszystko w porządku? – zawołał.
Odpowiedziało mu milczenie. Kiedy uścisnął czubki palców Heikichiego, poczuł, że są zimne. Wtedy razem z dzielnicowym przywódcą podniósł ciało mężczyzny. Wszyscy zebrani przyglądali się mu zaniepokojeni.
– Szanowny panie! Szanowny panie! Wszystko w porządku? – głos właściciela zakładu fryzjerskiego brzmiał teraz świdrująco. Nagle spod maski dobiegł jego uszu cichy głos, a może to był oddech:
– Maska… Zdejmij maskę…
Dzielnicowy przywódca i właściciel zakładu fryzjerskiego drżącymi rękami zdjęli ręcznik i maskę. Pod spodem nie było już jednak twarzy Heikichiego, którą znali. Skrzydełka nosa miał opadnięte, kolor ust zmieniony, oleiste krople potu spływały po pobladłym czole. Na pierwszy rzut oka nikt nie powiedziałby, że to ten ujmujący, zabawny, gadatliwy Heikichi. Niezmieniona pozostała jedynie maska hyottoko z wydętymi sztywno ustami, która pustym wzrokiem patrzyła z rozłożonego na dnie łodzi czerwonego dywanika w twarz Heikichiego.
(1915)NOS
W całym Ikenoo nie było nikogo, kto by nie wiedział o nosie Zenchi Naigu. Nos ów był długi na szesnaście czy nawet dwadzieścia centymetrów i zwisał znad górnej wargi aż poniżej podbródka. Był tak samo gruby u początku jak u końca – wyglądał jak podłużny serdelek dyndający pośrodku twarzy.
Naigu od momentu, gdy został nowicjuszem w zakonie, aż po dziś, kiedy sprawował najważniejsze funkcje w świątyni, a miał już ponad pięćdziesiąt lat, w głębi serca nie przestawał cierpieć z powodu swojego nosa. Rzecz jasna, przed innymi udawał, że wcale się tym nie przejmuje. Nie tylko dlatego, że w jego mniemaniu zamartwianie się własnym nosem nie przystoi mnichowi, który ma skupiać się wyłącznie na tym, co wiedzie do odrodzenia w Czystej Krainie Buddy. Jeszcze bardziej przeszkadzało mu to, że inni wiedzieli, jak bardzo przejmuje się własnym nosem. Kiedy więc w codziennych rozmowach pojawiało się słowo „nos”, ogarniało go przerażenie.
Naigu nie znosił swojego nosa z dwóch powodów. Po pierwsze, jego długość w istocie była wielce niewygodna. Nie był nawet w stanie samodzielnie jeść. Kiedy siadał do posiłku, czubek nosa sięgał wnętrza jego miski. Naigu zwykł więc sadzać jednego z uczniów naprzeciw siebie, by w czasie posiłku podtrzymywał mu nos za pomocą deseczki szerokiej na trzy, a długiej na sześćdziesiąt centymetrów. Nie było to łatwe zadanie ani dla Naigu, ani dla tego, kto podtrzymywał jego nos. Pewnego razu ucznia zastąpił w tej czynności chłopiec, który usługiwał w świątyni. Chłopiec kichnął niespodziewanie i upuścił nos Naigu do miski z kleikiem ryżowym, a opowieść o tym dotarła nawet do stolicy.
Bynajmniej nie była to jednak główna przyczyna cierpienia Naigu. Cierpiał on przede wszystkim dlatego, że nos urażał jego miłość własną. Mieszkańcy Ikenoo winszowali Naigu, że nie jest osobą świecką. Nikt z takim nosem nie znalazłby sobie żony – twierdzili. Byli nawet tacy, którzy złośliwie utrzymywali, że Naigu został mnichem właśnie ze względu na swój nos. On sam nie uważał, aby to, że był mnichem, w najmniejszym bodaj stopniu zmniejszało cierpienia, jakich ten mu przysparzał. Jego miłość własna była natury zbyt subtelnej, by coś tak oczywistego jak małżeństwo miało mieć na nią wpływ.
W każdym razie Naigu próbował na różne sposoby – czynnie i biernie – odbudować poczucie własnej wartości. Najpierw myślał, jak to zrobić, by jego długi nos wyglądał na krótszy, niż był w istocie. Kiedy nikogo nie było w pobliżu, stawał przed lustrem i z zapałem prezentował swoją twarz pod różnymi kątami. Wystarczyło, by zmienił lekko ułożenie, a natychmiast tracił spokój ducha. Podpierał wtedy dłońmi policzki, palcem przyciskał podbródek, wpatrując się uporczywie w taflę lustra. Nie zdarzyło się jednak dotychczas, by jego oczom ukazał się nos zadowalającej długości. Czasami wydawało mu się nawet, że im bardziej się starał, tym jego nos zdawał się dłuższy. Wówczas Naigu chował lustro do pudełka, wzdychał bezradnie i niechętnie wracał do czytania Sutry Kannon przy przeznaczonym do tej czynności stoliku.
Co więcej, Naigu nieustannie zwracał uwagę na nosy innych. W świątyni w Ikenoo odbywały się najróżniejsze uroczystości – ludzie przynosili ofiary, przychodzili słuchać objaśnień sutr. Cele mnichów były tuż obok siebie, a do łaźni, w której co dzień grzano wodę, udawali się licznie i mnisi, i świeccy. Naigu uważnie obserwował więc twarze innych ludzi z nadzieją, że znajdzie choć jedną z podobnie długim nosem i będzie mógł odetchnąć z ulgą. Nie zwracał najmniejszej uwagi na barwę i rodzaj strojów, nieważne, czy było to granatowe codzienne odzienie, czy białe, zwiewne kimona. Jeszcze mniej uwagi poświęcał szafranowym nakryciom głowy czy czarnym szatom noszonym przez mnichów, do widoku których był przyzwyczajony. Wszystko to mogło dla niego równie dobrze nie istnieć. Naigu nie patrzył na ludzi, tylko na ich nosy.
Nawet jeśli trafił się ktoś z nosem jak haczyk, żaden nos nie mógł się jednak nawet równać z nosem Naigu. Z czasem jego skrępowanie wzrosło i kiedy rozmawiał z ludźmi, nieświadomie chwytał palcami za czubek swojego zwisającego jak serdelek nosa, czerwieniąc się przy tym pomimo dostojnego wieku. Tak, kierowało nim skrępowanie.
W końcu Naigu pomyślał, że byłoby dla niego pewnym ukojeniem, gdyby chociaż w pismach – buddyjskich lub innych – znalazł przykład kogoś, kto miał nos podobny do jego. W żadnej z sutr nie było jednak wspomniane ani słowem, by Mahamaudgaljajana czy Śariputra mielie długi nosy. Jak się można spodziewać, Nagardżuna i Aśwagosza również byli wyposażeni w nosy standardowych rozmiarów. Kiedy Naigu usłyszał, że według jednego z chińskich podań Liu Xuande z prowincji Shu Han miał długie uszy, pomyślał z żalem, ileż boleści by mu odjęto, gdyby nie o uszy chodziło, a o nos.
Naigu znosił tego rodzaju udręki, ale równocześnie, o czym nie trzeba chyba nadmieniać, czynnie szukał sposobu, by skrócić swój nos. W tym zakresie zrobił już niemal wszystko, co było w jego mocy. Pił nawet wywar z ogórkowatej gurdliny i próbował nacierać sobie nos moczem myszy. Wszystko jednak na nic. Długi na ponad szesnaście centymetrów nos nadal dyndał mu nad wargą.
Pewnej jesieni jednak uczeń Naigu, który udał się do Kioto w sprawie swojego przełożonego, dowiedział się od znajomego lekarza, w jaki sposób można skrócić zbyt długi nos. Ów lekarz pochodził z Chin i pełnił w tym czasie funkcję kapłana w świątyni Chōrakuji.
Naigu jak zwykle starał się nie dać po sobie poznać, że przejmuje się sprawą własnego nosa, i celowo nie zasugerował, by wypróbować tę metodę od razu. Wspomniał jednak – jak gdyby od niechcenia – że chciałby nie musieć kłopotać swoich uczniów za każdym razem, kiedy siada do posiłku. W głębi serca oczywiście pragnął, by to uczeń sam zaproponował wypróbowanie nowego sposobu. Uczeń natychmiast pojął strategię Naigu. Nie wzbudziła ona jednak jego niechęci. Raczej współczuł Naigu, widząc, jakie uczucia nim kierują. Zgodnie z oczekiwaniami przełożonego starał się usilnie przekonać go do wypróbowania nowej metody, a Naigu – co było do przewidzenia – uległ ostatecznie jego entuzjastycznym namowom.
Metoda była nad wyraz prosta – wystarczyło ugotować nos we wrzątku i wystawić go później na podeptanie. Wodę gotowano w łaźni świątynnej każdego dnia. Uczeń natychmiast udał się tam i wrócił, niosąc w wiadrze wodę tak gorącą, że nie sposób było zanurzyć w niej nawet palca. Gdyby Naigu włożył do niej nos tak po prostu, para mogłaby mu poparzyć twarz. Dlatego też postanowiono użyć tacy jako pokrywy i zrobić w niej dziurę, przez którą Naigu wetknął nos do wrzątku. W ten sposób, chociaż nos miał zanurzony we wrzącej wodzie, nie odczuwał żadnego gorąca. Po pewnym czasie uczeń się odezwał:
– Pewnie już się ugotował.
Naigu uśmiechnął się gorzko. Pomyślał bowiem, że nawet jeśli ktoś miałby usłyszeć te słowa, nie zorientowałby się, że mowa o nosie. Ugotowany we wrzątku nos swędział, jak gdyby pogryzły go pchły.
Uczeń wyciągnął nos Naigu z dziury – wciąż unosiła się nad nim para – i natychmiast zaczął go deptać co sił w nogach. Naigu leżał z nosem rozciągniętym na podłodze i wpatrywał się w stopy ucznia, które poruszały się rytmicznie w górę i w dół. Uczeń od czasu do czasu spoglądał ze współczuciem na łysinę Naigu i mówił:
– Mam nadzieję, że nie boli. Lekarz mówił, żeby deptać bez litości. Oby tylko nie bolało.
Naigu pokręcił głową na znak, że nie boli. Ale że nos był właśnie deptany, głowa nie poruszyła się zgodnie z zamiarem. Naigu, spoglądając w górę na spierzchnięte stopy ucznia, odpowiedział więc poirytowanym głosem:
– Nie boli.
W istocie deptanie swędzącego nosa było dla niego raczej źródłem przyjemności niż bólu.
Uczeń ugniatał stopami nos nauczyciela dłuższą chwilę, aż w końcu pojawiło się na nim coś, co przypominało ziarna prosa. Nos wyglądał teraz jak oskubane i upieczone w całości kurczę. Na ten widok uczeń zamruczał, jak gdyby mówił do siebie:
– Powiedziano mi, żeby wyrwać je pęsetą.
Naigu nadął policzki z niezadowolenia i bez słowa pozwolił uczniowi postępować dalej zgodnie ze wskazaniami. Oczywiście doceniał jego uprzejmość. Mimo to nie było mu miło, że jego nos traktowano jak jakiś przedmiot. Naigu miał wyraz twarzy pacjenta pozwalającego się operować lekarzowi, któremu nie ufa, i niechętnie obserwował, jak uczeń wyrywa pęsetą tłuszcz z porów skóry opinającej nos. Tłuszcz miał kształt stosiny, a wydobywane kawałki mierzyły około centymetra.
Kiedy uczeń wreszcie skończył, odetchnął z ulgą i powiedział:
– Teraz trzeba nam ugotować go raz jeszcze.
Naigu zmarszczył brwi, ale zrobił tak, jak uczeń powiedział. Kiedy wyjęli nos po jego powtórnym ugotowaniu, był niewątpliwie krótszy niż wcześniej. Niewiele różnił się teraz od zwyczajnego krogulczego nosa. Naigu, gładząc go, nerwowo i z zakłopotaniem spoglądał w lustro podane mu przez ucznia. Nos, który wcześniej zwisał aż po podbródek, skurczył się w stopniu niewiarygodnym i teraz ledwo zaznaczał swoją obecność nad górną wargą. Czerwone plamy tu i ówdzie były zapewne śladami po deptaniu. Teraz już nikt nie będzie sobie stroił z niego żartów. Twarz w lustrze zamrugała z uznaniem na widok stojącego przed nim Naigu.
Nadal jednak towarzyszył mu niepokój, czy jego nos aby na powrót się nie wydłuży. Dlatego też mnich w każdej wolnej chwili – czy to podczas czytania sutr, czy w trakcie posiłku – podnosił rękę i dotykał nią nosa. Ten jednak grzecznie pozostawał w obszarze ponad górną wargą i nic nie wskazywało na to, by miał zawisnąć niżej.
Następnego dnia skoro świt Naigu zaraz po przebudzeniu dotknął ręką nosa. Był krótki jak wcześniej. Mnicha ogarnęła wielka ulga i spokój, jakiego dawno już nie odczuwał. Podobnego spokoju doświadczył kiedyś wcześniej, gdy zajął myśli i ciało przepisywaniem Sutry Lotosu. Nie minął jednak dzień, dwa, a Naigu zauważył coś dziwnego. Otóż pewien samuraj, który przebywał wtedy w świątyni w Ikenoo, na widok Naigu wydawał się bardziej rozbawiony niż kiedykolwiek wcześniej. Nie był nawet w stanie prowadzić rzeczowej rozmowy i cały czas nie spuszczał wzroku z jego nosa.
Nie tylko on. Gdy chłopiec pomagający w świątyni – ten, który niegdyś upuścił nos Naigu do miski z kleikiem ryżowym – mijał się z nim, najpierw spuścił głowę, próbując ukryć rozbawienie, aż w końcu nie mogąc się powstrzymać, parsknął śmiechem. Niżsi rangą mnisi słuchali Naigu z namaszczeniem, ale z chwilą, gdy się odwracał, nieraz chichotali między sobą.
Początkowo Naigu tłumaczył to nagłą zmianą, jaka zaszła w wyglądzie jego twarzy. To wyjaśnienie jednak najwyraźniej nie było wystarczające. Pomocnicy świątynni i mnisi będący niżej w hierarchii pewnie śmiali się z tego powodu. Ich obecny śmiech różnił się jednak od tego, jak śmiali się wcześniej, kiedy nos Naigu był długi. Można było oczywiście uznać, że krótki nos był dla nich bardziej komiczny niż ten, do którego przywykli. Ale musiało chodzić jeszcze o coś innego. Czasami Naigu odkładał czytanie sutry, przechylał łysą głowę i mamrotał do siebie:
– Wcześniej nie śmiali się tak otwarcie…
W takich chwilach poczciwy Naigu spoglądał zawsze odruchowo na wiszący obok obraz Samantabhadry i wspominał, jak to było cztery, pięć dni wcześniej, kiedy miał jeszcze długi nos. „Zupełnie jak ktoś, kto upadł nisko i wspomina czasy dawnej świetności” – myślał przygnębiony. Naigu stwierdzał z żalem, że nie potrafi znaleźć wyjaśnienia tej sytuacji.
W sercu człowieka współistnieją dwa sprzeczne uczucia. Oczywiście współczuje drugiemu w nieszczęściu. Z chwilą jednak, gdy nieszczęśnikowi uda się przezwyciężyć trudności, daje o sobie znać osobliwe niezadowolenie. Ujmując rzecz nieco przesadnie, można powiedzieć, że pojawia się nawet pragnienie, by ów nieszczęśnik ponownie zakosztował wcześniejszego losu. W pewnym momencie rodzi się w stosunku do niego uczucie biernej wrogości.
Naigu odczuwał skrępowanie, choć nie wiedział, dlaczego. Musiał pewnie wyczuć, że był teraz uważnie obserwowany przez mnichów i świeckich w Ikenoo. Z dnia na dzień czuł się coraz gorzej. Ilekroć się odezwał, ganił srogo wszystkich wokół. W końcu nawet ten uczeń, który pomógł mu wyleczyć nos, zaczął rozpowiadać za jego plecami: „Naigu doczeka się w końcu kary za swoją srogość”. Największą złość Naigu budził jednak ów szelmowski chłopiec, który zwykł pomagać w świątyni.
Pewnego dnia Naigu usłyszał głośne ujadanie. Kiedy wyszedł na zewnątrz, zobaczył, jak chłopiec gonił chudego psa o długiej sierści, wymachując ponad półmetrową drewnianą deseczką. Gonił go i krzyczał przy tym: „Uważaj, żeby nie dostać w nos! Uważaj, żeby nie dostać w nos!”. Naigu wydarł deseczkę z rąk chłopca i uderzył go mocno w twarz. Była to deseczka, która wcześniej służyła do podtrzymywania jego nosa.
Naigu zaczął w końcu żałować, że tak nieroztropnie skrócił nos. Pewnego wieczoru po zachodzie słońca zadął silny wicher i głośno rozbrzmiały świątynne dzwonki. Na dodatek panował dokuczliwy ziąb. Naigu przewracał się na posłaniu z boku na bok, nie mogąc zasnąć, kiedy nagle, ni stąd, ni zowąd, zaczął go swędzieć nos. Dotknął go i poczuł, że jest nieco napuchnięty, jak gdyby zebrała się w nim woda. Wydawało się, że ta opuchnięta część pałała gorącem.
– Pewnie nabawiłem się jakiejś choroby, kiedy za wszelką cenę chciałem skrócić nos – wymamrotał Naigu, ująwszy nos w obie ręce z czcią, jak gdyby składał ofiarę z kwiatów i kadzideł przed ołtarzem Buddy.
Następnego ranka obudził się jak zwykle o świcie. W nocy liście miłorzębu i kasztanowca zdążyły opaść i ogród wyglądał jak usłany złotem. Być może z powodu szronu, który osiadł na dachu pagody, wieńczące jej szpic metalowe obręcze jasno lśniły w świetle bladego brzasku. Zenchi Naigu otworzył kratownicę okna, stanął na werandzie i odetchnął głęboko. W tej samej chwili powróciło do niego owo uczucie, o którym starał się zapomnieć.
Przejęty dotknął ręką twarzy i poczuł, że po tym krótkim nosie, z którym kładł się spać, nie było ani śladu. Znad górnej wargi aż po sam podbródek zwisał nos długi na szesnaście czy dwadzieścia nawet centymetrów. Jego dawny, długi nos, który w ciągu jednej nocy musiał powrócić do wcześniejszego kształtu. Naigu poczuł tę samą lekkość, której doznawał – nie wiedzieć skąd – kiedy odkrył, że jego nos stał się krótszy.
– Teraz już na pewno nikt nie będzie się śmiał – Naigu szepnął w sercu. Jego serdelkowaty nos dyndał poruszany jesiennym wiatrem poranka.
(1916)