- W empik go
Kolce dzikiej róży - ebook
Kolce dzikiej róży - ebook
Po śmierci Jana III Sobieskiego w Polsce panuje chaos i bezkrólewie. Dwóch kandydatów szczególnie mocno pragnie zdobyć tron. Zwolennicy obu stron przybywają do Gdańska, w tym chorąży Konrad Jezierski i tajemnicze damy van der Berg, które – po długiej drodze z Amsterdamu – osiedlają się niedaleko wsi Oliwa.
Niebezpieczne kontakty, rodzinne sekrety i zapomniane miłości spowodują zamęt w życiu bohaterów. Po raz kolejny zmierzą się z przeciwnościami, a największym wyzwaniem okaże się wzajemne przebaczenie.
Ewa Popławska – autorka powieści „Anita”, „Pod złą gwiazdą” oraz „Ogniste serca”.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67204-64-4 |
Rozmiar pliku: | 758 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wzdłuż głównego traktu niespiesznie kicał szarak. Tu i ówdzie zatrzymywał się, strzelając dużymi oczami w poszukiwaniu zagrożenia. W końcu, uznawszy, że nic mu nie grozi, przycupnął z lewej strony piaszczystej drogi. Łąki mieniły się tu jasną zielenią, ale w oddali drzewa wychylały korony, rozmaite bory porastały ogromne połacie wysoczyzny. Słońce jeszcze opromieniało krajobraz, ale chyliło się coraz niżej. Wkrótce miało zmierzchać.
Naraz zając podniósł nieznacznie głowę. Długie uszy wyłowiły delikatne dźwięki podobne do przytłumionego stukotu. Wzmagał się on z każdą chwilą. Zwierzę energicznie obróciło się i naraz przerażone oczy napotkały wzrok młodego mężczyzny trzymającego łuk z napiętą cięciwą. Cichy świst rozszedł się po okolicy. Zając nie uskoczył w porę, nawet nie wydobył dźwięku – tak szybko świsnęła strzała i przebiła mięsisty tułów na wylot.
– Ustrzelony! – zawył radośnie parobek.
Ubrany był skromnie, zaledwie w lnianą koszulę i takież same, brudne od ziemi, spodnie. Czarne, przystrzyżone na pazia włosy, kontrastowały kolorem z bladą cerą i zaczerwienionymi spojówkami. Nie był to chłopak przystojny, ale nad wyraz lotny w służbie łowiecko-kucharskiej. Powozy jego pani ciągnęły aż z Francji, koniec drogi zaś zwiastowały widoczne już dobrze pagórki i mieszane lasy.
Usłyszawszy radosny wrzask parobka, surowa pani wdowa wyjrzała przez okno swojego powozu. Najpierw dostrzegła przed sobą przebitego strzałą zająca, a chwilę później poczuła, że tył powozu mocno zadrżał. Łowczyk zwinnie zeskoczył z tylnego siedziska usadowionego pomiędzy wysokimi kołami karety. Ominął swoją panią i dwie siedzące w powozie panny, jakby były powietrzem, po czym pobiegł ochoczo, by zabrać z drogi zajęcze mięso.
– Oj, Maciejca, żebyś ty tak chętnie pomagał przy wyciąganiu wozu z bagna!
Ton głosu pani wdowy był surowy, ale parobek ani myślał się kajać. Wiedział bowiem, że pod rządami van der Bergów nic złego nie może go spotkać, a żona nieboszczyka Rudofla folguje służbie jak mało która patrycjuszka.
W pierwszym powozie siedziała pani van der Berg wraz z obiema córkami. Kareta, choć nie najwspanialsza, zdradzała, że traktem jedzie ktoś zaszczytny. Malowana na żółto kopuła wozu odznaczała się od całości nie tylko osobliwym kolorem, ale również licznymi malunkami roślinnymi, pokrywającymi zwłaszcza drzwiczki. Wśród zielonego listowia wyróżniały się rubinowe kulki jarzębinowe i cienkie gałązki, wieńczące nie tylko bok, ale również dach. W środku panował przyjemny cień. Trzy niewiasty spoczywały na aksamicie obitym gęsimi piórami.
Za pierwszą karetą jechały dalece gorzej zbite wozy – proste i bez dachu. Konie ciągnęły je pojedynczo lub w słabej dwójce. W furach spoczywały drobne kosztowności, jedzenie i piwo w beczkach, a także szaty dla pani wdowy i cór. Niekiedy któryś zmęczony chodzeniem parobek wspinał się na ostatni wóz, aby odpocząć, ale pozostali chłopcy ze służby już po chwili gonili wygodnisia, by samemu móc spocząć. Wymieniali się zatem, pilnując, by kłótnie i wzajemne oskarżenia nie dotarły do uszu pani.
Jej karetę zaprzęgnięto w karą czwórkę powożoną przez najstarszego służbą i najbardziej zaufanego. Był nim stary chłop Wąsik. Choć liczył już ponad sześćdziesiąt wiosen, obcym wciąż imponowały jego gabaryty. Taki człowiek był niezbędny podczas długiej, niebezpiecznej podróży niewieściej, choć po prawdzie pani wdowa wyposażyła się dodatkowo w stary samopał, przywieziony van der Bergom z Ukrainy.
I oto jechały powozy aż z Francji, a wcześniej z Niderlandów, pod wieś zwaną Oliwą. Wiele się wydarzyło podczas tej tułaczki, ale właśnie dziś jawił się jej kres. Słońce zachodziło powoli, wrześniowy dzień nie ustępował.
***
Pani wdowa wyjrzała raz jeszcze przez okno powozu i z uznaniem popatrzyła na wzniesienia, do których nieuchronnie się zbliżali. Dzikie lasy porastały nieposkromione połacie aż po horyzont.
– Droga matko, czy widzę smutek w twych oczach? – zapytała młodsza córka.
Spojrzenie latorośli było przenikliwe. Urodą różniła się od starszej córki prawie zupełnie, obie łączyły jedynie delikatne, kruche rysy, odziedziczone po matce.
– Zdaje ci się – odpowiedziała pani van der Berg.
Starsza córka – Ludwika – nakryła oczy rzęsami. Oczywiście, że matka musiała odczuwać smutek. Z pewnością niejedna emocja targała jej wnętrzem, choć starała się zagłuszać niemiłe wspomnienia, które wiązały się z tą ziemią.
Lisa nie miała pojęcia o gdańskiej przeszłości matki i starszej siostry. Obie milczały na ten temat jak zaklęte, więc nie było o co dopytywać. Najmłodsza córka van der Bergów wiedziała tylko tyle, że jej matka mieszkała kiedyś na północy Rzeczpospolitej, a jej mężem był Polak – Rudolf Schwarz. Nigdy jednak nie opowiadała o nim zbyt szczegółowo. Ot, kiedyś zaszedł konia od tyłu i dostał kopniaka, po którym już się nie podniósł.
Po prawdzie było całkiem inaczej. Mąż tej ciekawej osóbki nazywał się Daniel Schulz i był chłopem powieszonym za kradzież pierścieni z sypialni króla Jana III oraz dwa morderstwa – na bezbronnym słudze monarchy i na niedołężnym mężu patrycjuszki – Barbary Schwarz. Starsza siostra Lisy była więc córką chłopa z podgdańskiej wsi Stare Szkoty, ale też banitką, mającą już nigdy nie ujrzeć miasta.
Pomimo wieku, Ludwika van der Berg pozostawała wdową. Przed kilkoma laty poślubiła amsterdamskiego kupca, ale umarł w dwa miesiące później na chorobę płuc. Twarz dziewczyny, podobnie jak matczyna, była nazbyt poważna. Delikatne rysy kontrastowały z chłodnym spojrzeniem brązowych oczu, takich samych, jakie posiadał ojciec. W tej blond dziewce wszystko mieszało się ze sobą – dystans przyćmiewał urok, a kunsztowna nauka mieszczańskich manier – stare chłopskie wychowanie. Ludwika była grzeczna, ale skryta. Nigdy nie wyjawiła siostrze prawdy o przeszłości czy swoim ojcu. A przecież doskonale pamiętała wszystkie wydarzenia gdańskie, choć miała wówczas zaledwie dziesięć lat.
Lisa chowała się zupełnie inaczej. Pod miękką ręką pobłażliwego ojca nauczyła się nie tylko patrycjuszowskich manier, ale też bezczelnego obejścia z mężczyznami, niespełniającymi jej zachcianek. Narowista natura i niewyparzony język uczyniły ją najmniej pożądaną partią w całym Amsterdamie. Mężczyźni bali się jej i omijali dom van der Bergów szerokim łukiem. Stary ojciec tylko wzdychał na to nieszczęście, modląc się, aby wreszcie znalazł się jakiś łaskawca. Nie doczekał go jednak – zmarł któregoś dnia we śnie. Dla niewiast z rodu van der Berg oznaczało to zupełnie nowe otwarcie.
– Matko, czy zajedziemy do dworku przed zmierzchem? Wokoło same lasy i żadnej karczmy. Strach pomyśleć, gdzie noc spędzimy.
Pani van der Berg wbiła w starszą córkę chabrowe oczy. Tliło się w nich zrozumienie, ale przebijała przez nie aura tajemnicy, którą mogła zrozumieć tylko Ludwika. Tym wzrokiem matka po raz kolejny dawała córce do zrozumienia, że ich wyprawa – choć przydatna – kosztować będzie wiele poświęcenia. Jeszcze gdy mieszkały w Amsterdamie, a ojciec ledwo skonał, zawołała Ludwikę do swoich pokojów i wyłożyła cały plan przyjazdu do Gdańska. Początkowo córka nie chciała o tym słuchać – wszak wycierpiały w Rzeczpospolitej niepojęte katusze, a władze miasta skazały je obie na banicję. Jeśliby kiedykolwiek pojawiły się znowu, natychmiast poszłyby na sznur.
– Wiem, że martwisz się, córeńko, ale niepotrzebnie. Dwadzieścia lat minęło od tamtych krzywd, a pod nazwiskiem nieodżałowanego ojca twego – Rudolfa – nikt nas nie pozna. Jeszcze chwila i Fryderyk August zostanie królem Polski, a my mamy interesy z Francuzami, którzy wystawili do tronu księcia Contiego. Jeśli książę zdecyduje płynąć do Rzeczpospolitej, musi mieć bogatych stronników.
Ludwika patrzyła wówczas na matkę niepewnie, tak jak i teraz. Jako jedyna znała wszystkie tajemnice pani van der Berg, lecz poprzysięgła jej, że nikomu, a zwłaszcza swojej siostrze, niczego nie powie. Byłaby to zresztą opowieść długa i pełna boleści, choć cierpienia wreszcie się zakończyły, a fortuna zwróciła ku nim oblicze.
Teraz matka nie odpowiedziała. Wyjrzała ku słońcu, a promienie padły na zmęczoną twarz. Czterdzieści siedem wiosen liczyła ta niezwykła kobieta, ale wciąż na dnie serca tliła się ta sama buntowniczość, co kiedyś. I wciąż Barbara van der Berg, znana wcześniej jako Wanda, niegdyś Schulz, a z panieńskiego Sobótko, pamiętała wszystkie emocje, zadry i zniewagi. Ale najgorsze było to, że pamiętała też szczęście.
DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA W WERSJI PEŁNEJ