Koleje losu - ebook
Koleje losu - ebook
Bestseller jednej z najpopularniejszych amerykańskich autorek!
W 1987 roku Miri Ammerman wraca do rodzinnego Elizabeth w stanie New Jersey, by wziąć udział w uroczystościach upamiętniających najgorszy rok w jej życiu. Trzydzieści pięć lat wcześniej, kiedy Miri była piętnastolatką i przeżywała swoją pierwszą miłość, na miasto spadają kolejne samoloty, wprowadzając w mieście atmosferę przerażenia i szoku. Na tle autentycznych wydarzeń z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, gdy podróże samolotem były czymś nowym i ekscytującym i każdy marzył, by dokądś polecieć, Judy Blume maluje żywy portret konkretnego miejsca i czasu – Unforgettable Nat King Cole’a, fryzur Elizabeth Taylor, młodzieńczych (choć wcale nie szczeniackich) miłości, burzliwych przyjaźni, atomowej histerii, plotek o groźbie komunizmu. I młodego dziennikarza, który buduje swoją sławę, opisując lotnicze katastrofy. Pośród wszystkich tych wydarzeń jedno pokolenie przypomina innym, że koleje losu są zmienne i że zmagając się z utratą, warto zacząć dostrzegać radość i dobro, które dają siłę, by żyć dalej.
„Od trzydziestu lat kocham książki Judy Blume!”.
John Green, autor bestsellera Gwiazd naszych wina.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65521-58-3 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podchodzi do rzędu telefonów w głębi hali odlotów i wybiera numer swojej piętnastoletniej córki, jednak odzywa się tylko automatyczna sekretarka. Chyba powinna się cieszyć, że Eliza poszła na przedpołudniowe zajęcia. Spróbuje później, kiedy będzie już na miejscu, pod warunkiem że poleci. Jeżeli nie, zadzwoni z domu.
Gdy godzinę później wywołują jej lot do Newark i proszą pasażerów pierwszej klasy o wejście na pokład, ona w dalszym ciągu rozważa wszystkie za i przeciw. Czuje narastającą panikę — w ustach jej zasycha, serce wali, ogarnia ją pokusa, żeby uciec. Chwila prawdy. Kiedy znajdzie się na pokładzie samolotu, odwrotu już nie będzie. Zalewa ją fala gorąca. „Na miłość boską, nie teraz” — upomina samą siebie, wyplątując się z płaszcza, gdy czuje, jak między piersiami powstają małe kropelki potu. Bierze głęboki oddech, chwyta torbę podróżną i kieruje się do bramki. Zrobi to. Nie wycofa się.
Gdy już siedzi z zapiętymi pasami, przychodzi jej na myśl, że może długi lot pozwoli jej przespać tabletka valium. Ale przecież nigdy nie śpi w samolocie. Facet obok, na miejscu przy oknie, już luzuje sobie krawat i wkłada maskę na oczy. To znaczy, że nie ma ochoty na żadne pogawędki, co jednak jej nie martwi. Już ma sięgnąć po nową książkę Pata Conroya, Książę przypływów¹, kiedy coś każe jej wyjąć elegancki, oprawny w skórę notes, urodzinowy prezent od jej przyjaciółki Christiny, i czyta jedyny jak na razie wpis. Każdego z nich poproszono, aby nazajutrz czymś się podzielili, kilka osobistych słów, wiersz, wspomnienie. Publiczne wystąpienia nigdy nie były jej mocną stroną, ale zrobi to, bo tego potrzebuje.
Z czasem wszystko blednie i pojawia się uczucie wdzięczności.
Nigdy jednak nie znika na dobre.
Wciąż tam tkwi, głęboko ukryte; jest częścią nas.
Nie czujemy już zapachu,
Chyba że ktoś zapomni wyłączyć czajnik.
Nocne koszmary się skończyły.
Śnimy o ważniejszych rzeczach, nowe zmartwienia
spędzają nam sen z oczu.
Starzejący się rodzice, dorastające dzieci, praca, pieniądze,
problemy tego świata.
Życie toczy się dalej, jak tamtej zimy obiecali nam rodzice.
Życie toczy się dalej, jeśli mieliśmy szczęście.
Wciąż jednak należymy do tajnego klubu,
Do którego wstąpiliśmy nie z własnej woli.
Razem z innymi, z którymi nic nas nie łączy,
z wyjątkiem czasu i miejsca.
Tamta zima połączyła nas na zawsze.
Każdy, kto twierdzi inaczej, kłamie.Elizabeth Daily Post
CHOINKA JUŻ SIĘ ŚWIECI
11 GRUDNIA (UPI) — wczoraj wieczorem przy Rockefeller Plaza trzydziestometrowa choinka rozbłysła siedmioma i pół tysiącami czerwonych, białych i zielonych lampek. Nastąpiło to podczas corocznej uroczystości rozpoczynającej sezon świąteczny. Obserwowało ją ponad dwa tysiące ludzi, którzy wybrali się na przedświąteczne zakupy lub wracali z pracy. Opatuleni ciepłymi płaszczami chroniącymi ich przed mroźną pogodą, zachwyceni wykrzykiwali ochy i achy, gdy lampki się zaświeciły. Towarzyszyły temu głosy chórzystów Rockefeller Center, śpiewających kolędy, a na pobliskim lodowisku wirowali łyżwiarze.
Ceremonia była po raz pierwszy transmitowana na cały kraj przez telewizję NBC w programie Kate Smith. Pani Smith uświetniła okazję własną interpretacją kolędy White Christmas autorstwa Irvinga Berlina. Lampki na choince będą płonęły do 2 stycznia od zmierzchu do północy.Elizabeth Daily Post
RADUJ SIĘ, ŚWIECIE
15 GRUDNIA — Śnieg, który przez dwa ostatnie dni zasypywał Elizabeth, najwyraźniej nikogo nie powstrzymał przed zakupami. Na oświetlonych świątecznymi lampkami ulicach, w przystrojonych sklepach i przy wtórze rozbrzmiewających wszędzie kolęd kupujący chcą za wszelką cenę pokazać, że bez względu na pogodę świetnie się bawią.
Zrezygnowawszy z samochodów, z powodu niebezpiecznych warunków do jazdy, wczoraj wieczorem czekali na autobusy przy Broad Street, dodatkowo obciążając publiczny transport, i tak borykający się z utrudnieniami po piątkowej śnieżycy.
— Jest Boże Narodzenie — powiedziała Myrtle Carter obładowana świątecznymi zakupami i jednocześnie usiłująca nie spuszczać z oczu dwójki swoich małych dzieci. — Raduj się, świecie, i tak dalej.2
Miri
Niedziela była zimna, szara i wietrzna. O siódmej rano na lotnisku w Newark odnotowano rekordowo niską temperaturę minus czternastu stopni, ale Miri, śpiąca pod mięciutką puchatą kołdrą, nic sobie z pogody nie robiła. Śnił jej się tajemniczy chłopiec, z którym tańczyła wczoraj wieczorem. Zawsze śniło jej się to, co chciała.
Kiedy o ósmej zadzwonił budzik, wyciągnęła rękę i go wyłączyła. Narzuciła na siebie szlafrok i pobiegła do kuchni, gdzie przygotowała dwa jajka na miękko — gotowane dokładnie trzy minuty — posmarowane masłem grzanki z ciemnego chleba, świeżo wyciskany sok z pomarańczy i kawę z prawdziwą śmietanką i dwiema kostkami cukru. Tacę przystroiła ozdobną serwetką i kwiatkiem wyjętym z bukietu przysłanego Rusty przez jej szefa i jego żonę.
Gdy z tacą weszła do pokoju matki, Rusty udawała zaskoczoną, jakby zupełnie zapomniała, że są jej urodziny. Miri przypomniała sobie narzutki rozłożone na ladzie w sklepie Nii. Gdyby miała dość pieniędzy, kupiłaby jedną, żeby Rusty w swoje urodziny mogła z klasą zjeść śniadanie w łóżku. Matka Miri naprawdę miała na imię Naomi, ale z powodu jej rudych włosów, długich i gęstych, wszyscy mówili do niej Rusty — Rudzielec. Kiedy szła ulicą, ludzie oglądali się za nią, jakby była gwiazdą filmową. Szkoda, że Miri nie odziedziczyła po matce koloru włosów i oczu. Za nią nikt nigdy się nie oglądał.
— Było wyśmienite — powiedziała Rusty, gdy skończyła jeść.
Miri wręczyła jej prezent ze sklepu z bielizną Nii.
— Śniadanie do łóżka i jeszcze prezent? — powiedziała Rusty. — Mam otworzyć?
Miri skinęła głową. A co innego można zrobić z prezentem?
Rusty rozwiązała wstążkę i ją zwinęła, potem ostrożnie zdjęła papier, żeby można go było jeszcze kiedyś użyć. Wreszcie otworzyła pudełko i wyjęła półhalkę.
— Właśnie taką chciałam!
Chyba mówiła szczerze. Miri była zadowolona.
— I jest granatowa — powiedziała Rusty. — Wspaniała.
— To nylonowy trykot — wyjaśniła Miri. — Jeśli nie będzie pasować, można ją wymienić.
— Dziękuję, kochanie — powiedziała Rusty i wyciągnęła ręce do Miri. Uściskała ją i pocałowała w czoło.
— Bardzo proszę, mamo.
Miri sprzątnęła w kuchni i postanowiła dokończyć zadanie domowe, żeby nie robić tego później, ale oczy jej się zamykały, więc wróciła do łóżka i opatuliła się kołdrą.
Ruby
Ruby siedziała na wysokim stołku przy ladzie w Drug Store Hansona przy zbiegu Pięćdziesiątej Pierwszej Ulicy i Siódmej Alei w Nowym Jorku, delektując się przepysznymi lodami truskawkowymi z wodą sodową, bitą śmietaną, siekanymi orzechami i wisienką koktajlową. Wisienkę zostawiła sobie na koniec. Włożyła ją do ust.
— Nie powinnaś tego jeść — odezwał się na ten widok Jimmy, który miał świra na punkcie lodów z wodą sodową.
— Dlaczego?
— Bo to tylko dekoracja. Zabiją cię, jeśli zjesz ich za dużo.
— Ale jedna mnie uszczęśliwi, no nie?
— Skoro tak mówisz.
Do Hansona przychodziło wielu celebrytów i czasem ktoś rozpoznawał Ruby — nie miała nic przeciwko temu, często gawędziła z innymi artystami, nierzadko z kimś znanym o wiele bardziej od niej. Jednak w dzisiejsze niedzielne przedpołudnie ruchu praktycznie nie było, może z powodu podłej pogody. Rano Ruby wystąpiła w WJZ, audycji nadawanej z restauracji Howie’s przy Szóstej Alei, między Pięćdziesiątą Drugą a Pięćdziesiątą Trzecią Ulicą. Chyba może sobie pozwolić na lody przed lunchem? Nikt jej nie może zabronić tego, na co ma ochotę. Ponieważ poza nią w lokalu nie było innych klientów, Ruby mogła poflirtować z Jimmym, cyganem z Broadwayu, który między spektaklami obsługiwał automat do napojów. Jezu, ależ był słodki. Kiedyś Ruby i Jimmy pocałowali się za kulisami, ale nigdy nie doszło między nimi do niczego więcej. Ruby była za mądra na to, żeby zakochać się w tancerzu. Poza tym doszły ją słuchy, że Jimmy lubi chłopców na równi z dziewczynami.
Zresztą i tak w tej chwili spotykała się z bratem Danny’ego Thomasa, Paulem. Nie wiedziała, czy będzie z tego coś poważniejszego. Matka nie dawała jej spokoju: „Wyjdź wreszcie za mąż, dopóki masz jeszcze urodę, Ruby. I, na miłość boską, niech to będzie ktoś z pieniędzmi. Na pewno lepiej być bogatym niż biednym”. Jakby Ruby sama o tym nie wiedziała. „Sorki, mamo, ale jeszcze nie w głowie mi małżeństwo”. Teraz musiała myśleć o karierze. Poza tym była pewna, że jeszcze długo będzie ładna. Jej agent próbował wkręcić ją do programu Eda Sullivana. Według niego miała niemałe szanse. Mógłby się też trafić jakiś musical. Może Danny Thomas da jej rolę w swoim następnym filmie. Skoro Ruby umawia się z jego bratem, może to wykorzystać.
— O której masz samolot, złotko? — zapytał ją Jimmy.
— Kiedy ostatnio sprawdzałam, miał dwie godziny opóźnienia. — Popatrzyła na zegarek, który dostała od Paula na urodziny, bulovę z różowego złota. Maleńkie wskazówki pokazywały prawie dziesiątą trzydzieści. — Ups, powinnam być na lotnisku przed dwunastą — powiedziała i zebrawszy swoje rzeczy, zapłaciła za lody.
Jimmy nachylił się, żeby na pożegnanie pocałować ją w policzek. W ostatniej chwili Ruby się odwróciła i Jimmy, zamiast w policzek, pocałował ją w usta, co go zaskoczyło.
— Mmm… truskawki… — powiedział, oblizując wargi, a Ruby się roześmiała. — Miłej podróży, słoneczko, i wracaj szybko.
— Jak zawsze. — Ruby posłała mu kokieteryjnego całusa.
Ruby uwielbiała podróżować. Dajcie jej tylko bilet, a wsiądzie do pierwszego samolotu. Uwielbiała mieszkać w hotelach, gdzie ktoś słał za nią łóżko i przynosił czyste ręczniki. Nawet jeśli hotele, w których się zatrzymywała, do eleganckich nie należały, nawet jeśli bywały obskurne, co zdarzało się często, ona i tak lubiła być w trasie.
Miri
Tuż przed południem Rusty znalazła Miri w łóżku, pogrążoną we śnie. Potrząsnęła nią łagodnie.
— Kochanie… wstawaj! Idziemy na poranny seans do Elmora.
Miri się poruszyła, ale oczy dalej miała zamknięte.
— Pośpiesz się, bo nie zdążymy.
Ponieważ była jedynaczką, Miri często musiała towarzyszyć matce. A skoro Rusty chciała iść do kina, Miri pójdzie razem z nią. W końcu były urodziny Rusty. Miri włożyła ogrodniczki, golf, na to gruby sweter i grube białe skarpety. Zawiązała buty, przejechała szczoteczką po zębach, nie zawracając sobie głowy ich szorowaniem z góry na dół, jak zalecał doktor Osner. Byle jak spięła włosy i włożyła zimową kurtkę, rękawiczki, szalik w czerwono-czarne pasy i futrzane nauszniki.
Miri i Rusty poszły do oddalonego o półtora kilometra kina piechotą. Dzisiaj jaskrawe zimowe słońce jakoś nie świeciło. Było szaro i przenikliwie zimno. Aż do tego roku Miri ciągle jeszcze płaciła dwadzieścia pięć centów za wejście do kina, ale to się już skończyło. Z jednej strony dobrze, z drugiej źle. Dobrze, bo wyglądała na starszą, źle, bo musiała kupować normalny bilet. Jako pierwsza z koleżanek skończy piętnaście lat, osiągając wiek, w którym wszystko w jej życiu na pewno ułoży się, jak należy, i spełnią się przynajmniej niektóre z jej marzeń, poczynając od Strange, enchanted boy z wczorajszej imprezy.
W kiosku ze słodyczami Rusty kupiła milky waya dla Miri, nawet nie pytając, czy córka zjadła porządne śniadanie, a tego nie zrobiła, a dla siebie opakowanie ciastek goobers.
— A co tam — powiedziała Rusty do obsługującej kiosk Małej Mary. — Dzisiaj mam urodziny.
— Wszystkiego najlepszego, kochaniutka — powiedziała Mała Mary. — Dałabym ci colę na koszt firmy, ale wtedy by mnie zwolnili.
O wpół do pierwszej puszczali jeden po drugim dwa filmy. Najpierw zwariowaną komedię romantyczną You Never Can Tell z Dickiem Powellem i Peggy Dow, w której umiera pies i odradza się pod postacią prywatnego detektywa. Rusty uwielbiała komedie romantyczne. Miri wolała filmy mroczne i pełne namiętności. Atrakcją seansu miał być film Across the Wide Missouri z Clarkiem Gable’em. Jednak w jego połowie Rusty nachyliła się i powiedziała:
— Pora na nas.
Teraz Miri już się nie dowie, jak potoczyły się losy Clarka Gable’a i jego indiańskiej żony.
Ruby
Na lotnisku w Newark samolot linii Miami Airlines znowu miał opóźnienie, jednak nie podano jego powodów. Nic dziwnego, że Dana przekonywała ją, żeby zrezygnowała z czarterowego lotu do Tampy z przesiadką w Miami.
— Z czarterowymi nigdy nic nie wiadomo — powiedziała.
Ruby tłumaczyła jej, że ten lot jest dużo tańszy od pozostałych. Zresztą, co to za różnica? Samolot to samolot. I tak leci tam, dokąd się chce. Nierejsowe nie latają według rozkładu, jak pociągi czy autobusy. Ale kogo to obchodzi? Poza tym Ruby nie mogła się już doczekać. Im szybciej dotrze na Florydę, tym lepiej. Marzyły jej się boskie plaże i noce w blasku księżyca. Miała dość tej koszmarnej pogody. Nic się nie stanie, jeśli poczeka jeszcze z godzinkę czy nawet dwie.
Usiadła w poczekalni, wygładziła spódnicę i z ogromnej torby wyjęła książkę, którą właśnie czytała, zadowolona, że zaraz zapomni o wszystkim wciągnięta przez skomplikowaną intrygę. Doskonale zdawała sobie sprawę, że co rusz ktoś zerka w jej stronę, zaciekawiony widokiem ładnej dziewczyny pogrążonej w lekturze I, the Jury Mickeya Spillane’a, który słynął z ostrego języka, ale Ruby miała to w nosie. Niech sobie patrzą. Niech się gapią. Jej to nie obchodzi.
Naprzeciwko niej jakaś starsza para rozmawiała na tyle głośno, że Ruby wszystko słyszała.
— Przed tobą długa droga — mówiła żona. — Powinieneś już jechać, tylko nie zapomnij odebrać dla mnie zamówienia od Irene Ammerman. Pamiętasz adres?
— Nie ruszę się stąd, dopóki nie wsadzę cię do samolotu — odparł mąż.
— Kochany jesteś, Ben, ale to nie ma sensu.
— Dla mnie ma.
Kobieta się roześmiała.
— Straszny z ciebie romantyk.
— Kto, ja? Romantyk?
— Może nie zawsze, ale wtedy, kiedy trzeba.
Teraz on się roześmiał i pocałował żonę.
— Ben, ludzie patrzą… — powiedziała.
— I co z tego? Nie wolno mi publicznie pocałować żony po trzydziestu pięciu latach małżeństwa?
Ruby uśmiechnęła się do siebie. Nie pamiętała, kiedy jej rodzice tak się ze sobą przekomarzali.
— Przepraszam — zagadnął ją jakiś młody człowiek. — Czy to miejsce jest wolne?
Ruby westchnęła i przesunęła torbę, którą specjalnie tam położyła, żeby zniechęcić każdego, kto chciałby usiąść obok. Mężczyzna zajął miejsce i Ruby wyczuła, że ma ochotę na pogawędkę.
— Moja matka myśli, że jadę na Florydę samochodem — powiedział. — Albo pociągiem. Ma siedmiu synów. Wszyscy byliśmy na wojnie. Ja jestem najmłodszy. Wróciłem bez jednego zadrapania. Da pani wiarę, siedmiu synów naraz za oceanem?
— Wydawało mi się, że był przepis, który nie pozwalał, żeby wszyscy synowie w rodzinie służyli.
— Cóż, nas wzięli. Chcieliśmy iść do wojska. I wszyscy wróciliśmy. — Uśmiechnął się do niej. — A pani?
Nie miała ochoty mówić, że jest tancerką.
— Mój narzeczony jest w Miami — powiedziała. — Też walczył na wojnie. Spędzam wakacje z nim i jego rodziną.
Zauważyła jego minę. Był zaskoczony i zawiedziony. Przecież nie nosiła pierścionka. Poczuła się podle. Wydawał się miły, ale co z tego.
— Na pewno będzie się pan świetnie bawił w Miami — dodała.
— Może ma pani tam jakąś samotną koleżankę? — zapytał. — Na przykład siostrę pani narzeczonego?
— Niestety, przykro mi. Ale na pewno pozna pan wiele dziewcząt. Taki przystojny, młody człowiek.
— Nie taki znowu młody. Mam już prawie dwadzieścia pięć lat.
— Nigdy bym nie przypuszczała.
— A pani?
— Dwadzieścia dwa.
— Nie wygląda pani na tyle.
— Według pana jestem młodsza czy starsza?
— Młodsza, ma się rozumieć.
Roześmiała się.
— Ma się rozumieć.
— Tak przy okazji, jestem Paul Stefanelli — przedstawił się i wyciągnął rękę.
— Ruby Granik — odparła i podała mu swoją.
— Dobra książka, Ruby? — Skinieniem głowy pokazał na książkę, którą trzymała na kolanach.
— Nie mogę się od niej oderwać — powiedziała. — Wybacz więc…
— Jasne. Rozumiem.
Wstał i sobie poszedł.
Leah
Leah Cohen miała nadzieję, że Henry Ammerman zada długo oczekiwane pytanie, może nawet w czasie świąt. Dzisiaj wybierała się do niego na przyjęcie urodzinowe jego siostry. Może przy okazji zrobi jakieś zakupy. Matka Henry’ego prowadziła sprzedaż hurtową pudrów w kompakcie Volupté. Za jednym zamachem załatwi prezenty dla siostry, matki i dwóch przyjaciółek. Pudrów Volupté nigdy za wiele. Prawdopodobnie sama dostanie kilka od matek swoich uczennic z drugiej klasy. Przynajmniej tak było w zeszłym roku. Na pewno bardziej jej się przydadzą od babeczek z owocami, które i tak rozdawała, czy kiepskich perfum, które natychmiast wylewała do toalety.
Doskonale wiedziała, że zdobędzie Henry’ego, tylko zjednując sobie jego rodzinę, i chyba nieźle jej szło, głównie dlatego, że mało się odzywała. Uważali ją za nieśmiałą, spokojną, miłą dziewczynę z porządnej rodziny z Cleveland. Nauczycielkę. No bo właśnie taka była, czyż nie?
Spotykała się z Henrym prawie od półtora roku. Poznała go na przyjęciu wydanym przez jednego z nauczycieli ze szkoły, niedługo po tym, jak przeprowadziła się do New Jersey, do ciotki Almy. Jej matka się zarzekła, że pozwoli Leah wyjechać z Cleveland, tylko jeżeli zamieszka u kogoś z rodziny. Siostrze matki, Almie, spodobało się, że Leah pomoże jej pokryć koszty utrzymania. Jeśli chodziło o Leah, wszystko było lepsze od pozostania w Cleveland, w domu rodziców. Ciotka Alma była emerytowaną szkolną sekretarką, która nigdy nie wyszła za mąż. „Stara panna” — mówiła o niej matka, ale była to stara panna, która trzy razy w tygodniu grywała z przyjaciółkami w kanastę, a w każde piątkowe przedpołudnie pracowała jako wolontariuszka w szpitalu.
Almie Henry się podobał, o czym nie omieszkała powiedzieć matce Leah. Ale komu przy zdrowych zmysłach nie spodobałby się Henry, dziennikarz z „Elizabeth Daily Post”? Henry był mądry, dobry, zabawny i bardzo przystojny. Do wojska zaciągnął się zaraz po szkole i miał nadzieję zostać reporterem „Stars and Stripes”³, ponieważ w liceum Jeffersona był redaktorem naczelnym szkolnej gazety „Monticello Times”. Jednak po trzymiesięcznym szkoleniu wysłali go na front. Brał udział w ofensywie w Ardenach i, jak mówił, miał szczęście, że przeżył. Większość jego oddziału zginęła. Spędził w szpitalu dwa miesiące. Potem jego życzenie się spełniło i trafił za biurko w londyńskiej redakcji „Stars and Stripes”, gdzie pracował jeszcze pół roku po zakończeniu wojny. Powiedział, że od tamtejszych dziennikarzy nauczył się znacznie więcej niż podczas studiów. Miał laseczkę, ale Leah nigdy nie widziała, żeby z niej korzystał.
Co prawda ciotka Alma twierdziła, że Henry jej się podoba, mimo to ostatnio przestrzegała Leah przed mężczyznami w ogóle, w szczególności jednak przed Henrym. „Po co ma kupować krowę, skoro dostaje mleko za darmo?” W kwestii romansów rady ciotki Almy były okropnie staroświeckie. Co do darmowego mleka Leah w zasadzie się z nią zgadzała. Szkoda tylko, że ciotka nie znalazła jakiejś innej metafory. Bo Leah nie była krową, zaś to, co miała do zaoferowania, mlekiem. Poza tym Henry nigdy nie był zbyt nachalny. Leah nawet chciałaby, żeby od czasu do czasu był. Przecież żadne z nich nastolatki. Henry kończył dwadzieścia osiem lat, Leah będzie miała dwadzieścia cztery. „I wiesz co, ciociu Almo? Niczego nie dostawał za darmo”. Chociaż jeśli Leah skończy dwadzieścia pięć lat i wciąż nie zostanie poproszona o rękę, nie będzie widziała powodu, żeby się oszczędzać. Woli się zabawić, póki jeszcze ma czas. Była pewna, że ciotka Alma nigdy tego nie próbowała.
Kiedy w szkole pojawiło się ogłoszenie zapraszające nauczycieli, zwłaszcza tych mających doświadczenie z najmłodszymi dziećmi, do opieki nad nimi podczas świątecznej imprezy w Elks Club w Elizabeth, Leah uznała, że dyrekcja dostrzeże w niej młodą kobietę chętnie działającą na rzecz społeczności, która nie waha się poświęcić swojego czasu w niedzielne popołudnie na tydzień przed Bożym Narodzeniem.
Jeszcze jedna nauczycielka z jej szkoły, Harriet Makenna, także zgłosiła się na ochotnika, a co najważniejsze, zaproponowała, że podwiezie Leah swoim samochodem, dzięki czemu Leah nie będzie musiała w taką paskudną pogodę czekać na autobus z Cranford do Elizabeth. Kiedy powiedziała o tym Henry’emu, wyznał, że będzie robił reportaż z imprezy do „Elizabeth Daily Post” i będzie z nim fotograf. Wobec tego Leah wybrała śliczną ciemnogranatową sukienkę, chociaż wiedziała, że zdjęcia w gazecie nie będą kolorowe. W ostatniej chwili założyła fartuszek. Któreś z dzieci może się pochorować albo rzucić czymś, co wyląduje na jej ubraniu.
Na świąteczną imprezę przyszło ponad sto dzieci, wielu towarzyszyli rodzice. Pociechy zostały podzielone na grupy w zależności od wieku. Leah, Harriet i dwie mamy dostały grupę w wieku od czterech do siedmiu lat i na początek rozdały im lody w papierowych kubeczkach. Jedna z dziewczynek natychmiast oznajmiła z krzykiem:
— Mam Lassie!
Wylizała do czysta wieczko, żeby Leah mogła zobaczyć.
Inna dziewczynka się rozpłakała.
— Ja też chcę Lassie.
— Zobaczmy, co tam masz — powiedziała Leah, ocierając dziecku łzy. — Wyliż do czysta, żebyśmy mogły zobaczyć.
Dziewczynka posłuchała i po chwili pokazała Leah swoje wieczko.
— Och, masz Natalie Wood! — ucieszyła się Leah. — Masz szczęście, bo Natalie Wood to słynna gwiazda filmowa. Popatrz, jaka jest ładna. I wiesz co? Była już gwiazdą, kiedy miała tyle lat co ty.
— Mam sześć lat.
— No i super. Sześć lat to idealny wiek.
Kiedy przyszedł Henry w towarzystwie fotografa, który chyba był jeszcze za młody na prawo jazdy, Leah zdjęła fartuszek, wygładziła sukienkę i poprawiła szminkę na ustach. Harriet, która wiedziała, że Leah i Henry się spotykają, szepnęła do niej.
— Wyglądasz tak dobrze, że sama mogłabyś się znaleźć na wieczku kubka.
— Tak dobrze jak Lassie?
— Lassie jest poza konkurencją.
Leah się roześmiała i klasnęła w dłonie, żeby zwrócić uwagę dzieci.
— Chłopcy i dziewczynki! — zawołała. — To jest pan Henry Ammerman. Jest dziennikarzem „Elizabeth Daily Post” i napisze o nas artykuł. — Lubiła wypowiadać na głos jego imię i nazwisko. „Henry Ammerman”. Henry pomachał do dzieci.
— A to jest Todd Dirkson — Henry przedstawił fotografa. — Będzie robił zdjęcia. Może zobaczycie je w jutrzejszej gazecie.
Todd podniósł swój aparat marki Speed Graphic, żeby dzieci mogły go zobaczyć.
Henry i Todd naradzali się przez chwilę, a potem poprosili, żeby dzieci zebrały się wokół pianina.
Leah usiadła i zaczęła grać wstęp do Rudolfa czerwononosego renifera. Dała dzieciom znak, żeby usiadły na podłodze wokół niej. Jedne wciąż jeszcze jadły swoje lody małymi drewnianymi łyżeczkami i niektóre były już upaćkane rozpuszczoną czekoladą. Harriet biegała między dziećmi i wilgotną szmatką próbowała oczyścić buzie, wiedząc, że rodzice chcieliby, aby ich dzieci zaprezentowały się w niedzielnym wydaniu gazety z jak najlepszej strony.
— Patrzymy tutaj — powiedziała Leah i dalej śpiewała, przygrywając sobie na pianinie. — „Wtedy, w pewną mglistą Wigilię Mikołaj powiedział…”
Połowa dzieci śpiewała razem z nią, inne bardziej interesowały się aparatem albo wyglądały przez okno. Todd pstrykał zdjęcia, a Leah była w swoim żywiole. Henry zaczekał, aż Leah skończy śpiewać.
— Dziękuję wszystkim. Dziękuję, panno Cohen!
— Ależ proszę bardzo, panie Ammerman!
— Wesołych Świąt, panno Cohen!
— Nawzajem, panie Ammerman!
Och, naprawdę bardzo, ale to bardzo lubiła Henry’ego Ammermana! Powiedziałaby nawet, że kocha, ale była zbyt przesądna, żeby mówić to głośno.
Ruby
W poczekalni Ruby się zdrzemnęła. Była na nogach od piątej rano, żeby zdążyć się spakować przed poranną audycją z Manhattanu. Miała wrażenie, że lody w Hanson’s zjadła całe wieki temu. Wyjęła torebkę z kanapkami, które przygotowała dla niej matka, i wybrała jedną, z białego pieczywa z serkiem śmietankowym i papryką. Skórki z chleba były obcięte, jak wtedy, kiedy Ruby chodziła jeszcze do szkoły. Była tak głodna, że zjadła tę kanapkę i jeszcze jedną, z indykiem i sosem majonezowo-musztardowym. Na koniec uraczyła się owsianym ciasteczkiem. Zachciało jej się pić, ale matka przygotowała dla niej termos z herbatką z rumianku, co przypomniało Ruby Piotrusia Królika. Jej matka święcie wierzyła w moc herbatek ziołowych.
Kiedy w końcu, prawie o trzeciej po południu, wsiedli do samolotu, Ruby miała miejsce po prawej stronie, obok dziewczyny mniej więcej w jej wieku, która podróżowała z małym dzieckiem. Jej matka siedziała po drugiej stronie przejścia i trzymała brzdąca na kolanach. Ruby zaproponowała, że zamieni się z nią miejscami, by mogła siedzieć razem z córką.
— Dziękuję, kochanie — powiedziała matka — ale wolimy siedzieć z brzegu.
Ruby nie nalegała. Lubiła siedzieć przy oknie.
Zobaczyła, że swoje miejsce zajmuje również pani, której mąż miał jechać do Miami samochodem. Tuż za sobą miała mężczyznę od sześciu braci. Pomachał do niej i szeroko się uśmiechnął. Jej sąsiadka oparła sobie dziecko na ramieniu, żeby mu się odbiło po karmieniu, a Ruby sięgnęła po książkę i otworzyła w miejscu, w którym skończyła czytać.
— Ma siedem miesięcy, już prawie osiem — odezwała się sąsiadka, chociaż Ruby wcale o to nie pytała. — Starszy ma dwa latka. Mój mąż przyjedzie za kilka dni. Rozdzieliliśmy się po raz pierwszy. Jedziemy na święta do rodziny. — Zerknęła na książkę, którą trzymała Ruby. — Och, Mickey Spillane! Dorastał w Elizabeth. Mój wujek uczył go w liceum. Nie czytałam jej. Mój mąż mówi, że może być dla mnie za trudna. — Ruby mogłaby przysiąc, że dziewczyna się zaczerwieniła. — Lecę pierwszy raz — wyznała. — A pani?
— Ja latam często.
Ruby aż się wzdrygnęła na myśl, że mogłaby żyć jak ta dziewczyna, ale przecież miała talent i była zdeterminowana.
Stewardesa, jasnowłosa i śliczna, z lekką wadą wymowy — „prosę zapiąć pasy” — szła wzdłuż foteli i sprawdzała, czy wszystko jest w porządku. Kiedy w końcu samolot zaczął kołować, twarz młodej mamy zrobiła się biała jak papier.
— Trochę się denerwuję — szepnęła do Ruby.
— Niech pani głęboko oddycha — poradziła jej Ruby.
Gdy jednak wzbili się w powietrze, Ruby od razu wiedziała, że dzieje się coś niedobrego.
— Zawsze tak jest? — zapytała towarzyszka podróży.
Ruby nie potwierdziła; nie zawsze tak jest. Byli zbyt nisko, a powinni się wznosić. Dlaczego się nie wznoszą?
— Może pani przez chwilę potrzymać dziecko? — Dziewczyna wepchnęła malca Ruby. — Będę wymiotować!
Ruby wzięła od niej dziecko. Chłopczyk zaczął bawić się jej naszyjnikiem, złotą truskawką na cienkim łańcuszku, a jego mama wymiotowała. Łańcuszek się zerwał. I co z tego?
Przez siedem minut, siedem straszliwych minut, które wydawały się godzinami, latami, całym życiem, wszystko było jak na zwolnionym filmie. Ruby słyszała tylko walenie swojego serca, nie słyszała krzyków, zawodzenia ani ważącego sto kilogramów zapaśnika, który siedział za nią i recytował Ojcze nasz.
Więc to tak? Tak się to skończy? Nie, to musi być pomyłka. Proszę, Boże, spraw, żeby to była pomyłka. Tuliła do siebie dziecko, czuła ciepło jego małego ciałka. Chłopczyk patrzył jej prosto w oczy.
Za oknem jedno skrzydło odpadło od samolotu.
Spadali… spadali pod ostrym kątem z nieba.
Henry
Kiedy Henry i Todd wyszli z Elks Club i zbiegali z długich schodów na ulicę, usłyszeli ryk.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki