Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kolekcja romansów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kolekcja romansów - ebook

"Domostwo pana Heathcliffa nazywa się Wichrowe Wzgórza. Słowo „wichrowy" to tutejsze określenie, które wyraziście odmalowuje natarczywości niepogody, na jakie dom wystawiony jest swym położeniem. Świeżego powietrza z pewnością mają tu pod dostatkiem. Nietrudno sobie wyobrazić, z jaką siłą północny wiatr uderza o grzbiet wzgórza, kiedy spojrzeć na przygięte do ziemi karłowate jodły koło domu czy na rząd nędznych głogów, które jednomyślnie wyciągają gałęzie w tę samą stronę, jakby błagały słońce o jałmużnę. Na szczęście przezorny architekt wymurował dom solidny: wąskie okna są głęboko osadzone w ścianach, węgły zaś wzmacniają duże, wystające kamienie. Zanim przekroczyłem próg, zatrzymałem się, by obejrzeć kamienne groteski zdobiące fasadę, szczególnie nad głównym wejściem. Pośród galimatiasu obtłuczonych gryfów i nieprzystojnych kupidynków odcyfrowałem datę „1500" i nazwisko „Hareton Earnshaw". Chętnie usłyszałbym od poirytowanego gospodarza jakiś komentarz i poprosił o krótką historię domostwa..." (Fragment)

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7991-411-1
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

1801

WŁAŚNIE wróciłem z wizyty u mego gospodarza, jedynego sąsiada, który będzie zakłócał mi samotność. Jakaż tu piękna okolica! Nie sądzę, bym w całej Anglii znalazł zakątek równie odsunięty od spraw tego świata. Istny raj mizantropa! Z panem Heathcliffem tworzymy dobraną parę, by dzielić między siebie to odludzie. Niezrównany typ! Ani się domyślał, jaką zapałałem doń sympatią, kiedy ujrzałem, podjechawszy na koniu, jak jego czarne oczy uciekają pod brwi, a palce z zapiekłą determinacją wciskają się pod kamizelkę, gdy oznajmiłem swe nazwisko.

— Pan Heathcliff? — zapytałem. Odpowiedzią było skinienie głowy.

— Jestem Lockwood, pański dzierżawca. Czułem się w obowiązku złożyć panu moje uszanowanie natychmiast po przyjeździe. Mam nadzieję, że nalegając tak usilnie na wynajęcie Drozdowego Gniazda, nie pokrzyżowałem panu planów. Słyszałem wczoraj, że rozważał pan zamiar...

— Drozdowe Gniazdo należy do mnie—przerwał mi z krzywą miną. — A planami może się pan nie przejmować. Wchodź pan!

To „wchodź pan", wymówione przez zaciśnięte zęby, oznaczało bez wątpienia „idź pan do diabła!" Nie okazał zamiaru otworzenia bramy.

Chyba właśnie ta okoliczność skłoniła mnie do przyjęcia zaproszenia: pociągał mnie człowiek, który zdawał się jeszcze bardziej absurdalnie nietowarzyski niż ja.

Dopiero ujrzawszy, że mój koń delikatnie napiera na bramę, Heathcliff ruszył się wreszcie, by zdjąć łańcuch. Potem nachmurzony powiódł mnie brukowaną alejką na podwórze.

— Joseph! — zawołał. — Zabierz konia pana Lockwooda i przynieś wina.

„Oto cała tutejsza służba—pomyślałem, słysząc to podwójne polecenie. — Nic dziwnego, że spomiędzy płyt sterczy trawa, a o postrzyganie żywopłotów dbają tylko krowy".

Joseph był człowiekiem niemłodym, może nawet starcem, choć wyglądał zdrowo i żwawo.

— Boże, dopomóż! — monologował niezadowolony, zająwszy się mym koniem.

Przy okazji spojrzał mi w oczy tak kwaśno, że litościwie uznałem, iż pomocy boskiej potrzebował do strawienia obiadu, a jego modły nie odnosiły się do mego nieoczekiwanego przybycia.

Domostwo pana Heathcliffa nazywa się Wichrowe Wzgórza. Słowo „wichrowy" to tutejsze określenie, które wyraziście odmalowuje natarczywości niepogody, na jakie dom wystawiony jest swym położeniem. Świeżego powietrza z pewnością mają tu pod dostatkiem. Nietrudno sobie wyobrazić, z jaką siłą północny wiatr uderza o grzbiet wzgórza, kiedy spojrzeć na przygięte do ziemi karłowate jodły koło domu czy na rząd nędznych głogów, które jednomyślnie wyciągają gałęzie w tę samą stronę, jakby błagały słońce o jałmużnę. Na szczęście przezorny architekt wymurował dom solidny: wąskie okna są głęboko osadzone w ścianach, węgły zaś wzmacniają duże, wystające kamienie.

Zanim przekroczyłem próg, zatrzymałem się, by obejrzeć kamienne groteski zdobiące fasadę, szczególnie nad głównym wejściem. Pośród galimatiasu obtłuczonych gryfów i nieprzystojnych kupidynków odcyfrowałem datę „1500" i nazwisko „Hareton Earnshaw". Chętnie usłyszałbym od poirytowanego gospodarza jakiś komentarz i poprosił o krótką historię domostwa; jego postawa zdawała się wszakże nakazywać, abym niezwłocznie wszedł do środka bądź też zakończył wizytę, a nie miałem ochoty jeszcze bardziej wystawiać na próbę jego cierpliwości, zanim zostanę dopuszczony do wnętrza sanktuarium.

Jeden krok zaprowadził nas do dużego pokoju, nie poprzedzonego żadnym przedsionkiem czy korytarzem. Pomieszczenie to, które zwą w okolicy z chłopska „izbą", zazwyczaj łączy w sobie bawialnię i kuchnię, lecz w Wichrowych Wzgórzach kuchnię wyeksmitowano w inne rejony—tak przynajmniej wywnioskowałem z gwaru rozmów i brzęku naczyń, który dobiegł mnie gdzieś z głębi budynku. Nie zauważyłem też, by na ogromnym kominku cokolwiek smażono, gotowano czy pieczono, ze ścian zaś nie połyskiwały miedziane rondle ani cynowe cedzaki. Wszakże na jednym końcu izby, od podłogi aż po strop, ciągnęło się jakby lustro, które pięknie odbijało światło i żar: na półkach masywnego dębowego kredensu stały wielkie cynowe talerze, srebrne kubki i kufle. Strop nie był podbudowany sufitem, ujawniając całą swą wewnętrzną anatomię; zasłaniała ją tylko jedna półka, zastawiona plackami jęczmiennymi, szynkami, wiązkami udźców wołowych i baranich. Nad kominkiem wisiała kolekcja przedpotopowych fuzji i para pistoletów w olstrach; na gzymsie, dla ozdoby, stały trzy szkatułki pomalowane w mało gustowne kolory. Posadzka była z gładkiego, białego kamienia; krzesła z wysokimi oparciami, w stylu chłopskim, pomalowane na zielono; kilka innych, czarnych i ciężkich, pogrążonych było w cieniu. W sklepionej niszy pod kredensem leżała ciemnoruda charcica, otoczona chmarą piszczących szczeniaków; psy przycupnęły też w innych zakamarkach.

Domostwo i sprzęty nie byłyby niczym szczególnym u prostego rolnika z Północnej Anglii, o zaciętych rysach i krzepkich nogach odzianych w bryczesy i kamasze. Osobnika takiego, usadowionego w fotelu przy kuflu pienistego piwa na okrągłym stole, uświadczysz pośród tych wzgórz na każdym kroku, jeśli wybierzesz się o odpowiedniej porze, czyli po posiłku. Pan Heathcliff jednak stanowczo nie przystaje do swej siedziby i życia, jakie się w niej prowadzi. Twarz ma smagłego Cygana, lecz ubiór i maniery wskazują na właściciela ziemskiego, jeżeli za takiego uznać każdego hreczkosieja. Jest raczej niechlujny, ale ta niedbałość nie odbija się na jego wyglądzie, ponieważ sylwetkę ma silną i pełną godności; sprawia przy tym dość ponure wrażenie. Możliwe, że niektórzy oskarżyliby go o nie przystojącą jego urodzeniu pychę, lecz mnie coś mówi, że jest inaczej. Przeczuwam instynktownie, że jego grubiaństwo bierze się z niechęci do zbyt wylewnego i ostentacyjnego okazywania uczuć. Będzie kochał i nienawidził z taką samą powściągliwością, a jeżeli ktoś okaże te uczucia jemu, poczyta to za zuchwałość. Nie, posuwam się chyba zbyt daleko: hojną ręką obdarzam go swoimi własnymi przymiotami. Być może kiedy pan Heathcliff nie wyciąga dłoni na powitanie obcego człowieka, kierują nim zupełnie inne niż mną pobudki. Powinienem mieć nadzieję, że z mym charakterem odludka należę do wyjątków. Moja droga matka zwykła mi powtarzać, że nigdy nie uwiję sobie przytulnego gniazdka rodzinnego i nie dalej jak zeszłego lata dowiodłem, że istotnie przekracza to moje możliwości.

Podczas miesiąca cudownej pogody, który spędziłem nad morzem, los umieścił mnie w towarzystwie nadzwyczaj olśniewającej istoty: prawdziwej bogini w mych oczach, dopóki nie zwracała na mnie uwagi. Ani razu „nie wyznałem mej miłości" słowami, lecz spojrzenia mają swój język i byle głupiec odgadłby, że straciłem dla niej głowę. W końcu moja bogini zrozumiała i odwzajemniła mi się najsłodszym ze spojrzeń. I cóż uczyniłem? Wyznaję ze wstydem, że schowałem się w sobie jak ślimak; z każdym jej zerknięciem stawałem się coraz bardziej lodowaty i obcy, aż wreszcie biedaczka nie wiedziała już, czy ma wierzyć swym zmysłom. Zdezorientowana swą rzekomą pomyłką, nakłoniła matkę do wyjazdu. Tą osobliwą woltą uczuciową zyskałem sobie sławę wyrachowanego uwodziciela bez serca; tylko ja sam mogę ocenić, jak dalece niezasłużoną.

Usiadłem przy kominku na krześle naprzeciwko tego, ku któremu zmierzał mój gospodarz, i aby wypełnić czymś milczenie, chciałem pogłaskać psią matkę, która opuściła ochronkę pod kredensem i podkradła się jak wilk ku moim łydkom, szczerząc oślinione kły. Mój gest wywołał długi, gardłowy charkot.

— Niech pan ją lepiej zostawi w spokoju — warknął pan Heathcliff na podobną nutę, kopnięciem powstrzymując groźniejsze zapędy psa. —

Nie jest przyzwyczajona do pieszczot... nie chowamy jej na pieska salonowego.

Potem, podszedłszy wielkimi krokami do bocznych drzwi, zawołał ponownie:

— Joseph!

Joseph wymamrotał coś niezrozumiałego z czeluści piwnicy. Ponieważ nie wyglądało, żeby zamierzał wyjść na górę, jego pan zstąpił do niego, zostawiając mnie vis-a-vis groźnej suki i pary srogich owczarków o skudlonej sierści, które wspólnie z nią bacznie śledziły każde moje drgnienie. Nie chcąc wchodzić w zażyłość z ich kłami, siedziałem bez ruchu. Niestety, mniemając, że nie rozumieją języka mimiki, zacząłem stroić do trójki drapieżników ubliżające grymasy. Któraś mina tak rozdrażniła damę, że nagle wpadła we wściekłość i wskoczyła mi na kolana. Zrzuciłem napastniczkę i pośpiesznie odgrodziłem się od niej stołem. Manewr ten postawił na nogi całą sforę: pół tuzina czworonożnych potworów — starych i młodych, dużych i małych—powyłaziło z kryjówek na środek pomieszczenia. Ich napaść skrupiła się na mych piętach i połach mojego surduta. Dzielnie odpierając ataki głównych antagonistów za pomocą pogrzebacza, zmuszony byłem wezwać pomocy.

Pan Heathcliff i jego sługa pięli się po schodach z nieznośną flegmą. Nie sądzę, by choć odrobinę przyspieszyli kroku na moje wołanie, mimo że przy kominku rozpętała się istna burza. Na szczęście większą gorliwością wykazała się pewna mieszkanka kuchni: zażywna niewiasta, w podkasanej spódnicy, z gołymi ramionami i kuchennymi wypiekami na twarzy wskoczyła w sam środek tej zawieruchy z patelnią. Wywijała tym naczyniem, jak również językiem, tak wprawnie, że sztorm ucichł jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Na placu boju została już tylko ona, wzdęta jak morze po huraganie, kiedy przybył jej pan.

— Co to, u diabła, za krzyki? — spytał, świdrując mnie niechętnym spojrzeniem, którego po tak niegościnnym potraktowaniu nie mogłem mu wybaczyć.

— Żebyś pan wiedział, że u diabła! —jęknąłem. — Te pańskie bestie to gorsze demony niż tabun opętanych świń. Jakbyś pan zostawił obcego ze stadem tygrysów!

— Nie ruszą nikogo, kto niczego nie dotyka — zauważył, stawiając przede mną butelkę i przywracając stół na właściwe miejsce. — Psy powinny być czujne. Szklankę wina?

— Nie, dziękuję.

— Nie pogryzły pana?

— Niechby który spróbował, toby mnie popamiętał! Surowe rysy Heathcliffa stopniały w uśmiechu.

— Ejże, ejże, panie Lockwood!—powiedział.—Niech się pan trochę napije. Goście są w tym domu taką rzadkością, że ja i moje psy, szczerze przyznaję, nie umiemy ich podejmować. Pańskie zdrowie, panie Lockwood!

Skłoniłem się i odwzajemniłem toast, czując, że byłoby niemądre dalej się dąsać o niegrzeczne maniery sfory kundli. Nie miałem też ochoty dłużej pozwalać gospodarzowi, by bawił się moim kosztem, w czym wyraźnie zagustował. On zaś, zapewne nie chcąc urazić poczucia estetyki dobrego dzierżawcy, przestał zjadać końcówki wyrazów, po czym wdał się w rozważania na temat, który, jak uznał, może mnie zainteresować: zalety i wady ustronia, które zamieszkiwałem.

Okazał się bardzo inteligentnym rozmówcą, co mnie na tyle zachęciło, że wyraziłem chęć ponowienia odwiedzin nazajutrz. Widać było po nim, że nie życzy sobie powrotu intruza. Mimo to pójdę. W porównaniu z Heathcliffem czuję się zdumiewająco towarzyski.

(...)

------------------------------------------------------------------------

Koniec wersji demonstracyjnejROZDZIAŁ 1

Emma Woodhouse, osóbka przystojna, inteligentna i bogata, posiadająca wygodnie urządzony dom i obdarzona szczęśliwym usposobieniem, otrzymała, zda się, wszelkie dary, jakie życie ofiarować może; toteż przeżyła blisko dwadzieścia jeden lat na świecie bez większych powodów do zmartwień i niezadowolenia.

Była młodszą z dwóch córek najczulszego i najpobłażliwszego ojca, kiedy zaś siostra wyszła za mąż, Emma bardzo wcześnie została panią domu. Matka umarła zbyt dawno, by sierota zachowała coś więcej niż mgliste wspomnienie jej pieszczot; miejsce nieboszczki zajęła guwernantka, niezwykle zacna kobieta, która darzyła ją niemal macierzyńskim uczuciem.

Panna Taylor przebyła szesnaście lat w rodzinie pana Woodhouse'a, nie tyle w charakterze guwernantki, co przyjaciółki, szczerze przywiązanej do obu panienek, a zwłaszcza do Emmy. Wytworzyła się pomiędzy nimi zażyłość raczej siostrzana. Nawet wówczas, gdy panna Taylor nominalnie piastowała jeszcze godność guwernantki, łagodna z natury, nie potrafiła narzucić pupilce niemal żadnych rygorów; z biegiem lat zaś, choć od dawna już zniknął nawet cień jej autorytetu, żyły nadal pod jednym dachem jak dwie szczerze do siebie przywiązane przyjaciółki, przy czym Emma postępowała tak, jak się jej podobało, ceniąc sobie wielce zdanie panny Taylor, lecz kierując się przeważnie własnym.

Prawdziwie ujemna strona sytuacji życiowej Emmy polegała na tym, że mogła powodować się wyłącznie własną wolą; za jedyną zaś jej wadę poczytywać można, iż miała nieco zbyt pochlebną opinię o sobie; obie te niepomyślne okoliczności razem wzięte groziły zniweczeniem wielu uciech, które mogłyby stać się jej udziałem. Niebezpieczeństwo wszakże było na razie tak niedostrzegalne, że nie przybrało jeszcze, bynajmniej, cech groźnych.

Przyszedł wprawdzie smutek, łagodny smutek, lecz pozbawiony jakiegokolwiek niemiłego wrażenia: panna Taylor wyszła za mąż. Strata panny Taylor była pierwszym zmartwieniem Emmy. Wieczorem, w dzień ślubu ukochanej przyjaciółki, siedziała po raz pierwszy pogrążona przez dłuższą chwilę w żałosnych myślach. Przyjęcie ślubne dobiegło końca, goście wyjechali, Emma została; zjedli obiad we dwoje z ojcem, bez nadziei na obecność osoby trzeciej, która ożywiłaby nieco długi wieczór. Ojciec usadowił się do zwykłej poobiedniej drzemki, córce zaś nie pozostawało nic innego, tylko siedzieć i rozmyślać nad tym, co utraciła.

Zmiana losu zdawała się wróżyć szczęście przyjaciółce. Pan Weston był człowiekiem dość zamożnym, w odpowiednim wieku, o charakterze szlachetnym i miłym sposobie bycia. Emma znajdowała pewne zadowolenie w rozważaniu, z jakim samowyrzeczeniem, z jak bezinteresowną przyjaźnią życzyła sobie zawsze tego związku i popierała go, lecz była to z jej strony ciężka ofiara. Brak panny Taylor odczuwać będzie co dzień, o każdej godzinie. Wspominała dobroć, jaką panna Taylor od tak dawna ją otaczała, tkliwość okazywaną przez szesnaście lat — wspominała, jak guwernantka uczyła ją i jak się z nią bawiła od piątego roku życia, jak dokładała wszelkich starań, by ją do siebie przywiązać i zabawić, gdy była zdrowa, jak pielęgnowała ją w przeróżnych chorobach dziecięcego wieku. Emma zaciągnęła wobec niej już wówczas ogromny dług wdzięczności, lecz okres ostatnich siedmiu lat — współżycie na równej stopie i całkowita szczerość, jaka wytworzyła się między nimi wkrótce po wyjściu za mąż Izabelli, gdy zostały tylko we dwie — stanowił jeszcze droższe, jeszcze rzewniejsze wspomnienie. Panna Taylor była przyjaciółką i towarzyszką, jaką nieliczni tylko posiadają: inteligentna, wykształcona, pomocna, łagodna, znająca na wskroś zwyczaje rodziny, szczerze przejęta wszystkim, co tej dotyczyło rodziny, a zwłaszcza jej ulubienicy, każdą jej przyjemnością, każdym zamierzeniem; była istotą, wobec której Emma mogła wyrazić głośno każdą budzącą się myśl, istotą, która darzyła ją niezawodnym uczuciem.

Jak zdoła znieść tę zmianę? Wprawdzie przyjaciółka osiadła w bliskim sąsiedztwie, tylko o pół mili, lecz Emma zdawała sobie sprawę, na czym polega różnica pomiędzy panią Weston mieszkającą o pół mili, a panną Taylor przebywającą pod tym samym dachem; toteż Emmie, pomimo wyjątkowych zalet osobistych i warunków domowych, jakie były jej udziałem, istotnie groziło duchowe osamotnienie. Szczerze kochała ojca, lecz on nie stanowił dla niej towarzystwa. Nie rozumieli się ani w rozmowach poważnych, ani w żartobliwych.

Ujemne strony dość znacznej różnicy wieku (pan Woodhouse ożenił się niemłodo) pogłębiały jeszcze jego kompleksja i nawyki; całe życie kwękał, przez co stał się ociężały zarówno ciałem, jak umysłem, prowadził tryb życia właściwy dla człowieka o wiele bardziej niż on wiekowego, a choć lubiany przez wszystkich za dobroć serca i łagodność charakteru, nie błyszczał nigdy intelektem.

Z siostrą, którą małżeństwo niewiele oddaliło od domu, mieszkała bowiem stale w Londynie, to znaczy zaledwie w odległości szesnastu mil, nie mogła się co dzień widywać; toteż wypadnie przetrwać w Hartfield niejeden długi wieczór październikowy i listopadowy, zanim na Boże Narodzenie doczeka się następnej wizyty Izabelli z mężem i drobnymi dziećmi, zanim dom zapełni się i ożywi ich miłym towarzystwem.

W Highbury, dużej i ludnej osadzie, niemal miasteczku (w jego to obrębie leżało Hartfield, mimo wydzielonych pól, lasów i odmiennej nazwy), nie mieszkał nikt z równych jej stanem. Woodhouse'owie zajmowali tu bezsprzecznie pierwsze miejsce. Wszystkie oczy były na nich zwrócone. Emma miała wiele znajomości w Highbury, gdyż ojciec jej był uprzejmy dla wszystkich, nie było jednakże wśród nich nikogo, kto mógłby zastąpić pannę Taylor, choćby tylko na pół dnia. Nastąpiła więc nad wyraz smutna zmiana w jej życiu, toteż Emma mogła jedynie wzdychać nad nią i pragnąć rzeczy niemożliwych, dopóki ojciec się nie obudzi; wówczas trzeba będzie udawać dobry humor. Musiała go stale podnosić na duchu. Był człowiekiem nerwowym, łatwo ulegał depresji, przywiązywał się do tych, do których towarzystwa nawykł, nie cierpiał się z nimi rozstawać; nienawidził wszelkich nowości. Małżeństwo, jako powód tak wielkich zmian, budziło w nim zawsze niechęć, nie mógł w żaden sposób pogodzić się z myślą, że jego własna córka wyszła za mąż, ani mówić o niej inaczej jak ze współczuciem, chociaż zawarła małżeństwo z najczystszej miłości; teraz, kiedy musiał z kolei rozstać się z panną Taylor — jego łagodny egoizm zaś nie dopuszczał myśli, by ktokolwiek odczuwał coś inaczej niż on — był skłonny sądzić, że panna Taylor odważyła się na krok, którego następstwa będą równie smutne dla niej, jak dla nich, i że byłaby znacznie szczęśliwsza, gdyby dokonała dni swego żywota w Hartfield. Emma uśmiechała się i gawędziła, jak mogła najweselej, aby odpędzić od niego podobne myśli; ale gdy nadeszła pora wieczornej herbaty, pan Woodhouse nie oparł się i powtórzył dokładnie to samo, co powiedział przy obiedzie:

— Biedna panna Taylor! Chciałbym, żeby znów z nami była. Jaka szkoda, że panu Westonowi przyszło do głowy się z nią ożenić!

— Nie zgadzam się z tobą, papo. Wiesz dobrze, że nie mogę ci przyznać racji. Pan Weston to człowiek tak pogodny, miły, zacny, że zasłużył sobie w pełni na dobrą żonę. A nie chciałbyś chyba, żeby panna Taylor wiecznie u nas mieszkała, znosząc moje kaprysy, skoro może mieć własny dom?

— Własny dom! A cóż jej z tego przyjdzie, że będzie miała własny dom! Nasz jest trzy razy większy, a ty nigdy nie kaprysisz, moja droga.

— Będziemy tak często u nich bywać, a oni u nas! Nie przestaniemy się widywać! Teraz musimy zrobić pierwszy krok i złożyć im niedługo pierwszą wizytę.

— Moja droga, a jakże ja się tam dostanę tak daleko? Do Randalls to spory kawał, nie dobrnąłbym nawet na pół drogi.

— Ależ, papo, a któż to mówi, żebyś szedł na piechotę? Pojedziemy powozem oczywiście.

— Powozem! James nie lubi zaprzęgać na tak krótki dystans i gdzież się podzieją biedne konie przez ten czas, kiedy my będziemy składali wizytę?

— Zajadą do stajni pana Westona, papo. Wiesz przecie, że to postanowione. Omówiliśmy to wszystko z panem Westonem wczoraj wieczorem. A James zawsze z ochotą pojedzie do Randalls, możesz być tego pewien, jego córka jest tam pokojówką. Wątpię nawet, czy zechce nas zawieźć gdziekolwiek indziej. To już twoja sprawka, papo! To ty znalazłeś Hannie takie dobre miejsce! Nikomu Hanna nie przyszła do głowy, póki tyś o niej nie wspomniał. James taki ci jest wdzięczny!

— Bardzo się cieszę, że wpadłem na tę myśl, nie chciałbym za nic w świecie, by biedny James myślał, że o nim zapominamy; jestem pewien, że będzie z niej znakomita służąca, to grzeczna dziewczyna, ładnie się wysławia, mam o niej jak najlepszą opinię. Ile razy ją spotkam, zawsze dyga i pyta, jak moje zdrowie, w bardzo miły sposób; a kiedy brałaś ją czasem do szycia, zauważyłem, że zawsze obraca klamką we właściwą stronę i nigdy nie trzaska drzwiami. Jestem pewien, że wyrobi się na znakomitą pokojową; a dla biednej panny Taylor będzie to wielka pociecha mieć przy sobie kogoś, kogo nawykła widywać. Ile razy James pójdzie odwiedzić córkę, panna Taylor dowie się, co u nas słychać. On jej powie, jak się wszyscy miewamy.

Emma nie szczędziła trudu, by utrzymać ten pogodniejszy nastrój, miała też nadzieję, że grając z ojcem w tryktraka zapewni mu znośny wieczór, sama zaś uwolni się od wysłuchiwania innych żalów, prócz tych, które ją samą nurtowały. Rozstawiono stolik do kart, lecz odwiedziny gościa, który nadszedł niebawem, sprawiły, że projektowana rozrywka okazała się zbyteczna.

Pan Knightley, rozumny człowiek lat trzydziestu siedmiu czy ośmiu, był nie tylko dawnym i zażyłym przyjacielem rodziny, ale nawet powinowatym, jako starszy brat męża Izabelli. Mieszkał o milę od Highbury, bywał gościem częstym i mile widzianym, tym razem milej niż kiedykolwiek, jechał bowiem prosto od wspólnych krewnych w Londynie. Po kilkudniowej nieobecności wrócił do domu na trochę spóźniony obiad, a teraz przyszedł spacerkiem do Hartfield, aby powiedzieć, że wszyscy na Brunswick Square są w dobrym zdrowiu. Był to bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności i pan Woodhouse ożywił się nieco. Pan Knightley miał pogodne usposobienie, co dobrze wpływało na gospodarza. Na wszystkie pytania o „biedną Izabellę“ i jej dzieci odpowiadał w sposób wielce zadowalający. Gdy ten temat wyczerpał się, pan Woodhouse stwierdził z wdzięcznością:

— Jak to uprzejmie z pańskiej strony, że wyszedł pan o tak późnej porze, by nas odwiedzić. Obawiam się, że droga jest fatalna.

— Ani trochę, proszę pana. Jest piękna księżycowa noc, tak ciepła, że muszę się nawet nieco odsunąć od tego sutego ognia na kominku.

— Ależ na dworze musi być straszna wilgoć i błoto, oby się pan tylko nie przeziębił.

— Błoto! Proszę, niech pan spojrzy na moje buty. Nie ma na nich ani plamki.

— No, to zdumiewające, bośmy tu mieli tęgi deszcz. Lało jak z cebra przez godzinę, gdyśmy byli przy pierwszym śniadaniu, chciałem już odłożyć ślub.

— Skoro o tym mowa, nie spieszyłem się ze składaniem gratulacji z powodu radosnego wydarzenia, zdaję sobie bowiem sprawę, jak się państwo cieszą oboje. Ale mam nadzieję, że wszystko poszło znośnie. Jak się zachowali uczestnicy uroczystości? Kto najwięcej płakał?

— Ach, biedna panna Taylor, to taka smutna historia.

— Za pozwoleniem, biedni pan i panna Emma, ale nie mogę w żaden sposób powiedzieć „biedna panna Taylor“. Żywię najgłębszy szacunek dla pana i panny Emmy, ale gdy wchodzi w grę zależność albo niezależność... W każdym razie lepiej mieć jedną osobę, którą trzeba zadowolić, niż dwie.

— Zwłaszcza jeżeli jedna z nich jest tak kapryśna i sprawia tyle kłopotu — odrzekła Emma żartobliwie. — Wiem, co pan ma na myśli i co by pan powiedział, gdyby tu ojca nie było.

— To chyba szczera prawda, moja droga — rzekł pan Woodhouse z westchnieniem. — Boję się, że bywam czasem bardzo kapryśny, że dużo jest ze mną kłopotu.

— Najdroższy papo! Nie sądzisz chyba, że mówię o tobie albo pan Knightley. Co za okropne przypuszczenie! Ach, nie, miałam jedynie siebie na myśli. Pan Knightley lubi mnie krytykować, wiesz, tak żartem. Zawsze mówimy sobie nawzajem wszystko, co nam strzeli do głowy.

Po prawdzie, pan Knightley był jednym z wyjątkowych ludzi, którzy dostrzegali wady w Emmie Woodhouse, i jedynym, który jej kiedykolwiek o tym mówił, a choć nie było jej to szczególnie miłe, wiedziała, że dla ojca byłoby to jeszcze mniej miłe, nie chciała więc nawet, by powziął podejrzenie, że nie wszyscy uważają córkę za doskonałość.

— Panna Emma wie, że nigdy jej nie schlebiam — rzekł pan Knightley — nie zamierzałem wszakże czynić aluzji pod niczyim adresem. Po prostu panna Taylor nawykła zadowalać dwie osoby, teraz pozostanie jej tylko jedna. Są wszelkie szansę, że wygra na tym.

— A więc — powiedziała Emma, chcąc zmienić temat — jest pan ciekaw, jak się odbył ślub, chętnie panu o tym opowiem, gdyż zachowaliśmy się wzorowo. Wszyscy byli punktualni, wszyscy wyglądali jak najlepiej, ani jednej łzy, nikt nie miał nosa na kwintę. Ach, nie, czuliśmy, że będziemy od siebie zaledwie o pół mili, i mieliśmy pewność, że nie przestaniemy się co dzień widywać.

— Moja droga Emma zawsze wszystko tak dzielnie znosi — wtrącił ojciec. — Jednakże, prawdę powiedziawszy, bardzo jej przykro, że straciła biedną pannę Taylor, i jestem pewien, że odczuje jej brak znacznie silniej, niż sama sądzi.

Emma odwróciła głowę, łzy i uśmiech walczyły o lepsze na jej twarzy.

— Byłoby rzeczą niemożliwą — odparł pan Knightley — żeby panna Emma nie odczuwała braku takiej towarzyszki. Nie lubilibyśmy jej tak, jak lubimy, gdyby można było ją posądzić o taki brak serca: jednakże panna Emma wie, że to małżeństwo jest wielką wygraną dla panny Taylor, zdaje sobie sprawę, jakie to pomyślne dla osoby w jej wieku osiąść we własnym domu, jak ważne mieć zapewniony dostatni byt, toteż z pewnością nie pozwala sobie na to, by przykrość wzięła w niej górę nad uczuciem zadowolenia. Ktokolwiek żywi przyjaźń dla panny Taylor, cieszy się, że wyszła za mąż tak szczęśliwie.

— A zapomniał pan o jednej jeszcze przyczynie mojej radości — dodała Emma — i to bardzo poważnej, a mianowicie, że to ja skojarzyłam tę parę. Wie pan, zaczęłam ją kojarzyć przed czterema laty. Myśl, że to się w końcu stało, że miałam słuszność, podczas gdy tyle osób twierdziło, że pan Weston nigdy się ponownie nie ożeni, jest dla mnie pociechą i nagrodą za wszystko.

Pan Knightley pokręcił na to głową. Ojciec zaś odrzekł serdecznie:

— Ach, moje drogie dziecko, chciałbym, żebyś przestała kojarzyć pary i przepowiadać przyszłość, bo cokolwiek powiesz, zawsze się sprawdzi. Proszę cię, nie kojarz już więcej małżeństw.

— Przyrzekam ci, papo, że nie uczynię tego nigdy wobec siebie, ale nie mogę się wyrzec tej przyjemności, gdy chodzi o innych. To najlepsza zabawa, jaka istnieć może! A rozumiesz, jeszcze po takim sukcesie! Wszyscy mówili, że pan Weston nigdy się ponownie nie ożeni. Skąd znowu! Pan Weston, który tak dawno owdowiał, któremu tak dobrze było bez żony, stale zajęty bądź w biurze, bądź wśród tutejszych przyjaciół, zawsze mile widziany, gdziekolwiek się udał, zawsze pogodny, pan Weston mógł przez okrągły rok nie spędzić ani jednego wieczoru samotnie w domu, jeżeli nie miał na to ochoty. Skąd znowu! Pan Weston z pewnością nigdy się ponownie nie ożeni. Niektórzy wspominali nawet, że obiecał to żonie na łożu śmierci, inni znów, że syn i wuj mu na to nie pozwolą. Mówiono na ten temat wszelkie możliwe bzdury, ale wcale temu nie wierzyłam. Od dnia, kiedy (mniej więcej przed czterema laty) spotkałam go idąc z panną Taylor na Broadway Lane, on zaś, z chwilą gdy zaczął mżyć lekki deszczyk, z taką galanterią pobiegł do farmy Mitchella i pożyczył dla nas dwie parasolki, wiedziałam, co o tym myśleć. Od razu zaświtało mi w głowie, że należałoby skojarzyć to małżeństwo, a skoro moje starania zostały uwieńczone takim powodzeniem, nie sądzisz chyba, drogi papo, bym miała poniechać dalszych swatów.

— Nie rozumiem, co pani ma na myśli mówiąc o „powodzeniu“ — rzekł pan Knightley. — Powodzenie, zwykliśmy uważać, jest wynikiem wytrwałych wysiłków. Zaiste, postępowała pani właściwie i taktownie, jeżeli przez cztery lata usiłowała pani doprowadzić do tego małżeństwa! Zajęcie godne młodej damy! Atoli jeśli, jak przypuszczam, owe swaty — jak je pani nazwała — polegały tylko na planowaniu tego małżeństwa, na powiedzeniu sobie pewnego dnia, kiedy nie miała pani nic lepszego do roboty: „Zdaje mi się, że byłoby dobrze dla panny Taylor, gdyby pan Weston się z nią ożenił“, i powtarzaniu tego potem w myśli raz po raz, czemu nazywa to pani powodzeniem? Gdzież tu pani zasługa? Z czego jest pani dumna? Po prostu zgadła pani trafnie, nic więcej o tym powiedzieć się nie da.

— A czy pan nigdy nie zaznał zadowolenia i tryumfu, jakie człowiek odczuwa, gdy odgadnie coś trafnie? Żal mi pana. Posądzałam pana o większą subtelność. Proszę mi wierzyć, odgadnąć coś trafnie nie jest tylko kwestią szczęścia. Tkwi w tym jakaś odrobina intuicji. A jeżeli chodzi o samo to niefortunne słowo „powodzenie“, którego mi pan tak zawzięcie odmawia, nie wiem, czy moje pretensje są znów tak zupełnie bezpodstawne. Nakreślił pan dwa ładne obrazki. Sądzę jednak, że istnieje trzeci, coś pośredniego pomiędzy tym, gdy ktoś nie zrobi nic, a tym, gdy zrobi wszystko. Gdybym nie była ułatwiała panu Westonowi wizyt w naszym domu, gdybym go często delikatnie nie zachęcała i nie usuwała pewnych drobnych trudności, mogłoby w ogóle nie dojść do niczego. Sądzę, że dość pan zna Hartfield, by to zrozumieć.

— Prostolinijnego, szczerego człowieka, jakim jest Weston, i rozsądną, bezpretensjonalną kobietę, jaką jest panna Taylor, można było śmiało pozostawić ich własnym losom; potrafiliby sami sobie poradzić. Wdając się w te sprawy, mogła pani raczej sobie zaszkodzić niż im pomóc.

— Emma nigdy nie myśli o sobie, jeżeli może komuś się przysłużyć — zabrał znowu głos pan Woodhouse, częściowo tylko rozumiejąc dyskusję. — Ale, moje drogie dziecko, przestań na przyszłość bawić się w swaty; to niedorzeczne zajęcie i zakłóca harmonię rodzinnego kółka.

— Jeszcze jeden jedyny raz, papo, trzeba się zająć biednym panem Eltonem! Lubisz pana Eltona, papo, prawda? Muszę znaleźć żonę dla niego. W Highbury nie ma nikogo, kto byłby jego wart; mieszka tu już od roku, urządził sobie dom tak wygodnie, że szkoda, by miał nadal żyć w kawalerskim stanie; gdy dziś łączył ręce oblubieńców, zdawało mi się, że jeszcze by pragnął poddać się sam podobnemu obrządkowi! Mam jak najlepsze zdanie o panu Eltonie, a to jedyny sposób, w jaki mogłabym mu się przysłużyć.

— Pan Elton jest młodzieńcem bardzo przystojnym i z pewnością ogromnie zacnym, żywię dla niego głęboki szacunek. Jeżeli jednak chcesz mu wyświadczyć jakąś grzeczność, moja droga, zaproś go raczej któregoś dnia do nas na obiad. Tak będzie znacznie lepiej. Sądzę, że pan Knightley nie odmówi wówczas naszemu zaproszeniu i zechce się z nim u nas spotkać.

— Z ogromną przyjemnością, proszę pana, i to każdej chwili — odrzekł pan Knightley śmiejąc się. — Zgadzam się z panem w zupełności, że tak będzie znacznie lepiej. Niech go pani zaprosi na obiad, panno Emmo, wybierze mu najlepszy kawałek ryby i kurczęcia, ale wybór żony niech pani jemu pozostawi. Proszę mi wierzyć, mężczyzna dwudziestosześcio czy też dwudziestosiedmioletni potrafi sam dać sobie radę.

(...)

------------------------------------------------------------------------

Koniec wersji demonstracyjnejROZDZIAŁ I

Niepodobna było tego dnia wyjść na spacer. Rano, co prawda, błąkaliśmy się z godzinę po bezlistnym ogrodzie, ale po obiedzie (pani Reed jadała wcześnie, gdy nie było gości) chłodny wiatr zimowy napędził tak ciemne chmury i deszcz tak siekący, że dalsze przebywanie na świeżym powietrzu stało się niemożliwe.

Rada byłam z tego; nigdy nie lubiłam długich spacerów, zwłaszcza w chłodne popołudnia, tak się obawiałam tych powrotów do domu o zmroku ze zmarzniętymi palcami u rąk i nóg, z sercem ściśniętym upomnieniami Bessie, naszej bony, i upokorzona świadomością, że Eliza, John i Georgiana Reed są o tyle zręczniejsi i silniejsi ode mnie.

Eliza, John i Georgiana skupili się teraz dokoła swej mamy w salonie. Pani Reed spoczywała na kanapce przy kominku, a mając wokół siebie swoich pieszczochów (którzy w tej chwili nie kłócili się i nie krzyczeli), robiła wrażenie zupełnie szczęśliwej. Mnie zabroniła zbliżyć się do siebie. Żałuje — mówiła — iż musi trzymać mnie z daleka, lecz dopóki nie usłyszy od Bessie i sama nie zauważy, że naprawdę staram się wyrobić w sobie bardziej towarzyskie, odpowiedniejsze dziecku usposobienie, że staram się być naturalniejsza, żywsza i przyjemniejsza w obejściu, dopóty będzie musiała odmawiać mi tych przywilejów, jakie się należą tylko zadowolonym i wesołym dzieciom.

— O co Bessie skarżyła się na mnie? — zapytałam.

— Nie znoszę chwytania za słowa i dopytywań, Jane, a przy tym to doprawdy oburzające, gdy dziecko w ten sposób przemawia do starszych. Siądź sobie, gdzie ci się podoba, i bądź cicho, dopóki nie nauczysz się mówić grzecznie.

Pokoik, gdzie jadało się śniadanie, przylegał do salonu. Tam się wsunęłam. Stała tu półka z książkami; niebawem wyciągnęłam jakiś tom, upewniwszy się przedtem, że jest obficie ilustrowany. Wdrapałam się na kanapkę w zagłębieniu okna, podwinęłam nogi i usiadłam po turecku, a zaciągnąwszy prawie szczelnie pąsową zasłonę z wełnianej mory, poczułam, że jestem ukryta i odosobniona.

Fałdy pąsowej draperii zasłaniały mi widok z prawej strony; z lewej szklana szyba chroniła, choć nie odgradzała mnie od posępności listopadowego dnia. Co jakiś czas, obracając karty książki, przyglądałam się naturze. Daleko na horyzoncie rozpościerała się blada pustka mgieł i chmur; bliżej widać było mokry trawnik i krzew szarpany wiatrem oraz nie ustające potoki deszczu, gwałtownie gnane wichrem.

Powróciłam do książki. Była to Historia ptaków brytyjskich Bewicka. O tekst drukowany mało, naturalnie, dbałam; jednakże były tam pewne wstępne stronice, które zajmowały mnie mimo mych lat dziecinnych. Była w nich mowa o siedzibach i gniazdach ptaków morskich, „o samotnych skałach i przylądkach", które tylko one zamieszkują, i o wybrzeżach Norwegii z szeregiem wysepek biegnących od południowego krańca — od Lindesnäs czy Naze — aż do przylądka północnego.

Tam gdzie Arktyku wartka, chłodna fala Tuli samotną wysepkę, okala; Tam gdzie do Hebryd wody Atlantyku Szturm ponawiają wśród bałwanów ryku.

Nie mogłam też pominąć wzmianki o zimnych wybrzeżach Laponii, Syberii, Spitsbergenu, Nowej Ziemi, Islandii, Grenlandii z ich olbrzymią przestrzenią strefy arktycznej, tym strasznym bezludnym przestworem, zbiornikiem mrozu i śniegu, gdzie stwardniałe pola lodowe, przez całe wieki narastając do wyżyn alpejskich, otaczają biegun i są siedzibą najsroższego zimna. O tej śmiertelnie białej krainie wytworzyłam sobie własne pojęcia: mgliste jak wszystkie na wpół zrozumiane wyobrażenia, niejasno tworzące się w umysłach dzieci, ale dziwnie przejmujące. Tekst tych stronic wstępnych nawiązywał do następujących dalej obrazków i nadawał znaczenie to skale, sterczącej samotnie wśród morza bałwanów i piany, to zdruzgotanej łodzi, wyrzuconej na opuszczone wybrzeża, to zimnej, widmowej twarzy księżyca, spoglądającego spoza zwałów chmur na tonący właśnie okręt.

Nie umiem powiedzieć, jaki nastrój wiał ze spokojnego, opuszczonego cmentarza z widniejącym na nim nagrobkiem, furtką, dwoma drzewami na tle niskiego horyzontu, cmentarza okolonego wyszczerbionym murem, nad którym unosił się cienki sierp księżyca, zwiastujący nadejście wieczoru. Dwa statki leżące bez ruchu na spokojnym morzu wydały mi się nierzeczywiste. Szybko odwróciłam oczy od potwora ciągnącego za sobą straszną sforę; był to widok zbyt okropny. Równie okropny był widok czarnego, rogatego stwora siedzącego wysoko na skale i przyglądającego się dalekiemu tłumowi, zebranemu wokół jakiejś szubienicy.

Każdy obrazek coś opowiadał, często coś zagadkowego dla mojego dziecinnego umysłu i niedokształconych uczuć, ale zawsze coś głęboko zajmującego: jak te bajki, które nam niekiedy w zimowe wieczory opowiadała Bessie, gdy była w dobrym humorze. Wtedy to, przysunąwszy stół do prasowania przed kominek w dziecinnym pokoju, pozwalała nam usiąść dokoła i prasując koronkowe falbanki pani Reed albo rurkując brzegi jej nocnych czepków, karmiła naszą ciekawość opowiadaniami o miłości i przygodach, zaczerpniętymi ze starych bajek i jeszcze starszych ballad lub też (jak później odkryłam) z kart Pameli i Henryka, hrabiego Moreland.

Z Bewickiem na kolanach czułam się w owej chwili szczęśliwa, a przynajmniej po swojemu szczęśliwa. Bałam się tylko, żeby mi nie przeszkodzono; niestety, stało się to aż nazbyt prędko. Otworzyły się drzwi od salonu.

— Hę! panno mrukliwa! — usłyszałam krzyk Johna Reeda, lecz nagle umilkł; pokój widocznie wydał mu się pusty. — Gdzie, u licha, ona może być! — wołał dalej. — Lizzy, Georgiano — wołał na siostry — Jane tu nie ma; powiedzcie mamie, że wyleciała na deszcz, nieznośne zwierzątko!

„Dobrze zrobiłam, że zaciągnęłam zasłonę" — pomyślałam, gorąco pragnąc, by nie odkrył mojej kryjówki. John Reed nie byłby jej odkrył samodzielnie; nie był on ani bystry, ani pomysłowy, ale Eliza w tejże chwili wysunęła głowę przez drzwi i od razu powiedziała :

— Siedzi przecież we framudze okiennej, John! Natychmiast wyszłam z ukrycia, gdyż drżałam na myśl, że mnie John stamtąd wyciągnie.

— Czego chcesz? — zapytałam bardzo zalękniona.

— Powiedz raczej: „Czego panicz chce?" — odpowiedział. — Chcę, żebyś tu przyszła!

I zasiadłszy w fotelu, wskazał mi gestem, że mam się przybliżyć i stanąć przed nim.

John Reed był czternastoletnim uczniem, o cztery lata starszym ode mnie, gdyż miałam wtedy dziesięć lat. Był duży i tęgi na swój wiek, o nieczystej i niezdrowej cerze, grubych rysach rozlanej twarzy, ciężkiej budowie i wielkich rękach i nogach. Objadał się zawsze przy stole, co wpływało źle na jego wątrobę, powodowało mętność oczu i obwisłość policzków. Powinien był znajdować się w szkole; jednakże matka zabrała go do domu na miesiąc lub dwa „z powodu delikatnego zdrowia". Pan Miles, nauczyciel, utrzymywał, że John byłby najzupełniej zdrów, gdyby mu nie przysyłano z domu tyle ciast i słodyczy. Serce matki jednakże nie podzielało tak surowego sądu i pani Reed przypisywała zły wygląd Johna raczej przepracowaniu, a może tęsknocie za domem.

John nie był zbyt przywiązany do matki i sióstr, a mnie po prostu nie cierpiał. Obchodził się ze mną brutalnie i bił mnie, i to nie dwa lub trzy razy na tydzień albo raz lub dwa razy na dzień, ale stale. Bałam się go każdym nerwem, drżałam na całym ciele, gdy się do mnie zbliżał. Były chwile, gdy traciłam wprost przytomność, takim przejmował mnie strachem, gdyż nie miałam znikąd ochrony przed jego groźbami i szturchańcami; służba nie miała ochoty ujmować się za mną, by nie narażać się młodemu panu, a pani Reed była głucha i ślepa na jego zachowanie: nigdy nie widziała, aby John mnie bił, nigdy nie słyszała, aby mi wymyślał, choć nieraz to czynił w jej obecności, jakkolwiek częściej za jej plecami.

Jak zwykle posłuszna mu, zbliżyłam się do jego fotela; najpierw pokazał mi język w całej okazałości, trzymając go tak wyciągniętym przez jakie trzy minuty; wiedziałam, że za chwilę mnie uderzy, a choć lękałam się ciosu, to patrząc na Johna, nie mogłam się opędzić myśli, że jest brzydki i wstrętny. Może wyczytał te myśli z mojej twarzy, gdyż nic nie mówiąc, nagle uderzył mnie z całej siły. Zachwiałam się, a odzyskawszy równowagę, cofnęłam się parę kroków.

— To za twoje zuchwałe odpowiadanie mamie — powiedział — i za twoje skradanie się i chowanie za firankami, i za to spojrzenie przed chwilą, ty szelmo!

Przyzwyczajona do besztania ze strony Johna, nie pomyślałam nawet, by mu odpowiedzieć; zastanawiałam się tylko, jak znieść szturchaniec, który z pewnością nastąpi po obeldze.

— Coś ty robiła za zasłoną? — zapytał.

— Czytałam.

— Pokaż książkę.

Poszłam do okna i przyniosłam ją stamtąd.

— Nie masz prawa brać naszych książek; mama powiedziała, że jesteś tutaj na łasce; nie masz pieniędzy; twój ojciec nic ci nie zostawił; powinna byś żebrać, a nie mieszkać z pańskimi dziećmi, takimi jak my, jadać to samo, co my jadamy, i nosić suknie, za które nasza mama płaci. A teraz ja cię nauczę, co to znaczy grzebać na moich półkach z książkami; bo one są moje; cały dom do mnie należy albo będzie należał za kilka lat. Idź i stań przy drzwiach, z daleka od lustra i od okien.

Uczyniłam to nie zorientowawszy się od razu w jego zamiarze, ale gdy zobaczyłam, że John podnosi, waży w ręku książkę i wstaje chcąc nią we mnie cisnąć, instynktownie uskoczyłam w bok z krzykiem przestrachu; nie dość jednak szybko; tom został rzucony, trafił mnie, a ja upadłam, uderzając głową o drzwi i rozcinając ją sobie. Rana krwawiła, ból był bardzo ostry, strach przesilił się we mnie, natomiast obudziły się inne uczucia.

— Niegodziwy, okrutny chłopaku! — zawołałam. — Nie jesteś lepszy od rozbójnika... od poganiacza niewolników... od rzymskich cesarzy!

Przeczytałam właśnie Historią Rzymu Goldsmitha i miałam wyrobione zdanie o Kaliguli, Neronie i ich następcach. Robiłam nieraz porównania w milczeniu, nigdy nie przypuszczając, że je w ten sposób głośno wypowiem.

— Co? Co? — krzyknął. — Czy ona to do mnie powiedziała? Słyszałyście, Elizo, Georgiano? Jeżeli ja tego mamie nie powiem! Ale najpierw...

Rzucił się ku mnie: poczułam, że chwyta mnie za włosy i za ramię; ale tym razem walczył ze zrozpaczonym stworzeniem. Ja rzeczywiście widziałam w nim tyrana, mordercę. Czułam, że kilka kropel krwi ścieka mi z głowy po karku, przejmował mnie ból piekący, który zagłuszył we mnie strach; opanowała mnie wściekłość. Nie wiem dobrze, co moje ręce uczyniły, dość, że John wrzasnął: „Ty szelmo! ty szelmo!", i zawył na głos. Zaraz też nadeszła pomoc: dziewczęta pobiegły po panią Reed, która była na górze; stanęła teraz wobec tego, co się działo, a za nią Bessie i panna służąca, Abbot. Rozłączono nas; usłyszałam słowa:

— Rany boskie! A cóż to za złośnica, żeby tak się rzucać na panicza Johna!

— Czy widział kto kiedy taką ucieleśnioną wściekłość?

A pani Reed dorzuciła:

— Zabierzcie ją do czerwonego pokoju i tam ją zamknijcie! — Czworo rąk pochwyciło mnie natychmiast i zaniesiono mnie na górę.

(...)

------------------------------------------------------------------------

Koniec wersji demonstracyjnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: