Kolonia mężczyzn - ebook
Kolonia mężczyzn - ebook
"Kolonia mężczyzn” to pełna bólu opowieść pisana w pierwszej osobie przez Annę, młodą kobietę urodzoną w sekcie bezwzględnie zarządzanej przez mężczyzn. Anna opowiada o uwięzionych w niej kobietach, które z aniołów stróżów dla swych rodzin stają się katami dla samych siebie. Piekło oswaja zło, które wkrada się w życie każdej z nich, stając się rutyną. Walcząc z trudami życia obnażają różne oblicza. Czy tylko jedno jest prawdziwe, a to drugie wymusza na nich sekta? Pośród złych ludzi przestajesz ufać swojemu rozumowi i sercu. Czy matka może przestać kochać swoje dziecko? Czy córka może nienawidzić swoją matkę? Czy kobieta w ogóle potrafi szczerze pokochać drugą kobietę? A może my kobiety faktycznie jesteśmy stworzone dla mężczyzn i dlatego jesteśmy sobie największymi wrogami?
| Kategoria: | Horror i thriller |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397005211 |
| Rozmiar pliku: | 992 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był rok 2002, a może 2003… Nie wiem. Nikt z nas nie wiedział, a raczej żadna z nas. Domyślam się, że mężczyźni wiedzieli, a przynajmniej tak zwani Ojcowie na Górze. Mam jednak podejrzenie, że wszyscy wokół wiedzieli. I nie tylko to, jaki mamy rok…
Helena urodziła się wiosną. Wiem to na pewno, bo zapach wiosny jest niepowtarzalny. Daje nadzieję, która w niektórych z nas już dawno umarła. Ja wciąż wierzyłam, że będzie inaczej. Gdy byłam mała, zapytałam mamę, jak to jest ze śmiercią. Czy faktycznie jest coś poza życiem, coś po drugiej stronie tego zepsutego przez mężczyzn świata. Usłyszałam wtedy słowa, które zapadły mi na zawsze w pamięć:
– Dziecko, widzisz ten złoty liść na drzewie? Jesteś jak on. Budzisz się do życia, będąc nicością przed, i opadasz na jesień, stając się niczym po. Przykrywa cię ziemia i znikasz. Nie ma nic. Jesteś i cię nie ma…
Pamiętam jej piękną, młodą twarz, zwykle bardzo smutną i zamyśloną. Chciałam widzieć ją taką po prostu rozmarzoną, lecz błysk w jej oku nie był oznaką radości. To była łza, która nieproszona cisnęła się do jej wielkich, zielonych oczu. Chciałam także wierzyć, że odpowiedź na pytanie o to coś istniejące poza życiem nie jest jednak tak przytłaczająco oczywista, że życie ma jakiś większy sens. Z drugiej strony bałam się wtedy okrutnie śmierci i ta odpowiedź pomagała mi oswoić się z jej obecnością. Dziś, wierząc słowom mojej mamy, czekam na śmierć z radością. Czasami nawet z utęsknieniem, mimo iż wiem, że po drugiej stronie nie czeka mnie już nic. Wolę zniknąć i przestać czuć.
Mama widziała ten ciągły niepokój w moich oczach. Martwiła się, że na tle innych dzieci jestem zbyt poważna, a moje myśli są mroczne. Nie pytała, skąd je w sobie mam, gdyż odpowiedź znałyśmy obie. Martwiło ją tylko to, że przyszły do mnie tak wcześnie, za wcześnie…
Moja mama była piękna, dla mnie najpiękniejsza. Pamiętam, że gdy byłam jeszcze niespełna sześcioletnim szkrabem, chwyciłam za jej młodą dłoń i malusimi, pulchnymi paluszkami zaczęłam dotykać jej skóry. Zadałam jej wtedy pytanie, czy umiera, bo miała taką miękką w dotyku, lecz bardzo cienką skórę, która podczas pocierania marszczyła się. Wtedy wydawało mi się, że jest już taka stara, a miała wówczas trzydzieści parę lat, tyle co ja teraz. Niestety już wtedy dłonie zdradzały trud jej życia.
Jej uśmiech do dziś ogrzewa moje zimne serce. Była osobą pełną miłosierdzia wobec innych, niepojęcie wyrozumiałą. Była także bardzo inteligentna, jednak w życiu ta nieczęsto spotykana u ludzi cecha doprowadziła ją tylko do jednego – konieczności dostosowania się i podporządkowania woli innych, z czym nigdy nie umiałam się pogodzić. Z jednej strony w obliczu tylu niebezpieczeństw, które na nią czyhały każdego dnia, jak również na nas – moją siostrę Helenę i mnie – potrafiła wychowywać nas na odważne, niezależne kobiety. Pełne buntu wobec otaczającego nas świata oraz posiadające swoje zdanie. Z drugiej zaś była zamknięta na to, co nowe. Wydawało mi się, że w ogóle brakuje jej odwagi. Bała się ludzi, a może ich nie lubiła. Była w tym wszystkim irytująco pokorna i unikała wszelkich rozmów na trudne tematy.
W pewnym momencie jej życia miałam wrażenie, że wewnętrznie zamknęła drzwi przed całym światem. Nie chciała już rozmawiać nawet z nami. Wiedziałam, że nas kocha, ale już tego nie czułam. Miałam do niej o to żal, bo w miłości trzeba ciągle czuć, a ja właśnie tak bardzo chciałam czuć jej więcej. Z roku na rok, gdy stawałyśmy się starsze, ona stawała się coraz bardziej oschła. Czułam – obie z Heleną czułyśmy – że oddala się od nas, choć tak naprawdę oddalała się od świata, w którym żyła. Niestety my byłyśmy jego częścią.
Mama była wysoka i bardzo szczupła. Odkąd pamiętam, miała krótko obcięte włosy. Kiedyś nie wiedziałam, dlaczego. Dziś niestety już wiem. Dziś znam całą prawdę na ten temat. Do dziś próbuję poznać moją mamę. Dowiedzieć się, jaką była kobietą. Zrozumieć jej postępowanie i myśli. Wydaje mi się, że gdyby miała szansę urodzić się na nowo lub wybrać swoje życie, nie zostałaby matką, a już z pewnością czyjąś żoną. Widzę ją jako szczęśliwą, wolną od związków z mężczyznami kobietę. Samą, lecz nigdy samotną. Niezależną, kochającą siebie i swoje życie na wolności. Znam ją tylko z tego świata, ale bardzo chciałam poznać tę część jej osobowości, która to sprawiała, iż często myślami uciekała do innego świata, którego wyobrażenie pielęgnowała głęboko w sercu. Nigdy nie zaprosiła mnie w to skryte miejsce, choć wiem, że robiła wszystko jako matka, abyśmy stworzyły sobie z Heleną swoją własną krainę szczęśliwości, do której będziemy uciekały, kiedy nasze myślenie o świecie obezwładni na dobre mroczna rzeczywistość.
Właśnie za to byłam na nią zła – że pozwalała sobie na kłamstwo, które karmiło jej zranioną duszę. Nie chciałam, żeby moje i Heleny poczucie szczęścia było jedynie wymysłem naszych umysłów, rozpaczliwie pragnących zaznać spokoju i normalności. Pytanie czymże jest normalność? Czy ja i Helena umiemy jej poszukać, stworzyć lub o nią zawalczyć, jeżeli nie wiemy, czym ona tak naprawdę jest. Normalnością stała się pętla na szyi każdej kobiety, którą mężowie, ojcowie i bracia każdego dnia zaciskali coraz mocniej. Czułam nienawiść, byłam nią wypełniona po same brzegi. Wylewała się słowem i myślą, która budziła mnie co rano. Helena była inna i tylko ona sprawiała, że wiedziałam, czym jest normalność. Ona nie czuła nienawiści. Nigdy tego nie rozumiałam i wciąż nie rozumiem. Często zadaję sobie to samo pytanie. Czy mam żal do mamy za to życie, czy do życia, że tak skrzywdziło moją matkę i nas?
Dziś noszę w sobie tylko ból. Cierpienie to moje drugie imię. Próbowałam wszystkiego, aby odmienić nasz los. Zostało we mnie już tylko jedno uczucie, które czyni ze mnie jeszcze człowieka. To uczucie to strata, pustka, zupełna nicość.HELENA
Helena była najpiękniejszą osobą, jaka przytrafiła mi się w życiu. Dzień, w którym przyszła na świat, był dniem mojego odrodzenia i choć dzieli nas pięć lat różnicy, już od samego początku poczułam z nią wyjątkową więź. Zanim mnie opuściła, każdego dnia po przebudzeniu czułam, że nie jestem sama na tym świecie. Dla niej moje myśli nie musiały być ubrane w słowa, by nieść właściwe znaczenie. Wystarczyło spojrzenie, jakiś gest, by wiedziała, co myślę lub czuję. Nasze rozmowy zdawały się nie mieć końca.
Była bardzo wysoka i przeraźliwie szczupła. Miała sarnie nogi, długie i zgrabne, do tego ciemne, duże oczy i przepiękne kasztanowe, bujne włosy. Uwielbiała konie. Czasami byłam o nie zazdrosna, bo bardzo potrzebowałam obecności siostry u boku – kiedy było mi źle, uciekałam w rozmowę z nią. Kiedy zaś ona była smutna, uciekała raczej w towarzystwo koni. Choć czułam ogromną miłość z jej strony, to jednocześnie wiedziałam, że Helena nie potrzebowała mnie do życia tak bardzo, jak ja jej.
W rzeczywistości wcale nie byłyśmy do siebie podobne. Ja nie umiem wybaczać, a ona potrafiła racjonalnie wytłumaczyć każde złe zachowanie drugiego człowieka. Poza tym, że trafnie znajdowała argumenty na jego obronę, to jeszcze z autentyczną szczerością pragnęła go zrozumieć i prawie zawsze zdolna była mu wybaczyć. W tym względzie różniłyśmy się chyba najbardziej. Ja nie znajdowałam – a nawet nie chciałam – szukać usprawiedliwienia dla ludzkiej podłości. Uważałam, że ludzie dzielą się na dobrych i tych z gruntu złych. Źli ludzie nie różnią się wyglądem od nas. Po prostu czasami nie da się od razu poznać prawdy. Na to Helena z uporem tłumaczyła mi, że ludzie z naszego świata być może wcale nie są źli, bo jak mogą być źli, skoro nie wiedzą, co to jest dobro. Kiedy twierdziłam, że ludzie są źli, odpowiadała, że wobec tego pozostaje mi wierzyć, że nie wszyscy. Do tego wszystkiego była niesamowicie inteligentna. Chyba nigdy nie poznałam drugiej tak mądrej osoby jak ona.
Moim zdaniem każdy człowiek stoi przed naturalnym wyborem, czy być dobrym, czy pozostać złym. W związku z tym jeżeli wyrządza komuś krzywdę, robi to świadomie, bo takie postępowanie wybrał. Nigdy nie pojmowałam, dlaczego to właśnie źli ludzie nieustannie powtarzają, że zostali stworzeni na podobieństwo nieskończenie dobrego Boga. Helena kiedyś powiedziała: „Mówisz, że ludzie są źli, a przecież ty też jesteś człowiekiem”.
Ja wierzyłam w Anioły, a nie ludzi. Wierzyłam, że Helena nie jest zwykłym człowiekiem. Pojawiła się na tym złym świecie dla mnie jako mój Anioł. Wiele razy śniłam o takim Aniele, a potem pojawiła się ona. Helena kochała dla samego kochania. Jej uczucia były krystalicznie czyste jak pierwsza niezmącona łza. Ja kochałam, aby poczuć się lepiej. Kochałam, żeby nie czuć samotności i pustki. Helena wypełniała ludzi i miejsca miłością. Ja byłam tą, która tę miłość zbierała i chowała do swojego magicznego pudełka zwanego sercem na czarną godzinę, kiedy przyjdzie mi być zupełnie samej i nie będę umiała pokochać siebie.
Musiało być jej bardzo ciężko tutaj. Niełatwo być Aniołem i dorastać wśród demonów. Czasami jednak miałam wrażenie, że poza miłością nie pielęgnowała w sobie innej filozofii życiowej. Może to dzięki temu sprawiała wrażenie szczęśliwszej ode mnie. Ja we wszystkim szukałam logiki, a jej wystarczała wiara.
Mizeria naszego życia tutaj była przytłaczająca. Jednak czy funkcjonowanie w odizolowanej od świata zewnętrznego wspólnocie, zarządzanej przez hordę potworów, można w ogóle było nazwać jeszcze życiem, czy już tylko niekończącą się próbą przetrwania? Podobno ludzie żyjący w tej kolonii wierzyli, że człowiek jest przeznaczony przez Boga albo do zbawienia, albo do potępienia. Wszystkie jednak dobrze wiedziałyśmy, że los kobiet tutaj z góry był przesądzony i nawet nie przez samego Pana Boga, Stwórcę Najwyższego, lecz mężczyznę, twór Jego, który mocą swej decyzji sam ustanowił wyższość nad nami.
Helena była typem chłopczycy, choć z powodu naturalnego piękna, pomimo mało dziewczęcego ubioru i zachowania miała spore powodzenie u chłopców. Jednak nie była zainteresowana związkami, wolała towarzystwo zwierząt i moje. Godzinami siedziała w stajni, czasami nawet nie wracała do domu na noc. Uwielbiała spać na sianie, wśród koni.
Marzyła o tym, aby wystąpić w zawodach jeździeckich, i miałaby spore szanse na wygraną. Słuchały jej wszystkie konie, na których jeździła. Potrafiła na nich skakać, ujeżdżać je, powozić. Jednak w naszym świecie było to niemożliwe. Mogła zapomnieć o tym, że kiedykolwiek weźmie udział w jakimś konkursie, a jej marzenia szybko były sprowadzane do postaci totalnych mrzonek, które nigdy nawet nie otrą się o rzeczywistość. Heleny wciąż jednak nie opuszczała nadzieja. Trenowała w każdej wolnej chwili. Później musiała się nawet z tym ukrywać. Czasami miałam wrażenie, że mimo iż były to jej marzenia, to ja próbowałam o nie otwarcie walczyć, a nie ona. Przeciwstawiałam się ojcu i starszyźnie. Buntowałam się okrutnie. Boże! Ile we mnie jest goryczy! Helena na każdą odmowę uśmiechała się i szła dalej trenować. Ja za każdym razem kazałam jej wsiąść na najszybszego konia i pogalopować, ile tylko tchu w piersiach miał jej zwierzęcy przyjaciel, i nigdy tu nie wracać.
Sama bałam się koni. Do dziś boję się zwierząt większych od siebie. Mimo wielu prób namowy ze strony Heleny nigdy nie nauczyłam się jeździć.
Tak jak mówiłam, różniłyśmy się bardzo, ale to nie przeszkadzało nam być blisko siebie.DZIECIŃSTWO
Nie wszystko kiedyś było złe. Nasze dzieciństwo nosiło cechy beztroski. Szczególnie w tym najmłodszym okresie życia. Nie wszystko miało zły początek. Pamiętam zabawy w zbożu, kiedy słońce ogrzewało nasze roześmiane buzie. Wtedy nie była ważna płeć. Nie liczyły się żadne podziały. Wszyscy byliśmy tylko dziećmi. Wszyscy mieliśmy po równo, czyli każdy z nas niewiele, ale to nie przeszkadzało nam w dobrej zabawie. Żadne z nas nie wiedziało, czym jest pieniądz, a już z pewnością nie znało jego wartości.
Tutaj wartością była ciężka praca. Większość rzeczy, niezbędnych do przeżycia na farmie, pozyskiwało się w ramach barteru. Przysługa za przysługę. Chleb za mleko. Każde dziecko było ubierane skromnie. Nie wiedzieliśmy, czym jest moda, a każda oznaka próżności była duszona w zarodku. Gdy sam Bóg obdarował nas pięknem zewnętrznym, należało pamiętać, żeby również budować swoje piękno wewnątrz siebie. Tutaj dusza była najważniejsza, a wszelkie wysiłki w celu podniesienia atrakcyjności fizycznej uznawane za grzech. Jeżeli mężczyzna poczuł, że jego żona stała się nagle bardziej atrakcyjna, niż przyszło jej być z natury, a promienny wygląd i lekko zaróżowione poliki nie były wynikiem noszenia pod swym sercem dziecka – najlepiej, syna! – to miał prawo ją ukarać. Mało tego, miał prawo uczynić to publicznie. Jeżeli nie był pewien swojej decyzji, udawał się do starszyzny, która po przedstawieniu przez niego swojego punktu widzenia orzekała wymiar kary.
Do szkoły na nauki uczęszczali wyłącznie chłopcy. Dziewczynki w tym czasie miały zajęcia praktyczne w domu lub na gospodarstwie. Uczono nas gotowania, sprzątania, zajmowania się małym dziećmi, oporządzania trzody chlewnej lub szydełkowania. Tym zajęciom towarzyszyły czasami lekcje śpiewu. Jeżeli uznano, że dziewczynka ma talent, to dawano jej dyspensę na rozwijanie śpiewu poprzez pobieranie lekcji, aby mogła umilać mężczyznom wieczory przy winie.
Ja nie miałam żadnego talentu. Poza jednym – pisaniem. To dzięki naszej mamie razem z Leną umiałyśmy czytać i pisać, ale nie wolno było nam się tym chwalić. W kolonii dziewczynki miały kategoryczny zakaz uczenia się pisania i czytania. To była jedna z wielu form uciemiężenia kobiet. Ja byłam szczególnie dobra w pisaniu, ona z kolei przepięknie malowała i to dzięki niej mogłam rozwijać swoje pisanie w ukryciu, ponieważ miała dostęp do papieru i ołówków.
Potrafiłyśmy godzinami spędzać razem czas na łące, gdzie ukryte w wysokiej trawie leżałyśmy z głowami w chmurach. Ja pisałam, a Lena malowała. Marzyłyśmy, że kiedyś razem stworzymy piękną książkę. Romantyczną opowieść z pięknymi ilustracjami. Obie wymyślimy historię. Je będę pisać, a Helena stworzy przepiękne obrazki. Wymyślałyśmy wspólnie, jak będą wyglądać nasi bohaterowie.
Mama dała nam odpowiednie narzędzia do tego, byśmy były w ogóle zdolne do odczuwania wolności mimo przebywania w zamknięciu. Dzięki pisaniu i malowaniu mogłyśmy z Heleną zmieniać światy. Podróżować po różnych przestrzeniach, wymyślając w głowach każdy ich szczegół. Nie znałyśmy świata innego niż ten, zatem każda wymyślona przez nas kraina ostatecznie była podobna do naszej kolonii, z taką różnicą, że każde odczuwalne zło zamieniałyśmy w dobre rzeczy. Po zabawie zakopywałyśmy nasze narzędzia zbrodni w lesie.
Sama kolonia była pięknym miejscem do życia. Szczególnie dla dzieciaków. Mnóstwo zieleni, lasów i jezior. Mama twierdziła, że zimą kolonia stawała się jeszcze bardziej dla niej przytłaczająca. Nie było widać horyzontu, przez co sprawiała wrażenie nieskończenie wielkiej. Tak wielkiej, że ucieczka z niej wydawała się po prostu niemożliwa. Sina dal rozmywała resztki nadziei. Do tego zimy w kolonii były śnieżne i mroźne. Miałyśmy z Heleną swoje drewniane sanki. Uwielbiałam, kiedy mama zabierała nas na spacery i długimi godzinami ciągnęła nas po śniegu. Pamiętam, jak beztrosko bawiła się z nami, lepiąc bałwany. Rzucałyśmy się śnieżkami. Pamiętam, jak zmarznięte wracałyśmy do domu i siadałyśmy przy kozie, gapiąc się na rozpalone w niej drewno. Sok z malin zimą stawał się słodkim dodatkiem do gorącej herbaty. Po powrocie mama piekła nasze ulubione racuchy. Siedziałyśmy razem w kuchni i rozmawiałyśmy. Mama opowiadała nam niestworzone historie o dinozaurach. Pamiętam to uczucie ciepła, jakie ogarniało wtedy moje serce. Tych chwil nie zapomnę na wieki.
Raz na pół roku przyjeżdżał do kolonii samochód dostawczy z nowymi ubraniami. Większość naszych sukienek szyła nam mama, ale wolałyśmy z Heleną te ze sklepu. Buty pachniały jeszcze klejem i skórą. Sukienki czy bluzki nie miały żadnych wzorów na tkaninie, ale i tak całkowicie różniły się od tych maminych. Większość matek nie pozwalała swoim dzieciom tego samego dnia zakładać ubrań. Mogły je tylko przymierzyć przed zakupem, a potem odłożyć w nienaruszonym stanie na półkę. Ubrania z miasta chłopcy mogli zakładać na uroczystości szkolne, a dziewczynki do kościoła.
Nasza mama była jak zwykle inna. Pozwalała nam cieszyć się nowymi fatałaszkami od razu po zakupie. Byłyśmy w końcu dziewczynkami. Pozwalała nam na odrobinę zakazanej płycizny. Mogłyśmy przeglądać się w lustrze. Wymieniać sukienkami i paradować w nich po domu, udając dorosłe. Nasza mama chyba to lubiła, bo na nasz widok śmiała się do rozpuku. Ale nie umiała i nie lubiła nas czesać. Przy każdej próbie rozczesania naszych długaśnych pukli po kąpieli wściekała się i wyzywała, obiecując sobie, że następnym razem na pewno obetnie nasze kudły na krótko. Śmiałyśmy się z niej, bo wiedziałyśmy, jak bardzo nie lubi tego robić, a jednocześnie uwielbia nasze długie włosy. Sama nosiła krótkie, ale o tym później.
Na całe szczęście Helena umiała pleść warkocze i bardzo to lubiła, choć sama najczęściej nosiła rozpuszczone włosy, które wiecznie tańcowały z wiatrem. Zawsze zastanawiałam się, jakim cudem posiadła te umiejętności, bo ani mama, ani ja nie miałyśmy do tego zdolności. Finezja płynąca z ułożenia jej palców potrafiła stworzyć najbardziej fantazyjny warkocz na włosach. Uwielbiałam, kiedy mnie czesała.
Pamiętam też, jak bawiłyśmy się w ogrodzie i Helena udawała, że jest koniem. Dobrze wiedziała, jak bardzo boję się tych prawdziwych, więc mimo iż była młodsza i chuda jak patyk, pozwalała mi wskakiwać na swoje plecy i uczyła mnie kłusować. Bywało, że broiłyśmy i czasami szarpnęłyśmy w złości jedna drugą za włosy, ale takie momenty nie trwały u nas długo.
Kiedy byłyśmy już starsze, Helena zaczęła z entuzjazmem piec ciasta. Idealnie się dobrałyśmy pod tym względem, gdyż ja uwielbiałam jeść jej wypieki. W ogóle sporo czasu spędzałyśmy razem w kuchni, szczególnie wtedy, kiedy zachorowała nasza mama. Kuchnia była dosłownie i w przenośni najcieplejszym miejscem w domu. Panowała tam największa wrzawa, którą bardzo lubiłam, gdyż dawała mi pewność, że w domu wszystko jest w porządku.
Nie lubiłam hałasu. Byłam uczulona na hałas, gdyż nasi rodzice często się kłócili. Nie lubiłam też ciszy, gdyż zbyt przypominała mi kilkudniową, mrożącą krew w żyłach ciszę po kłótni. Ciszę, która świdruje dziurę w twojej głowie i sercu. Wrzawa za to była oznaką radości. Panującej harmonii i względnego spokoju.
Lubiłyśmy spędzać czas w swoim towarzystwie. Zresztą mama nie miała koleżanek. Czasami przyszła do niej sąsiadka z domu obok wymienić się produktami lub po jakieś lekarstwo, jeżeli jej zabrakło, ale nawet taka wizyta nie trwała długo i raczej nie miała znamion koleżeństwa. Nie rozumiałam wtedy, dlaczego z nikim się nie spotyka. Miała nienaganne maniery, była uprzejma i raczej nie wychylała się ze swoimi poglądami. W domu panował porządek. Fakt, że lubiła popalać papierosy. Ukrywała się z tym, ale sądzę, że i tak wszyscy wiedzieli. Nie spotkałam w kolonii żadnej kobiety, poza moją mamą, która by paliła. Tylko czy sporadyczne palenie papierosów mogło być wystarczającym powodem do niechęci wobec niej? W tamtym momencie nie zastanawiałam się nad tym wnikliwiej. Teraz już wiem, jak było.OJCIEC
Napiszę wprost – ja się zawsze naszego ojca bałam i to nie był strach zbudowany przez respekt, bo szacunku do niego nie miałam wcale. Bałam się go fizycznie. Był wysoki, postawny i na ciągłym rauszu, a jeżeli akurat w danym momencie nie był pijany, to był zły, że jeszcze nie wypił. Jako córka nie żywię do niego żadnych uczuć. Kiedyś nie żywiłam tych dobrych, dziś nie żywię już nawet tych złych. Trudno w ogóle stwierdzić, że nasz ojciec był prawdziwym tatą. Ten mężczyzna w ogóle nie uczestniczył w naszym wychowaniu. Czasami roztrzaskał butelkę whisky o kominek, drąc się na nas, że miałyśmy urodzić się mężczyznami i że nas nienawidzi. To były w zasadzie jedyne uczucia, jakie czasami pod wpływem alkoholu się z niego wylewały.
Zresztą przemoc w kolonii była czymś normalnym. Tutaj praktycznie każdy mąż bił swoją żonę. Miał na to pełne przyzwolenie władzy, czyli Ojców na Górze. U nas w głównej mierze chodziło o przemoc psychiczną. Nie przypominam sobie, żeby uderzył kiedykolwiek matkę. Prędzej uwierzyłabym w to, że to nasza mama jako pierwsza go zaczepiła podczas kolejnej słownej awantury. Kojarzę tylko jedną taką sytuację. Miałam może z dziesięć lat, jak obudziłam się jednego ranka i kiedy mama szykowała nam śniadanie. Była wtedy wyraźnie smutna i miała przecięcie na czole. Pamiętam, że dzień wcześniej kłócili się z ojcem. Przez myśl mi przeszło, że może ją uderzył, nawet chyba ją o to zapytałam, ale wykręciła się jakimś tekstem, że się uderzyła o szafkę czy coś takiego. Pamiętam, że w tamtym momencie jej słowa wystarczyły mi na tyle, żeby wrócić do swoich dziecięcych spraw. Już nigdy więcej takie sytuacje nie miały miejsca lub zwyczajnie ich nie pamiętam.
Niestety przemoc psychiczna potrafi być gorsza, a tej u nas nie brakowało. Ojciec potrafił nie wracać na noc, a na następny dzień w ogóle się z tego nie tłumaczył. Znikał na całe dnie i wracał pijany. Na całe szczęście w większości momentów był tak pijany, że kładł się od razu spać. Wtedy mama ściągała z niego ubrania i kładła go do łóżka. Kazała nam być cicho i sama również chodziła po domu na palcach, tak by go nie obudzić. Pilnowała, żeby pijany nie zsikał się do łóżka. Najgorzej było wtedy, jak wracał niedopity. Wtedy był zaczepny i agresywny.
Nigdy natomiast nie przejawiał wobec nas, dorastających córek, niemoralnych zachowań na tle seksualnym. Tutaj mogłyśmy być spokojne. Wręcz przeciwnie, nie szanował mężczyzn, którzy oglądali się za młodymi dziewczynami lub którzy wykorzystywali swoje córki, a takie sytuacje w kolonii były na porządku dziennym. To jednak nie czyni go dobrym ojcem i nie wybiela jego osoby z racji innych krzywd, jakie nam wyrządzał. Przede wszystkim byłyśmy nieustannie poniżane. Umniejszane były nasze czyny i ewentualne osiągnięcia. Wiecznie słyszałyśmy, że matka nas źle wychowała i trzeba się wciąż za nas wstydzić.
Szczególnie nienawidził mnie. Mnie poniżał najczęściej i najdotkliwiej. Helena często stawała w mojej obronie, bo ojciec czasami jakby trochę jej słuchał. Ale i ona bała się mu przeciwstawić.
Słyszałam plotki, że ojciec przed naszą mamą miał kobietę, w której był szaleńczo zakochany, ale zmarła przy porodzie. Podobno była z nim w bliźniaczej ciąży i byli to chłopcy. Nigdy ani ja, ani Helena nie spytałyśmy się naszej mamy, czy to prawda. Nie dlatego, że nas to nie ciekawiło – zwyczajnie nie chciałyśmy sprawiać jej przykrości. Z tego, co wiemy, zanim mama poznała naszego ojca, żyła poza kolonią. Zatem znała świat zewnętrzny. Podobno szaleńczo się w nim zakochała, ale bez wzajemności. Oszalała na jego punkcie do tego stopnia, że zgodziła się na zamieszkanie tutaj. Naprawdę nie wiem, ile charyzmy musiał mieć w sobie ten człowiek, żeby zwabić tak inteligentną kobietę do tej klatki. Podobno był przystojny, ale czy to naprawdę wystarczyło naszej mamie, by dać się stłamsić? Czy była tak życiowo głupia, czy tak zdesperowana?
Wiem tylko jedno – że frustracje jednego i drugiego odbijały się na nas. Ojciec był człowiekiem towarzyskim. Miałam jednak nieodparte wrażenie, że wcale nie jest duszą towarzystwa, lecz błaznem, głęboko przekonanym, że musi innych rozbawiać. W późniejszym wieku było mi go nawet chwilami żal, bo widziałam, jak ludzie go wykorzystują, udając przyjaźń. Może mama też to widziała i dlatego nie chciała się z tymi ludźmi spotykać? Nie pojmowałam tylko, dlaczego ojcu tak bardzo zależało na ich akceptacji. Bardziej dbał o dobro obcych ludzi, niż własnej rodziny. Był typem, który raczej wynosił z domu, niż wnosił do niego jakiś wkład.
Kiedyś wydawało mi się, że jestem introwertyczką, typem samotniczki, która nie potrzebuje ludzi. Dziś wiem, że taka postawa, brak poczucia stabilizacji emocjonalnej, skłonność do impulsywnych działań podyktowanych emocjami to nic innego jak syndrom dziecka alkoholika. Dla mnie ojciec nie miał żadnej charyzmy, a nade wszystkich żadnych dobrych cech. Życie w kolonii było dla niego wygodne. Nie musiał zarabiać w tradycyjny sposób na rodzinę. Jego pijaństwo i przemoc domowa były usprawiedliwiane przez Ojców na Górze. Miał ich przyzwolenie na obsceniczne zachowanie. Mógł sterować mamą i pomimo iż tak naprawdę był nikim, w kolonii zyskał poczucie przynależności i własnej wartości.
Ale dla mnie przez całe życie był zerem. W oczach mojej mamy też i chyba doskonale o tym wiedział. Zdawał sobie sprawę, jak niewiele w życiu osiągnął i że najbliższe mu osoby go nie szanują. Nikt go już nie kochał, ale pracował na to długie lata. Czekałam na jego śmierć równie niecierpliwie jak na swoją.KOLONIA
Jak inaczej nazwać to miejsce? Raj dla zepsutych mężczyzn czy może piekło kobiet? Do dziś nie pojmuję, co takiego w takim życiu może się spodobać kobiecie. Niestety są takie, którym to odpowiada.
Są tutaj kobiety bardzo stare, które dzięki długiemu doświadczeniu życia w kolonii i swojej lojalności zostały awansowane przez Ojców na matki przełożone. To z kolei sprawiło, że zaczęto liczyć się z ich zdaniem. Kobiety te dwa razy w roku są zapraszane na zebrania starszyzny i mogą zabrać głos w dyskusjach na tematy związane z funkcjonowaniem kolonii. Ponadto decydują one o codziennych zadaniach i obowiązkach innych młodszych kobiet w obozie. Mają także prawo do odpoczynku po latach ciężkiej pracy. Wówczas dostają do swojej dyspozycji służącą, która wypełnia za nie wszystkie domowe obowiązki. Tym samym matki przełożone po latach uciemiężenia w swoim przekonaniu zyskują ogromny przywilej dany im przez mężczyzn – władzę nad innymi kobietami. Z racji tego awansu w wewnętrznych strukturach doczekują się prawa do traktowania innych poddanych w ten sam sposób, jak do tej pory zachowywali się wobec nich mężczyźni. Tym samym zamiast bronić młodszych kobiet i zmieniać ich świat na lepsze, stają się ich oprawczyniami. Niejednokrotnie gorszymi od mężczyzn. Jednak i one wciąż nie mają prawa głosować.
Są też takie kobiety, których Bóg nie obdarzył naturalną urodą, ale za sprawą reguł społecznych panujących w kolonii zyskały pewność, że znajdą tutaj mężów i założą rodziny. Zakompleksione kobiety, zamiast dążyć do samorozwoju poprzez pracę nad sobą, wolą oddać prawo do stanowienia o sobie mężczyznom. Oddają się im w pełni, za obietnicę bycia żoną i matką. W przypadku niektórych liczy się wyłącznie posiadanie licznej rodziny, a wartością nadrzędną jest służba mężczyźnie. W kolonii nie brak też młodych dziewczyn będących pod silnym wpływem swoich matek czy babć. Myślą jak one, bo nie znają innego życia.
Niestety kobiety nie mają zapewnionej nawet podstawowej opieki medycznej. Przyszłe mamy rodzą w swoich domach, bez udziału wykwalifikowanych położnych. Wiele z nich umiera podczas porodu z wykrwawienia lub wycieńczenia. Czasami wdaje się infekcja z powodu braku higieny, przez co umierają w męczarniach, osierocając swoje dzieci. Musicie wiedzieć, że kobiety tutaj bardzo często zachodzą w ciążę. Te, które mają więcej szczęścia, zostają mamami niekiedy aż jedenaściorga dzieci. Większość jednak roni lub traci dziecko podczas porodu. Nikt nie robi im badań i nie sprawdza stanu ciąży czy samego płodu. Kobiety bardzo często tracą dzieci tuż przed porodem. Nikogo też nie martwi stan psychiczny takiej kobiety po utracie dziecka. Po prostu – straciłaś ciążę lub dziecko, to wracasz do siebie jak najszybciej i próbujesz dalej.
Dochodzi tutaj do licznych gwałtów na młodych kobietach. Dziewczyny zachodzą w ciążę i często nawet nie wiedzą, kim jest ojciec ich dziecka. Jak długo tutaj żyję, tylko raz ukarano mężczyznę za gwałt, ale tylko dlatego że oprawca był bardzo brutalny, a ofiarą okazała się jego młodsza siostra. Ostatecznie ojciec wywiózł tego mężczyznę poza kolonię i ślad po nim zaginął. Nie było żadnego sądu, świat na zewnątrz nigdy nie poznał prawdy. Nie było policji, prokuratury. Pokrzywdzona nie otrzymała odpowiedniej opieki medycznej, a tym bardziej wsparcia psychicznego. Matka przełożona po tym horrorze bardzo szybko wysłała ją do pracy, twierdząc, że praca uszlachetnia i leczy duszę. Dziewczyna w niedługim czasie popełniła samobójstwo. Na mężczyznach nie zrobiło to większego wrażenia, a kobiety nawet przez chwilę nie pomyślały, żeby się po czymś takim zbuntować.
Z tych względów każdego dnia bałam się o siebie i Helenę. Po pierwszej miesiączce, kiedy dziewczyna oficjalnie stawała się kobietą, każdy mężczyzna w kolonii miał prawo do zbliżenia z nią. Oczywiście, brutalna prawda jest taka, że dziewczynki były wykorzystywane seksualnie na długo przed pojawieniem się pierwszej miesiączki. Generalnie panowała zasada, że kobiety w trakcie okresu nie mogą uprawiać seksu, gdyż są splamione krwią diabła. Miesiączkująca kobieta jest brudna od grzechu, a krew menstruacyjna to symbol śmierci jej alter ego, które jest niegodziwe i grzeszne, dlatego wymaga absolutnego oczyszczenia. Kobieta w tym czasie ma obowiązek wyzbyć się wszelkiej niemoralności i zła, jakie w niej drzemie. Ten comiesięczny rytuał miał na celu ujarzmić dwulicową naturę kobiet.
Na szczęście Helena, odkąd stała się kobietą, mało wychodziła do ludzi. Większość czasu spędzałyśmy razem w naszych tajnych kryjówkach. Moja siostra ukrywała swoje kobiece ciało pod spodniami, w które wskakiwała, gdy tylko mogła. Była typem chłopczycy, przez co chłopcy, z którymi się wychowywałyśmy, lubili ją i traktowali jak dobrego kumpla. Wiedziałam jednak, że ten czas kiedyś minie i ci sami chłopcy, którzy byli jej kolegami, zaczną postrzegać ją przez pryzmat fizyczności. To będzie moment, w którym nie będę w stanie uchronić Heleny. Bałam się tego okrutnie, bo wiedziałam, że ją to zmieni. Krystalicznie czysta i szczera w swoich odczuciach dziewczyna odejdzie bezpowrotnie.
Nie stanowimy co prawda dużej społeczności, choć tereny, na których mieszkamy, są rozległe. W naszych domach żyją rodziny wielopokoleniowe, czasem aż cztery generacje. Z powodu tej hermetyczności w szczególności kobiety i dzieci narażone są na liczne powikłania genetyczne. Mieszkańcy kolonii wchodzą przecież w związki małżeńskie tylko z osobami stąd. Oczywiście starano się temu zapobiegać poprzez aranżowanie małżeństw między ludźmi niebędącymi ze sobą w pokrewieństwie, jednak czasami dochodziło do kazirodztwa. Oficjalnie dbano, aby do ślubu przystępowały osoby niespowinowacone przynajmniej w pierwszej linii.STAROŚĆ
Swoich dziadków nigdy nie poznałam. Rodzice ojca umarli podobno bardzo młodo, zanim jeszcze pojawiłam się na świecie. Mama mojej mamy przypuszczalnie wciąż żyje, lecz nie utrzymuje z nami kontaktu. Podobno kiedy mama zakomunikowała jej, że rzuca studia i zamierza z obcym mężczyzną zamieszkać w kolonii, która jednoznacznie kojarzyła się z sektą, ta postanowiła ją wydziedziczyć. Odcięła się od niej zupełnie. W swoim sprzeciwie wobec zamiarów córki okazała się wyjątkowo stanowcza. Niestety moja mama była tak samo zawzięta jak ona. Szkoda, bo może udałoby się jeszcze wtedy zapobiec temu, co się potem zdarzyło.
Starsze kobiety, a szczególnie matki przełożone, które pomimo wiedzy, jaką posiadły na temat działania kolonii, pomimo tych wszystkich cierpień i upokorzeń, które przez lata musiały znosić, na starość, u schyłku swojego życia, nie robiły nic w tym kierunku, żeby polepszyć los swoich następczyń. Miałam wrażenie, że otrzymany z rąk mężczyzn przywilej „oszukanej” władzy popychał je ku temu, by wyżywać się na tych wszystkich biednych kobietach za lata swoich krzywd. Całą frustrację i żal przelewały na swoje siostry. Starsi mężczyźni z kolei do samego końca rządzili, dopóki piach nie przykrył im twarzy.
Najgorzej jednak traktowani byli chorzy, i to bez względu na płeć. Osoba chora była ciężarem. Nie mogła pracować i założyć rodziny. Była więc bezużyteczna dla kolonii. Chorzy leżeli w drewnianych łóżkach skonstruowanych przez mężczyzn w obozie z myślą o ich pochówku. Musicie wiedzieć, że chorzy nie byli tradycyjnie chowani. Każda zdrowa osoba w kolonii, kiedy umierała w wyniku starości, miała organizowany pochówek. Odbywała się też specjalna uroczystość z tej okazji. Osoby chore były izolowane od reszty, a te leżące miały specjalne łóżka. Całe zaplecze lecznicze zostało wybudowane w dolinie, a sam budynek usytuowany był na bagnach i mokradłach. To nie był jednak szpital, bardziej umieralnia. Miejsce agonii, samotności i wyczekiwania na śmierć, niejednokrotnie w ogromnych męczarniach. W umieralni pracowały wyłącznie kobiety, poza jedynym medykiem, który pojawiał się tam wyłącznie wtedy, gdy należało postawić diagnozę choremu i ostatecznie stwierdzić, czy kwalifikuje się na karę śmierci. O śmierci powiadamiana była zawsze starszyzna. Ojcowie zbierali się wtedy przy łóżku zmarłego w roli komisji.
O karze śmierci decydowano po konsultacji z medykiem, który nie posiadał nawet odpowiedniego wykształcenia. Ów mężczyzna dysponował wątpliwą wiedzą na temat ziół, którymi to głównie leczył mieszkańców. Zwykły znachor, którego metody leczenia opierały się na zabobonach, a praktyki lekarskie stanowiły prymitywne rytuały powiązane z czarną magią. Karę śmierci wykonywano na obłożnie chorych i na chorych psychicznie. Dokonywał jej wybrany przez starszyznę mężczyzna nazywany katem. Z przebiegu wykonania kary śmierci nie sporządzano żadnego protokołu. Osoby jej podlegające nie widniały w żadnych spisach ludności. Na hasło wypowiedziane przez lidera starszyzny, czyli najstarszego z Ojców, kat przeciągał wajchę zamontowaną do konstrukcji łóżka, co powodowało otwarcie się zapadni. Ruchoma część podłogi, na której stało łóżko, była opuszczana za pomocą dźwigni i ciało chorego spadało prosto do zatrutych bagien.
Jak wiadomo, rozkład ludzkiego ciała jest niezmiernie złożonym procesem. Ciało ludzkie pochowane w zwykłej trumnie zaczyna się rozkładać w ciągu roku, a całkowity rozkład zajmuje nawet dekadę. Dzięki zatrutym bagnom ciała rozkładały się w przeciągu kilku tygodni. Smród, jaki dochodził z tego miejsca, był niemożliwy do opisania.
Po wykonaniu tych czynności drążek wracał do pozycji pionowej, a łóżko na swoje miejsce. Kobiety pracujące przy chorych zmieniały szybko pościel i kładziono na łóżku kolejną osobę. Bez przemycia i przeprowadzenia jakiejkolwiek dezynfekcji.
W kolonii kremacja była zabroniona, albowiem wierzono, że zdrowe ciała zmarłych są nagrodą za nabożne życie i będą im służyć w niebie. Natomiast osoby chore zostały ukarane ułomnościami przez Stwórcę Najwyższego i zasługiwały na życie w męczarniach, a po śmierci na tortury w piekle. Choroba była grzechem. Bóg chorobami naznaczał ludzi zepsutych. Nie dopuszczał, by szatan w ciele człowieka mógł, nawet przypadkiem, trafić do Królestwa Niebieskiego. Ojcowie będący w swoim mniemaniu pośrednikami Najwyższego mieli ziemskie prawo do karania schorowanych grzeszników karą śmierci. Byli ziemskimi odpowiednikami cerberów. „Śmierć nieproszonym!” – takie hasło przyświecało mieszkańcom kolonii, którzy gorliwie strzegli bram Niebios i dokonywali selekcji wśród ludzi, tak aby nikt nieproszony nie trafił do Nieba. Zatrute bagna dawały pewność, że ciało zgnije. Chcieli mieć pewność, że jad i toksyny całkowicie zniszczą ciało.
Raz w roku przez mieszkańców kolonii obchodzony był Dzień Oczyszczenia. Tego dnia nie tylko chorzy podlegali karze śmierci, ale także sama społeczność mogła spośród siebie wybrać dwanaście osób, nawet zupełnie zdrowych, i dokonać na nich egzekucji. Wcześniej jednak musieli uargumentować swoje wybory, a starszyzna dokonywała ostatecznej akceptacji wybrańców. Kto trafiał do grona skazańców? Ano właśnie niekoniecznie osoby, które nie przyczyniały się do rozwoju kolonii lub były złe. Uśmiercenie owej dwunastki było pokierowane wyższą ideologią, rzekomo dla dobra ogółu, by raz w roku kalendarzowym złożyć ofiarę Bogu w postaci jego wiernych. Oddać mu na użytek wieczny często tych najlepszych obywateli kolonii. Mieli to być członkowie niebywale oddani kolonii i swojemu Stwórcy. Ludzie wysoce inteligentni i zdolni. Spośród kobiet wybierane były te najbardziej płodne i urodziwe. Znajdowały się tam również dzieci, ale można było wybrać maksymalnie troje. W praktyce wybór bardzo często padał na osoby źle postrzegane w oczach społeczności. Ludzie, jak to ludzie, niejednokrotnie kierowali się zemstą lub zazdrością. Miałam nieodparte wrażenie, że niektórzy robili to dla frajdy. Długo nosili w sobie chory gniew, któremu w ten dzień dawali upust. Takim zwyrodnialcom pozwalało to przetrwać cały rok bez ujawniania swoich sadystycznych zapędów. Oszustwo, zdrada, ataki fizyczne czy upadki moralne – to były powody, którymi kierowano się przy wyborze skazańców. Strasznie było patrzeć, jak wyrządzanie krzywdy innym przynosiło niektórym ulgę. Ci ludzie bardzo często wiedzieli, że powodem ich tragedii było pragnienie zemsty ze strony któregoś z mieszkańców obozu, lecz kiedy mroczny żniwiarz zaglądał im głęboko w oczy, do samego końca pragnęli wierzyć, że zostali wybrani, żeby zbawić schorowane dusze tych, co zostali na ziemi.
Ja natomiast uważałam, że życie po śmierci nie istnieje, a zdobycie dowodów na jego ewentualne przejawy wymagałoby wiedzy dalece wykraczającej poza obecną naukę. Czasami chciałam uwierzyć w to, że jeżeli czegoś nie widzę, to nie oznacza to, że to nie istnieje. Umieranie wciąż pozostaje największą tajemnicą istnienia człowieka. Pragnęłam żywić przekonanie, że kiedyś spotkam się z ukochanymi ludźmi. Poczuje ich dotyk i ciepło. Mając jednak w głowie obraz Niebios przedstawiany przez kapłanów naszej osady, wolałam być jak ten liść, o którym mówiła mama. Byłam niczym przed i stanę się nicością po.JEJ ŻYCIE PRZED
Długo nie pojmowałam, dlaczego nasza mama świadomie wkroczyła w świat kolonii. Nie rozumiałam, bo nie miałam wiedzy na ten temat. Nie znałam jej historii. Mama nigdy nie rozmawiała o przeszłości. Nigdy sama nie opowiedziała mi tej historii. Dopiero przed swym odejściem zostawiła mi list, w którym opisała mi swoją przeszłość. Dziś już wszystko wiem i tak bardzo żałuję, że jej częściej nie przytulałam.
Moja mama miała na imię Maria. Wychowała się w dużym mieście w zamożnej rodzinie z koneksjami. Jej ojciec prowadził dom pogrzebowy, który założył z kolei jego ojciec. Firma bardzo się rozrosła, swoje oddziały mieli w pięciu miejscowościach. Matka mojej mamy nie pracowała, na co dzień zajmowała się domem i dziećmi.