-
nowość
-
promocja
Kolor zemsty - ebook
Kolor zemsty - ebook
Kontynuacja bestsellerowej trylogii osadzonej w Atramentowym Świecie. Pięć lat po wydarzeniach opisanych wAtramentowej śmierciMo, Meggie, Elinor, Fenoglio, Smolipaluch i reszta żyją w Ombrze, w której od wielu lat panuje pokój. Jednak Orfeusz, który stracił całe bogactwo, a także moc Czarodziejskiego Języka, osiadł w Grunico i niezmiennie usiłuje zemścić się na Smolipaluchu. Z pomocą Balbulusa podstępem doprowadza do tego, że wszyscy po kolei znikają z Atramentowego Świata i zostają uwięzieni w Szarej Książce. Smolipaluch zamierza złamać zaklęcie i wziąć odwet na Orfeuszu, jednak w drodze do Grunico zostaje pojmany i doprowadzony przed swego prześladowcę. Ostatecznie Smolipalucha ratują towarzysze podróży i wspólnie odkrywają tajemnicę Szarej Książki oraz tego, jak uwolnić uwięzione na jej kartach postaci.
Wciągająca opowieść, w której przyjaźń i miłość walczą z czarną magią i siłami zła. „Piękny apel o pokój, miłość i przyjaźń, o szacunek dla każdej żywej istoty i rzeczy, a przede wszystkim oda do sztuki w czasach wojny i przemocy, niszczenia natury i znanych nam pewników” / Irène Bluche, rbbKultur
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Dla młodzieży |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68382-54-9 |
| Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OGNISTE CIENIE
Kto chce śmiać się, niech się śmieje,
Jutro pełne niepewności.
Lorenzo de’ Medici
Czarny był świat. W Ombrze zapadła noc. Tylko mury zamku mieniły się czerwono, jakby skryło się za nimi zachodzące słońce. Na blankach między żołnierzami z krwi i kości czuwali strażnicy z ognia. Również w dole między łukami bram i na dziedzińcu, gdzie tłoczyli się żywi, płomienie formowały się w sylwetki kobiet, mężczyzn i dzieci. Od przeszło pięciu lat w Ombrze panował pokój. Jednak tej chłodnej wrześniowej nocy miasto wspominało wszystkich, którzy za ten pokój oddali życie, i jak co roku pewien człowiek kreślił ich postacie z płomieni.
Ognisty Tancerz. Smolipaluch słyszał, jak tłum z wdzięcznością szepcze imię, którym go powszechnie zwano. Jego ogień jednak nie tylko raz do roku przywoływał zmarłych. Nocą rozjaśniał również ulice i ogrzewał je zimą, dawał pociechę i radość, kiedy Smolipaluch się nim bawił, i był jego podziękowaniem za szczęście, którym w ostatnich latach obdarowało go to miasto.
Księżna, która już od dawna strzegła pokoju w Ombrze, stała na balkonie, skąd nieraz przekazywała poddanym zarówno dobre wieści, jak i te złe. Wiolanta nie nosiła już przydomka Brzydka. Teraz nazywano ją Odważną, czasem nawet Dobrotliwą. Na ogół ubierała się na czarno, jednak tej nocy przywdziała białą suknię, bo to biel w Ombrze była kolorem żałoby.
U jej boku jak zwykle stała córka Smolipalucha. Brianna była już niczym skóra zdjęta z matki, chociaż odziedziczyła po Smolipaluchu rude włosy. Uśmiechnęła się do Roksany, kiedy ta wyłoniła się spośród czekającego tłumu i z szacunkiem skłoniła głowę przed Wiolantą.
Długie włosy Roksany pokryły się siwizną; nie nosiła ich już rozpuszczonych, teraz zaplatała je w warkocze, jednak w oczach Smolipalucha z biegiem lat stały się one tylko piękniejsze. Kiedy zaczęła śpiewać, zapadła cisza – taka sama, jak wówczas, gdy po raz pierwszy usłyszał jej głos, na innym zamku, w obecności książąt i zamożnych kupców, którzy byli pod takim wrażeniem jej śpiewu, że zapominali nawet o jej urodzie.
Ogień rzucał jej cień na mury, kiedy opiewała tych, których Ombra utraciła. Jej głos wypełniał dziedziniec tęsknotą za nimi, wspomnieniami o ich śmiechu i płaczu, i na jedną noc – podobnie jak ogień Smolipalucha – przywracał im życie.
Utraceni i odnalezieni…
Smolipaluch powiódł wzrokiem po zebranych.
Tyle twarzy. Tyle historii.
Nie wszystkie były splecione z jego historią, ale część z nich na zawsze zmieniła bieg jego życia. Fenoglio, którego słowa przyniosły mu tyle cierpienia, stał w tłumie ze szklanym ludzikiem na ramieniu, trzymając za rękę Dantego, synka Resy i Mortimera, który liczył już sobie tyle lat co panujący w Ombrze pokój. Resa pochwyciła spojrzenie Smolipalucha i uśmiechnęła się do niego. Dzielili te same wspomnienia, mroczniejsze niż rozpościerające się nad nimi niebo. Ich historie często się przecinały, w tym świecie i w innym. Mortimer znów był introligatorem, nikt jednak nie zapomniał pieśni, które o nim śpiewano, kiedy nosił maskę Sójki i poświęcił własną wolność w zamian na życie tutejszych dzieci.
Mortimer spojrzał na Smolipalucha, jakby słyszał jego myśli. „Czarodziejski Język”. Głos Mortimera miał inną moc niż głos Roksany, ale na szczęście dawno już nie robił z niego użytku. Naturalnie o tym, że podobnie jak Fenoglio pochodził z innego świata, nikt w Ombrze nie wiedział.
Nie. Tej nocy Smolipaluch nie chciał o tym wspominać: o tych wszystkich latach spędzonych w nie swoim świecie, o tej trawiącej tęsknocie…
„Jesteś tu, Smolipaluchu – przypomniał sobie, ponownie przeskakując wzrokiem z Roksany na Briannę. – Masz to, czego pragnąłeś. Żonę, córkę i świat, który tak kochasz”.
Dlaczego więc czuł niepokój ducha, który nawiedzał go jeszcze za młodu?
„Znowu cię nosi, jak dawniej, prawda?” – nie dalej jak wczoraj spytała go półżartem Roksana.
„Przepędź go śpiewem, Roksano! – pomyślał Smolipaluch. – Wypędź śpiewem to osobliwe rozedrganie w moim głupim sercu”.
Jej głos wypełnił pogrążony w mroku dziedziniec bólem po stracie ukochanych, ale też przekonaniem, że ta miłość była go warta. Meggie, córka Mortimera, na pewno teraz w to wierzyła. Ta mała dziewczynka, która dawniej patrzyła na Smolipalucha z taką wrogością, wyrosła na młodą kobietę, z kolei Doria, któremu oddała swe serce, był ulubieńcem całej Ombry. I nic dziwnego. Bo jak można nie kochać młodzieńca, który zmajstrował sobie skrzydła z drewna i lin i sfrunął z miejskich murów? Meggie pocałowała go czule, kiedy przebrzmiał głos Roksany, a postacie z płomieni, wyczarowane przez Smolipalucha, zamieniły się w ognisty pyłek, który wiatr uniósł ku ciemnemu niebu.
– Głos Roksany z roku na rok staje się coraz piękniejszy, ale twój ogień też był niczego sobie. – Na ramieniu Smolipalucha spoczęła ciepła dłoń.
Peleryna, którą miał na sobie Czarny Książę, miała tak głęboki odcień błękitu, że Smolipaluchowi natychmiast przyszła na myśl morska toń czy też ciemne letnie niebo. Nyame uwielbiał ten kolor. Błękit i złoto od zawsze były jego barwami – na długo zanim zaczęto nazywać go Czarnym Księciem.
Wiolanta po raz ostatni pomachała do tłumu, po czym zniknęła w swoich komnatach, a dziedziniec powoli zaczął pustoszeć. Bez ognia noc była naprawdę zimna.
– Gdzie twoja kuna? Czyżby twój osiadły tryb życia nudził Gwina?
Nyame posłał Smolipaluchowi wymowny uśmiech. Przyjaźnili się już wystarczająco długo, by wiedział, jak bardzo ta kuna uosabia jego niespokojnego ducha. Dla Czarnego Księcia ostatnie lata nie były zbyt spokojne. Zawsze znalazł się jakiś władca, który źle traktował swoich poddanych, a ilekroć Nyame pozwalał sobie na kilka dni odpoczynku w obozie wagantów, wkrótce zjawiała się delegacja zrozpaczonych chłopów błagających o pomoc.
– O, tam! Ślepy jesteś? Z tyłu, przy bramie! – Noc przeszył piskliwy głosik szklanego ludzika Fenoglia. Kryształek od wielu lat ostrzył pióra Atramentowemu Tkaczowi, a teraz mało nie spadł mu z ramienia – z takim przejęciem wskazywał swoim różowawym palcem tam, gdzie nieprzerwany potok ludzi ciągnął obok straży do domów.
– Nonsens! – ofuknął go Fenoglio. – To był jakiś inny szklany ludzik, uspokój się. Jeśli będziesz się tak ekscytował z byle powodu, któregoś dnia roztrzaskasz się w drobny mak.
– Z byle powodu? – pisnął cienko Kryształek. – Błyszczek to łotr! Zapomniałeś, komu służył? Orfeuszowi!
Smolipaluch miał wrażenie, jakby serce ścięło mu się lodem.
Orfeusz.
Nie. On nie żył albo był bardzo, bardzo daleko.
– Dość tego! – wrzasnął poirytowany Fenoglio. – Czy był z nim Orfeusz? Nie. No i proszę!
– Co z tego?! – wydarł się Kryształek. – To nic nie znaczy. A ten typ, któremu siedział na ramieniu, bynajmniej nie wyglądał na godnego zaufania!
– Powiedziałem: dość tego! – uniósł się ponownie Fenoglio. – Zmarzłem na kość, a Minerwa z pewnością odgrzała już tę smaczną zupę, której nagotowała rano.
Z tymi słowami zniknął w tłumie, który wylewał się przez bramę. Smolipaluch nie ruszył się jednak z miejsca; stał dalej, wypatrując w morzu ludzi ramienia, na którym siedział szklany człowieczek o szarych kończynach. Och, jak boleśnie waliło mu serce. Biło szybko, przepełnione dawnym strachem, który na powrót wzbudziło w nim pewne imię.
Orfeusz.
A jeśli Kryształek miał rację? Co, jeśli w Ombrze był nie tylko szklany ludzik Orfeusza, ale i Orfeusz we własnej osobie? Czyżby już klecił w jakiejś izdebce słowa, które znów miały odebrać Smolipaluchowi wszystko, co go uszczęśliwia?
– Ejże! – Nyame zarzucił mu rękę na ramię. – Głowa do góry! Nawet jeśli to naprawdę był szklany ludzik Orfeusza, to słyszałeś, co powiedział Kryształek. On ma już dawno innego pana! Naprawdę sądzisz, że przez te wszystkie lata Orfeusz nie dałby o sobie znać, gdyby jeszcze żył?
Czarny Książę rzeczywiście sprawiał wrażenie, jakby w ogóle się tym nie przejmował.
W Smolipaluchu ożyły jednak wspomnienia, czy tego chciał, czy nie. Twarz tak czerwona jak u zawstydzonego chłystka, bladoniebieskie oczy ukryte za szkłami okularów, przebiegłe pomimo pozorów niewinności. I wreszcie ten głos – tak piękny i dźwięczny – który z powrotem przeniósł go tutaj z tamtego innego świata.
„Stanąłeś po stronie introligatora, Ognisty Tancerzu. To było okrutne”.
Straże Wiolanty zaryglowały za nimi bramę, a ci, którzy tu przyszli, żeby oddać cześć zmarłym, zniknęli w plątaninie miejskich uliczek. Czy ktoś z nich niósł na ramieniu szklanego ludzika, który mógł odpowiedzieć Smolipaluchowi na pytanie, czy jego niegdysiejszy pan żyje?
„Idź, Smolipaluchu, idź i go poszukaj!” – przykazał sobie w duchu.
Roksana dołączyła do pozostałych wagantek. Mieli się jeszcze wszyscy spotkać w obozie nad rzeką. Ale Smolipaluchowi wciąż pobrzmiewał w głowie tamten aksamitny głos, który po raz pierwszy usłyszał w innym świecie: „Mój czarny pies pilnuje twojej córki. Ale na razie zabroniłem mu nasycenia głodu jej pięknym ciałem i duszą…”.
Koszmary przeszłości były znacznie potężniejsze niż ogniste cienie, które przywołał tej nocy.
– Nardo! Idziesz? – Nyame odwrócił się i spojrzał pytająco na Smolipalucha. W młodości obaj uważali, że fakt, iż ich imiona zaczynają się na tę samą literę, to jawny dowód na to, że o ich przyjaźni przesądził los. Dlaczego nigdy nie wyjawił mu prawdy? Ani jemu, ani Roksanie? Prawdy o książce i o innym świecie, o tych okropnych latach, które tam spędził, i o człowieku, którego głos odesłał go z powrotem do domu? Czy życie nie nauczyło go jeszcze, że tajemnice czynią ludzi samotnymi?
„Nie rozumiesz! – chciał krzyknąć do Czarnego Księcia. – Istnieje książka, która o nas opowiada. Tylko dlatego Orfeusz przybył do tego świata”.
Smolipaluch nie pisnął jednak nawet słowem. Milczał, tak samo jak przez te wszystkie lata, odkąd wrócił. Szklany pomocnik Fenoglia musiał się mylić. Orfeusz nie żył. Albo wrócił do swojego świata, w którym Ognisty Tancerz i Czarny Książę są tylko bohaterami fikcyjnej historii.2
INNE SŁOWA
Widząc, jakie jest życie, człowiek marzy o zemście.
Paul Gauguin
Deszcz! Dzień w dzień pada. W dodatku jest zimno! Orfeusz dorzucił jeszcze jedno polano do kominka, który nie był w stanie ogrzać nawet połowy jego nędznej izdebki. No dobrze, był koniec września, ale już od tygodni panował straszny ziąb!
Grunico… Jakże obiecująco brzmiała ta nazwa, kiedy przemarznięty, ledwie człapiąc, przekroczył miejską bramę. Całe to srebro zdobiące drzwi domostw, świetnie zaopatrzone sklepy, futrzane kołnierze u płaszczy zamożniejszych mieszczan… To wszystko stanowiło obietnicę dostatku i nieskończonych możliwości. Okazało się jednak mamidłem. Miasto płaciło podatki jakiemuś księciu, którego noga nigdy tu nie postała, a rodziny szlacheckie i majętniejsi kupcy, którzy nadawali w mieście ton, byli skąpi i ciemni jak tabaka w rogu. Słowa Orfeusza były dla nich zbyt kwieciste, a jego głos zbyt aksamitny. Nikt nie zważał na jego umiejętności. Zmarnował pięć nieszczęsnych lat, próbując nauczyć zupełnie pozbawione talentu potomstwo miejskiej elity najprostszych reguł pisowni. Perły przed wieprze, i to dzień w dzień… Czy właśnie po to przybył do tego świata? Po to wyrzekł się nowoczesnego świata i centralnego ogrzewania, które można było podkręcić jednym ruchem ręki?
„Próżne pytania, Orfeuszu. Nie ma odwrotu!” – pomyślał.
Nie był w stanie zliczyć, ile to razy usiłował wrócić, ale jego język zdradził go tak samo, jak cały ten przeklęty świat. A teraz na domiar złego – jak zwykle – szklany ludzik donosił mu jeszcze o blasku i dobrobycie Ombry!
Błyszczek nienawidził podróży. Mógł bez końca narzekać na trud, jaki sobie zadał, aby na bieżąco informować swojego pana o losach jego nieprzyjaciół, Orfeusz z kolei nie mógł znieść nowinek, które przekazywał mu szklany ludzik. Mimo to wciąż posyłał Błyszczka do miejsca, w którym niegdyś święcił triumfy. I za każdym razem, kiedy ten mu donosił, jak świetnie mają się jego wrogowie, zadawał sobie to samo pytanie: „Jak potoczyłoby się twoje życie, Orfeuszu, gdyby twoja matka nie sięgnęła akurat po książkę Fenoglia w tej nędznej bibliotece, do której uciekała przed wybuchami gniewu twego ojca?”. No właśnie, jak? Nigdy nie usłyszałby o Smolipaluchu i nie wpadłby na ten głupi pomysł, żeby udać się za nim do Atramentowego Świata. O tak, był tu wyłącznie z powodu Ognistego Tancerza. I jak mu się ten usmolony drań odwdzięczył? Połączył siły z introligatorem i z całą resztą jego wrogów.
„Przestań, Orfeuszu!” – upomniał się w myślach.
W ostatnim czasie zaczął wysyłać szklanego ludzika z towarzyszem, bo z powodu swoich śmiesznych rozmiarów Błyszczek wracał z podróży dopiero po wielu miesiącach. Baldassare Rinaldi mienił się trubadurem. Orfeusz już od małego czuł odrazę do wszelkiej muzyki, ale pieśni Rinaldiego zadawały jego uszom wyjątkowe katusze. Tak czy inaczej, zwrócił na niego uwagę nie tylko z powodu jego pożałowania godnego talentu, ale też tego, jak sprytnie okradł gości karczmy, w której po raz pierwszy się na niego natknął. Otóż opróżniwszy puchar wina niczym wytrawny opój, Rinaldi jął się chełpić tym, że oprócz tego, że tworzy mierne pieśni, jest też doświadczonym zabójcą i za stosowną opłatą może się pozbyć każdego wroga Orfeusza. Każdego… Orfeusz, rzecz jasna, z miejsca pomyślał o Smolipaluchu. Tylko jak tu zabić kogoś, kogo nawet białe damy puściły wolno i kto odtąd uchodzi za nieśmiertelnego? Nie mówiąc już o tym, że podcięte gardło albo sztylet wrażony w plecy bynajmniej nie zadośćuczynią tym wszystkim upokorzeniom, których doznał ze strony Ognistego Tancerza.
Błyszczek bez końca szczebiotał o całym tym szczęściu i dobrobycie panujących w Ombrze. Bla, bla, bla! Wiolantę nazywano teraz Odważną. Ha! Orfeusz dobrze pamiętał, z jaką pogardą go zlustrowała, kiedy złożył jej propozycję, by wspólnie rządzili Ombrą. A teraz sprzedawała swoje klejnoty, aby nakarmić biednych. Bez wątpienia spędziła zbyt wiele czasu z tym szlachetnym durniem Mortimerem. O tak, jego oczywiście też chętnie widziałby martwego, podobnie jak jego żonę i córkę, o Fenogliu nie wspominając. Jednak jego nienawiść do nich wszystkich była ledwie jak tląca się zapałka w porównaniu z nienawiścią, jaką żywił do Smolipalucha. Och, gdyby tylko mógł go spętać potężnymi słowami – słowami, za sprawą których Smolipaluch spłonąłby we własnym ogniu! Ale nie. On już dawno przestał być tragicznym bohaterem książki, którego Orfeusz niegdyś tak ubóstwiał. Ombra wysławiała go pod niebiosa. Nawet jego plujący ogniem uczeń był już znany i uwielbiany aż po granice Lotaryngii.
Na tę myśl Orfeuszowi zrobiło się tak niedobrze, że musiał zwymiotować do kubła.
Niech to szlag! Dlaczego nie posłał ich wszystkich do piachu, kiedy jeszcze słowa były mu posłuszne?
„To były słowa Fenoglia, Orfeuszu!” – wyszeptał jego wewnętrzny głos.
No i? To jego język tchnął w nie życie, nim zmienił się w bezużyteczny kołek. Chociaż ukradł Wiolancie trzy książki wypełnione słowami Atramentowego Tkacza, wszystkie opowieści o zemście, które z nich sklecił, pozostały jedynie atramentowym śladem na papierze, bez względu na to, jak często je czytał.
– Ten chłopak potrafi zrobić sobie skrzydła, panie, i poszybować na nich na przeszło dwieście metrów! – Błyszczek bynajmniej nie krył się z tym, jak wielkie wrażenie wywarła na nim wynalazczość młodzieńca, który starał się o względy Meggie, córki Mortimera.
Wspaniale. Oby złamał jej serce, a ona z rozpaczy rzuciła się z miejskich murów. I to bez skrzydeł od swojego ukochanego.
– Bądź wreszcie cicho! Dość się już nasłuchałem. Lepiej naostrz kilka piór i spakuj inkaust! – zbeształ szklanego ludzika Orfeusz. – Musimy się zbierać. Mam nową uczennicę!
– Ale muszę odpocząć po podróży! – wydarł się Błyszczek.
– Ach tak? – odparł Orfeusz, wciskając stopy w znoszone buty, które zbyt często oddawał już do szewca. – Niech ci się nie wydaje, że jestem tak głupi, by uwierzyć, że to podróż tak cię zmęczyła! Włóczysz się z Rinaldim po karczmach. Bo niby dlaczego za każdym razem wracasz jedynie z jakimś propagandowym bełkotem? Dość tego! Ani słowa więcej!
Szkoda, że nie mógł sam wybrać się do Ombry. Niestety ogień Smolipalucha pozostawił w jego pamięci zbyt wyraźny ślad, no i jeszcze musiał mieć na względzie białe damy, które tak chętnie odgrywały rolę aniołów stróżów Mortimera. Nie mówiąc już o tym, jak biegle introligator władał mieczem… Nie! Nie mogli się jeszcze dowiedzieć, gdzie się ukrywa. Przynajmniej tak długo, jak długo nie może nic zdziałać z braku sił i środków.
Deszcz lał się Orfeuszowi za kołnierz, kiedy wyszedł na ulicę. Ledwo dotarł na róg, a już wyglądał jak zmokły kundel. Płaszcz, który miał na sobie, uszył nadworny krawiec Żmijogłowego, ale nawet najzręczniejsza szklana kobietka nie była już w stanie załatać go tak, żeby nie było widać. Bogactwo było jak narkotyk, którego Orfeusz zakosztował dopiero w tym świecie, a odwyk okazał się bardzo bolesny. Ale dość narzekania! Błyszczek też w kółko tylko biadolił. Szklany ludzik siedział na jego ramieniu i skarżył się głośno na deszcz. Jakby robiło mu to jakąś różnicę – przecież był ze szkła! Orfeusz warknął na niego, aby w końcu zamilkł, i nieopatrznie wdepnął jedną nogą w kałużę, przez co cholewa wypełniła mu się rozmokłym kozim łajnem. Nie! Po trzykroć nie! Niegdyś swoim głosem sprowadzał do tego świata jednorożce, kolorowe wróżki i liściowe ludziki… Tylko on potrafił napędzić stracha Sójce! A teraz?
Po kostce brukowej przetoczyła się kareta i ochlapała wszystkich pieszych ohydnym błotem. Zamożny kupiec, który wyglądał przez okno powozu, spojrzał ze znudzeniem na przemoczonego Orfeusza. Tak, znowu był nikim. Bez władzy, pieniędzy i daru słów, o głosie, którym nie był nawet w stanie przepędzić myszy podjadających mu chleb.
Orfeusz zatrzymał się przed okutymi srebrem odrzwiami, za którymi rezydował jego nowy klient. Jakżeby inaczej. Alessio Cavole mieszkał w jednym z wytworniejszych domów w mieście, a tak mało płacił swoim tkaczom, że całe Grunico mówiło o nich „głodotkacze”.
Służący, który mu otworzył, zmierzył go wzrokiem z taką wyższością, że Orfeusz pożałował, iż zamiast szklanego ludzika na ramieniu nie ma kruka, który wydziobałby temu nadętemu pucybutowi jego brązowe ślepia. Ze ścian holu, którym prowadził Orfeusza, niecierpliwie machając na niego ręką, spoglądały te same rzeźbione maszkarony, które można było znaleźć w całym Grunico. Podobno odstraszały niezbyt przyjemne górskie trolle, ale Orfeusz miał przez nie tylko koszmary. Przez te wszystkie lata jedyną pociechą dla niego było to, że słowa Fenoglia najwyraźniej również nie były w stanie zbyt wiele zdziałać, zarówno w samym Grunico, jak i na okolicznych terenach. Stary nigdy nie wspominał o stworzeniach grasujących w tutejszych lasach i wąwozach. Orfeusz na pewno by o nich wiedział. W końcu znał książkę Fenoglia na pamięć. Człeczki, krasnoludy i gderaki, włochate koboldy, o których nikt nie ważył się mówić na głos, ludożercze pająki i kozły… W Atramentowym sercu nie było o nich najmniejszej wzmianki. Co tylko znowu dowodziło, że Fenoglio opisał jedynie mało istotny wycinek tego świata i że w żadnym wypadku nie mógł go wymyślić.
Przestrzenny salon, do którego zaprowadził go służący, miał niemal tak wysoki sufit jak komnaty na zamku, w którym Orfeusz mieszkał jako faworyt Żmijogłowego. Pięknie rzeźbione weneckie meble, perskie dywany, makaty, które ocieplały zimne ściany… Tutejszym bogaczom dobrze się żyło w Grunico. Chodzili do teatru, na kameralne koncerty, przyjęcia i uroczystości, które nierzadko trwały wiele dni.
„Ale nie ty, Orfeuszu”.
Jego nowa uczennica stała pośrodku pokoju ze zniechęconą miną. Serafina Cavole była najmłodszą córką sukiennika. Swe popielate włosy zaplatała w dwa warkocze, jak wszystkie tutejsze dziewczęta w jej wieku, lecz haftowana srebrnymi nićmi sukienka, którą miała na sobie, zdradzała pierwsze oznaki kobiecości. Orfeusz był przekonany, że jego lekcje miały pomóc w tym, aby wydać ją dobrze za mąż.
– Usiądź. – Przy złej pogodzie głos Orfeusza szybko stawał się chropawy, chociaż wciąż był gładki jak aksamit. Bezużyteczny, zużyty aksamit…
Książka, z której korzystał, pochodziła z biblioteki pewnego bankiera, którego nieco ograniczonemu synowi również udzielał lekcji. Jak się spodziewał, nikt nie zauważył jej zniknięcia. Zamożni obywatele Grunico uważali książki za symbole statusu i nie odczuwali zbyt dużej pokusy, by do nich zaglądać. Musiał przyznać, że w jego dawnym świecie wcale nie było inaczej.
Dziewczyna usiadła bez słowa przy pulpicie do pisania, który jeden ze służących przytaszczył specjalnie na zajęcia z Orfeuszem, i natychmiast chwyciła za pióro, które podsunął jej Błyszczek. Szklany ludzik coraz częściej narzekał na to, że jego talent marnuje się podczas tych ćwiczeń pisania. Orfeusz nakrył go nawet na tym, jak próbował swych sił w kreśleniu misternych inicjałów i twarzy, ale nie był w tym zbyt biegły, a jego maciupkie rączki łatwo gubiły się w detalach.
– Moja metoda jest następująca. – Orfeusz rozłożył książkę, a Błyszczek otworzył kałamarz. – Jeśli się pomylisz, mój szklany ludzik przebiegnie po świeżo naniesionym atramencie. A jeśli będziesz się guzdrać albo opuszczać całe wyrazy, wyleje inkaust na papier.
Błyszczek uśmiechnął się złośliwie i zajął miejsce obok kałamarza. Perspektywa wymierzenia kary trochę rekompensowała mu fakt, że podczas tych lekcji jego rola ograniczała się właściwie do trzymania pióra.
Serafina Cavole często się myliła. Na wszystkie nocne mary – była nawet większą niezdarą niż córka jubilera, która przy każdym słowie liczącym więcej niż trzy litery wysuwała koniuszek języka i przygryzała go zębami. To dzięki nim obu i ich bazgrołom Orfeusz zapałał jeszcze większą pogardą do słów. Niegdyś słowa kryły w sobie całe światy, przynosiły bogactwo i władzę. Były dla niego miarą wszechrzeczy. A teraz stanowiły jedynie zbiór koślawo skreślonych liter.
– „Rolnik orze, chroniony przez miecz księcia, któremu służy”. No, na co jeszcze czekasz? Pisz!
Serafina Cavole posłusznie przyłożyła pióro do papieru czerpanego, który wytwarzano ze starych tkanin, ale nie omieszkała posłać mu wrogiego spojrzenia.
Orfeusz znalazł ten skrawek pergaminu dwa tygodnie później, kiedy popijał swą skromną wieczerzę dzbanem podłego wina, siedząc przy tym samym stole, przy którym całe lata daremnie próbował tchnąć życie w słowa Fenoglia. Blat wciąż jeszcze był sczerniały od ognia po tym, jak spalił na nim książki o Sójce w nadziei na to, że jeśli nie słowa, to Mortimer poczuje na sobie przynajmniej płomienie. Ale nic z tego – on dalej, jakby nigdy nic, oprawiał książki, w sprawie których podobno zjeżdżało się do niego pół Atramentowego Świata. Niech będzie przeklęty! Kiedy wreszcie nadejdzie dla niego dzień zemsty? Nigdy! Orfeusz był już tylko niewiele znaczącą poboczną postacią, która nie miała wpływu na dalszy bieg tej historii. Na tę myśl tak gwałtownie dolał sobie wina do kubka, że rozlał je na książkę, z której dyktował uczniom. Klnąc na czym świat stoi, począł rozklejać przesiąknięte karty, gdy nagle spostrzegł ów skrawek pergaminu. Pokrywające go drobne pismo było zbyt kształtne, by mogło należeć do którejś z jego uczennic. I jeszcze te słowa…
Z krwi i soku pokrzywy wywar
Magicznej mocy twemu życzeniu przyda.
A szklany ludzik będzie się wił
Niby robak w bolesnych męczarniach.
Podniósł głowę, nasłuchując. Zza pustego dzbana dobiegało brzękliwe rzężenie Błyszczka, który leżał na blacie i z jękiem przyciskał obie ręce do brzucha. Tak bardzo się zwijał i kulił, że aż wyrył butami bruzdy w drewnie.
Niewiarygodne!
„Szklany ludzik będzie się wił…” Wybornie. Tylko kto wsunął do książki ten pergaminowy świstek? Orfeusz spojrzał na udatnie złożone słowa. Serafina Cavole… To jej jako ostatniej udzielał lekcji. Tak, to musiała być jej sprawka. Zostawił ją samą na kilka minut, żeby przekazać jej matce, że nauka Serafiny zajmie znacznie więcej czasu, niż początkowo zakładał. Pewnie dlatego dziewczyna z takim spokojem przyjęła to, że Błyszczek zostawił z tuzin atramentowych śladów na zapisanej przez nią karcie. Wiedziała, że się na nim zemści!
Pozostawało pytanie, kto to dla niej napisał…
Podczas gdy Błyszczek wił się i skręcał z twarzą wykrzywioną bólem, Orfeusz kazał służącemu przynieść swój płaszcz. W zasadzie nie było go stać na płatną pomoc, ale Rudolf gotował i sprzątał za psie pieniądze, i jako tako podtrzymywał iluzję, że Orfeusz wciąż jeszcze należy do grona tych lepiej sytuowanych.
Kiedy ponownie udał się do domu rodziny Cavole, niebo dla odmiany było bezchmurne.
Blade światło księżyca słało się smugami po zadaszonych krużgankach, które wznosiły się wzdłuż ładniejszych ulic, osłaniając mieszkańców Grunico przed nieustającym deszczem. Stara żebraczka, która tam spała, chwyciła spieszącego się Orfeusza za rękę, żeby przepowiedzieć mu przyszłość, ale on odepchnął ją tak brutalnie, że kobieta upadła na ziemię. Jego przyszłość nie została jeszcze napisana, o nie. I może wcale nie będzie tak mroczna, jak jawiła mu się jeszcze przed godziną.
Drzwi otworzył mu markotny służący – ten sam, który wpuścił go za dnia i tym razem nie omieszkał zauważyć, że to wielce niestosowna pora na wizytę. Orfeusz zdołał go jednak przekonać, że przyszedł – owszem, dość późno – by przekazać swojej uczennicy pracę domową.
Serafina Cavole nie była jednak taka głupia, by uwierzyć w ten pretekst. Orfeusz widział po jej minie, że dobrze wie, dlaczego tak naprawdę się tu pofatygował.
– Przerwij to! W tej chwili! – warknął na nią. Nie było sensu silić się na uprzejmości. – Szklany ludzik jeszcze mi się przyda. Chcę jednak wiedzieć, kto napisał dla ciebie te słowa.
Serafina zerknęła na drzwi, które zamknął za sobą służący. Orfeusz nie był pewny, czy zrobiła to w nadziei, że ujrzy w nich swoich rodziców, czy raczej z obawy. Z jej stoickiego oblicza nie sposób było niczego wyczytać.
Wreszcie wyciągnęła ku niemu dłoń.
Orfeusz przez chwilę się wahał, lecz w końcu podał jej wyjęty z kieszeni skrawek pergaminu. Dziewczyna splunęła trzy razy na zapisane tam słowa i oddała mu go.
– To wszystko?
Potwierdziła nieznacznym skinieniem głowy.
– No dobrze, to kto to napisał! I do czego jeszcze jest zdolny?
– To ona, nie on. – Serafina spojrzała na niego przekornie. – Cóż, sprawiła, że pewien młodzieniec się we mnie zakochał.
Do diabła, Grunico okazało się niebezpieczniejsze, niż myślał. I zdecydowanie bardziej interesujące!
– Co za ona? Słyszałaś, jak czyta te słowa? Bo trzeba je przeczytać na głos, żeby się ziściły, prawda?
Córka sukiennika zmarszczyła czoło.
– Przeczytać na głos? – powtórzyła prowokacyjnie lekceważącym tonem. – Dlaczego ktokolwiek miałby je czytać na głos? Przecież nikt nie ma ich usłyszeć. Zresztą słowa same w sobie nie są aż tak istotne. Czasem czar jest zaklęty w soku. Albo w kawałku ciasta.
W soku? W kawałku ciasta? Żarty sobie stroi? Nie, wydawała się pewna tego, co mówi. Ale jak to „słowa same w sobie nie są aż tak istotne”? Na tym świecie tylko one miały magiczną moc. No dobrze, może jeszcze ogniste sztuczki Smolipalucha. Ale poza tym…?
„Z krwi i soku pokrzywy wywar…” Słowa, które jeszcze przed chwilą widniały na pergaminie, rozpłynęły się w powietrzu, tak że pozostał po nich tylko szary ślad.
– Ta ona… Gdzie ją znajdę?
Tym razem Serafina stanowczo pokręciła głową.
– Tego nikt nie wie. Każdy, kto się do niej za bardzo zbliży, umiera. Można się spotkać tylko z jej uczennicą. Mnie to zaklęcie załatwiła przyjaciółka. W ramach zapłaty dałam jej pierścień, który należał do mojej matki.
Orfeusz zagroził, że pokaże ten skrawek pergaminu jej rodzicom, próbując wyciągnąć od niej więcej informacji, ale Serafina zacisnęła usta i milczała. Widać było, że naprawdę się boi. Czy kiedykolwiek jego imię albo imię Fenoglia budziło aż taki postrach? Orfeusz poczuł dreszcz przenikający jego zdrętwiałe z zimna ciało.
Kiedy chwycił tę głupią dziewczynę za warkocze, żeby chociaż wydobyć z niej imię przyjaciółki, ta krzyknęła tak głośno, że do pokoju nagle wpadła jej matka. Służący nawet nie próbował kryć się z tym, że najchętniej złapałby Orfeusza za jego wyliniały kołnierz i wyrzucił go prosto na tonącą w mroku ulicę. Słowa, które rozpływają się pod wpływem śliny. Krew i jad pokrzywy. Sok i ciasto. Myśli pędziły Orfeuszowi galopem przez głowę, kiedy otrzepał płaszcz i pośpieszył do domu po mokrym od deszczu bruku.
„Każdy, kto się do niej za bardzo zbliży, umiera”.
Błyszczek jeszcze żył, kiedy jego pan wrócił do swojej komnaty, po której hulał wiatr. Szklany ludzik chrapał wyczerpany w szufladzie, w której umościł sobie posłanie ze szmat i ptasiego pierza. No, dobrze… na pergaminie nie stało nic o zabijaniu.
„Zresztą słowa same w sobie nie są aż tak istotne…”
Rudolf był w kuchni, którą dzielili z innymi lokatorami domu, i gotował jedną ze swoich mdłych zup.
– Do kogo w tym mieście należy się zwrócić, żeby kupić zaklęcie wyrządzające szkodę? Tylko mi nie mów, że coś takiego nie istnieje.
Rudolf schował głowę między ramionami niby kura, której grozi się toporem. Ale potrzebował tej pracy. Miał do wykarmienia czworo dzieci, a najmłodsze uczyniło go wdowcem.
– Można się udać do zaczarowanej olchy – wymamrotał. – Jej czary często sprowadzają choroby. A tak to pozostaje tylko Kobieta z Lasu.
Zaczarowana olcha? Kobieta z Lasu? W książce Fenoglia z całą pewnością nie było mowy o żadnej z nich. Orfeusz był już w zasadzie pewny, że Atramentowe serce niby swoisty przewodnik opowiadało tylko o jednej krainie z tego świata, ani słowem nie wspominało o innych, które kryły się za wieloma morzami i górami.
– Opowiedz mi o tej całej leśnej kobiecie! No, dalej!
Rudolf wrzucił do mętnej zupy garść korzeni.
– Nie wolno o niej mówić. To Czytająca z Cieni.
– Kto taki?
– Są dobre i złe Kobiety z Lasu. Te złe czerpią swoją magię z cieni, a dobre ze światła.
A to ciekawe.
– No i? Gdzie znajdę tę Czytającą z Cieni? Pomyśl o swoich głodnych dzieciach!
Rudolf pochylił się nad garnkiem, w którym mieszał zupę.
– Zostawia się jej wiadomość na starym cmentarzu – wycedził wreszcie. – Wówczas jej uczennica zjawia się pod zaczarowaną olchą rosnącą w lesie i odbiera życzenie. Życzenie oraz zapłatę.
Ostatnie słowo wymówił tak, jakby parzyło go w usta.
Zapłata. Cóż, do tego można było wrócić później.
Kobieta, która rozmawia z cieniami. Orfeusz po raz pierwszy od wielu lat poczuł kiełkującą w nim nadzieję. Słyszał, jak do niego szepcze. Chociaż nie – skrzeczała raczej jak kruki przycupnięte na mokrych dachach, wyła jak grasujące w górach wilki, które dało się słyszeć nocą. Jakże mógł mieć tak złe mniemanie o Grunico? Dokona upragnionej zemsty dzięki Czytającej z Cieni, dzięki czarom o smaku krwi i pokrzywy, niecnym i mrocznym, i bez wątpienia znacznie potężniejszym od słów Fenoglia.
Rudolf zwrócił na niego oczy, które życie nauczyło lęku przed światem.
– Nie układaj się z nią, panie! Udaj się do którejś z tych dobrych Kobiet z Lasu. Ich magia jest pełna światła. Podobno jedna mieszka raptem sześćdziesiąt mil stąd. Czytająca z Cieni sprowadza tylko ciemność. I rozpacz.
Serce Orfeusza biło tak, jakby chciało zawtórować jego zemście.
Wyśmienicie. Właśnie tego potrzebował.
– Co tam światło – powiedział. – Ja pragnę cieni! I to najmroczniejszych ze wszystkich!3
NOWE SZLAKI
Życie można przeżyć tylko na dwa sposoby: tak, jakby nic na świecie nie było cudem, albo tak, jakby cudem było wszystko.
Albert Einstein
Czarny Książę zawitał ponownie do Ombry cały miesiąc po tym, jak płomienie wyczarowane przez Smolipalucha na chwilę przywróciły umarłych do życia. Chłopi orali puste pola po zbiorach i zrywali oliwki, na rynku unosiła się woń trufli i grzybów, w domu Folchartów zaś odbywało się przyjęcie pożegnalne dla Meggie, która miała wyruszyć wraz z Dorią w swoją pierwszą podróż, co jej ojcu najwyraźniej było nie w smak.
Na uliczkach Ombry zaległa już nocna cisza, ale u Folchartów wciąż wrzało jak w ulu, kiedy Książę stanął w wąskich drzwiach. Oprócz niego zjawiło się chyba z pół miasta, jednak Mortimer rzeczywiście wyglądał na niepocieszonego.
– Chce się wybrać z Dorią do Andaluzji. Taka podróż trwa co najmniej trzy tygodnie – szepnął do Księcia, zapraszając go gestem do swojej pracowni. – Nie uważasz, że to bardzo nieroztropne? Już październik! Wkrótce nadejdą zimowe zamiecie, a na morskim szlaku podobno grasuje wielki potwór.
Nyame nie znał zbyt wielu wojowników bardziej nieustraszonych od Sójki, lecz kiedy szło o jego własne dzieci, Mortimer lękał się dosłownie wszystkiego.
– Tak, słyszałem o tym potworze. – Książę musiał stłumić uśmiech. – Ale zdaje się, że nie jest wcale taki duży. Uwierz mi, Meggie przeżyła już znacznie gorsze rzeczy.
To rzekłszy, odwrócił się plecami do Mortimera, żeby ten nie zauważył, jak wielki ból sprawił mu jego serdeczny uścisk. Nyame wciąż leczył ranę na ramieniu, zadaną mu lancą. Syn Wiolanty Jacopo coraz bardziej starał się dorównać swojemu bezdusznemu dziadkowi i wraz z przyjaciółmi terroryzował wioski leżące w cieniu Mrocznego Zamku. Lanca drasnęła ramię Czarnego Księcia, kiedy ten zwalił jednego z nich z konia, i lepiej, żeby Mortimer o tym nie wiedział. Meggie i Resa i tak się martwiły, że któregoś razu Sójka powróci w imię ich przyjaźni. Ale Nyame nie miał najmniejszego zamiaru ponownie zmienić najlepszego introligatora w kraju w zbójcę.
Na biurku Mortimera leżały świeżo oprawione książki. Jedna z nich zawierała rysunki polnych wróżek, szklanych ludzików i rzecznych nimf skreślone przez Resę. Ilustracje te były wręcz zjawiskowe, chociaż różniły się od tych, którymi Balbulus, słynny nadworny iluminator Wiolanty, zdobił książki na zamku. Czarnemu Księciu bardziej podobały się malunki Resy. Ona naprawdę kochała to, co rysowała, tymczasem Balbulus chciał jedynie zawładnąć tym, co odwzorowywał.
– Owszem, ale oboje są jeszcze tacy młodzi! – Mortimer w zadumie potarł ramę. Miał tam bliznę po starej ranie, którą odniósł, kiedy wspólnie bronili wioski nieopodal Mrocznego Zamku. Introligator co prawda pożegnał się z Sójką, ale blizny na jego ciele zawsze będą mu o nim przypominać.
– I co z tego? Doria troszczy się o siebie, odkąd skończył dziesięć lat. Czy jego brat opowiadał ci o tym, ile wycierpieli w dzieciństwie? Uwierz mi, w porównaniu z tym, czego doświadczyli, taki morski potwór wypada naprawdę blado.
Starszy brat Dorii miał na imię Lazaro, ale wszyscy nazywali go Siłaczem z powodu jego potężnej postury. Na szczęście któregoś dnia Lazaro obronił Dorię i matkę przed ich zapijaczonym ojcem.
– Wiesz, dlaczego chcą popłynąć akurat do Andaluzji?
Wieść niosła, że tamtejsza królowa żywiła się perłami, by jej skóra była śnieżnobiała, a na poddanych o ciemniejszej karnacji nałożyła podwójny podatek.
– Pewien kupiec powiedział Dorii, że jest tam lustro, przez które można się przedostać do innego świata.
Czarny Książę nie potrafił odczytać spojrzenia, które posłał mu Mortimer. Do innego świata? Jemu w zupełności wystarczył ten jeden. Nawet gdyby miał dożyć stu lat, to i tak poznałby tylko jego niewielki wycinek.
– Jak zauważyłeś, są jeszcze młodzi – powiedział Nyame. – I szukają swojego miejsca na ziemi. Takiego, które będzie tylko ich, a nie ich rodziców. Na pewno znasz to uczucie?
Mortimer milczał, jakby nie był tego do końca pewny.
– Cóż, tak czy inaczej… – odezwał się wreszcie. – Mam tylko nadzieję, że Doria przywiezie moją córkę całą i zdrową.