- bestseller
- promocja
- W empik go
Kolory zła. Biel. Tom 3 - ebook
Kolory zła. Biel. Tom 3 - ebook
Pewnego zimowego poranka z okna sopockiej kamienicy skacze studentka prawa. Ślady na jej ciele wskazują, że przed śmiercią młoda kobieta była krępowana i duszona. Na miejsce zdarzenia przybywa prokurator Leopold Bilski, który po sprawie w Kartuzach wrócił do Trójmiasta. Tropy wiodą do środowiska nocnych klubów, które kryją mroczne pragnienia i tajemnice głęboko osadzone w przeszłości.
Trzeci tom mrocznej serii Kolory zła.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-8985-3 |
Rozmiar pliku: | 794 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Otworzyła oczy. Przez firanki do pokoju wpadało nikłe światło latarni. Raptownie usiadła.
Kim jesteś?! – W głowie pojawiła się myśl. – Kim jesteś?!
Ogarniała ją panika. Wyciągnęła przed siebie dłonie. Nie dojrzała obrączki. Żadnych pierścionków. Paznokcie były zadbane – długie, starannie polakierowane.
Myśl! Kim jesteś?! Kim jesteś?!
Wypełniała ją pustka. Przerażająca i głęboka. Nie było żadnych wspomnień, obrazów, nic, czego mogłaby się złapać.
Roztrzęsiona rozejrzała się wokół. Przy łóżku stał nocny stolik. Dalej toaletka, włączony telewizor ze śnieżącym ekranem. Ścienny zegar wskazywał czwartą trzydzieści. Obok niego wisiała niewielkich rozmiarów ikona. Kobieta skupiła na niej wzrok. Z pustki zaczęły wyłaniać się kształty. Zauważyła leżącą na dywanie lalkę i odetchnęła.
Ewa Bielecka – pomyślała. – Nazywam się Ewa Bielecka.
Przed oczami zaczęło rysować się jej życie.
Mam trzydzieści jeden lat, urodziłam się w Białymstoku, mieszkam w Gdyni. Mam córkę Hanię. Gdzie ona jest? – Znów poczuła przypływ adrenaliny. – Gdzie jest Hania?
Pokój Hani mieścił się tuż za ścianą. Wyskoczyła z łóżka i wyszła na korytarz. Powoli uchyliła drzwi do przyległego pomieszczenia. Okazało się puste. Pościel na łóżku dziewczynki zakryto wzorzystym kocem.
Gdzie jest Hania?! – Nie mogła sobie przypomnieć. Zrobiło jej się gorąco. Starała się skupić. – Nazywam się Ewa Bielecka – powtórzyła. – Jestem u siebie w mieszkaniu. Jest noc. Ale Hani nie ma. Nie ma jej!
Osunęła się na podłogę, wsunęła palce we włosy i zamknęła oczy.
Hania jest na noc u koleżanki – przypomniała sobie. – Dziewczynka cieszyła się na tę wizytę od dawna.
Otworzyła oczy. Wszystko stało się jasne. Obrazy wychynęły z ciemności i powróciły na miejsce. Ponownie była sobą. Wiedziała o sobie wszystko. I nienawidziła siebie jak nikogo na świecie.2015
1
Iwona Woch sięgnęła po pudrowy kocyk. Był leciutki i puszysty jak sypiący od rana śnieg, który grubą warstwą osiadał na chodnikach, maskach samochodów i podwórkowych trzepakach. Kobieta umieściła koc na zaścielonym materacu położonym na drewnianych paletach. Dołączyła do niego białą, wyszywaną koronką poduszeczkę. Obok znalazł się jasnoszary miś, jej własny z lat siedemdziesiątych z oczami zrobionymi z kremowych guziczków. Rozrzuciła jeszcze kilka płatków herbacianych róż – takie elementy zawsze dobrze sprawdzały się na fotografiach noworodków. Popatrzyła na przygotowane akcesoria. Wełniana czapeczka z dwoma pomponami, dziergane serduszko, opaska z kwiatkiem, kołyska retro. Na parapecie czekały trzy obiektywy Lki i Canon 5D Mark I – stara puszka, ale to nie miało znaczenia. Dla niej liczył się przede wszystkim klimat. Miała być magia, a nie technika.
Zerknęła na ścienny loftowy zegar wiszący na odkrywkowej, ceglanej ścianie. Klienci mieli przyjść dopiero za godzinę. Dobrze. Nie lubiła się spieszyć. Pośpiech zawsze wychodził na zdjęciach. A fotografie maluchów powinna przepełniać aura spokoju i bezpieczeństwa.
Wszystko było jak należy. Odetchnęła z zadowoleniem i postanowiła jeszcze zaparzyć herbatę. Przestronnym korytarzem przeszła do kuchni. W stojącym lustrze w rzeźbionej złotej ramie, którą wygrzebała kiedyś z antykwariatu, mignęły jej krwistoczerwone loki. Deski zaskrzypiały pod stopami. Uwielbiała ten dźwięk. Przypominał jej, że wszystko w tym wynajmowanym od lat za grosze stumetrowym mieszkaniu na ostatnim piętrze sopockiej secesyjnej kamienicy jest autentyczne. Wcześniej była tu rudera – zagrzybione ściany, sparciała podłoga, zatęchłe dywany. Ale ona od razu się w tym miejscu zakochała. W kilka miesięcy doprowadziła wszystko do porządku, a ostateczny efekt zadziwił wynajmującą lokal panią Krysię – z wdzięczności ani razu nie podniosła czynszu. Lubiła wspominać, że kiedyś przeżyła tu piękne lata ze swoim mężem.
Iwona wstawiła wodę w elektrycznym czajniku, nasypała herbatę na sitko i zalała wrzątkiem. Po pomieszczeniu rozszedł się intensywny aromat earl grey. Kobieta chwyciła parujący kubek i skierowała się z powrotem do amatorskiego studia. Znów w lustrze odbiła się jej twarz. Mimowolnie zatrzymała się i jedną ręką poprawiła burzę niesfornych włosów. Brązowe oczy spojrzały na nią przenikliwie, przesuwając się po wydętych ustach, prostym nosie, płytkich zmarszczkach wokół powiek. Na szyi, tuż pod uchem, znajdował się niewielki czarno-biały tatuaż przedstawiający pojedynczą klatkę zdjęciową, który zrobiła sobie w dniu, gdy zarobiła pierwsze pieniądze z sesji. Lubiła siebie. Oczywiście teraz. Bo wcześniej różnie bywało. Z czasem człowiek przekonuje się do wielu rzeczy, tych w sobie też.
Ruszyła dalej. Deski przyjemnie zaskrzypiały.
W studiu zrobiło się jasno. Biała ściana odbiła słońce, które w końcu wyszło zza chmur. Fajnie, nie będzie musiała doświetlać lampą. Naturalne światło zawsze daje lepsze efekty.
Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Widok z ostatniego piętra kamienicy usytuowanej w Dolnym Sopocie był imponujący. Ciągnące się na przestrzał zaśnieżone dachy, wieżyczki i kominy, nad którymi rozciągał się horyzont. Po niebie niespiesznie sunęły granatowe pierzaste chmury. W oddali rysowało się morze. Wytężając wzrok, można było dojrzeć wielopoziomowe dachy Domu Zdrojowego i wbijające się w wodę molo.
Kamienica stojąca naprzeciwko też niezmiennie ją zachwycała. Może była szara i obdrapana, z niezgrabnym czarnym graffiti zdobiącym wejście do klatki, ale miała też mocno urozmaiconą bryłę, eklektyczne detale architektoniczne i dekoracyjną snycerkę. Iwona lubiła łączenie tak znamiennego dla Sopotu stylu kurortowego z elementami secesji.
Wzięła łyczek herbaty i ostrożnie przyłożyła dłoń do ścianki kubka, by ogrzać zmarznięte palce. Oszczędzała na ogrzewaniu, bo stary piec ciągnął jak głupi, a zarobki fotografki nie były imponujące. Mimo to wszystko układało się dobrze. Robiła to, co kochała. W końcu! Wiele lat się miotała, nie wiedząc, co począć z własnym życiem. Najpierw chciała uczyć się w plastyku w Gdyni Orłowie, ale mama zadecydowała inaczej. ASP też nie wyszło, choć Iwona od zawsze malowała i rysowała. Poszła w końcu na zarządzanie, bo ojciec stwierdził, że po tym będą pieniądze, i przez kilka lat pracowała jako asystentka dyrektora firmy dostawczej. Ale ciągnęło ją gdzie indziej. Pewnego dnia sięgnęła po starego canona, którego odziedziczyła po dawnym przyjacielu, i doznała olśnienia. To było to – jej przedłużenie. Od tamtej pory nie ruszała się z domu bez aparatu. Nie lubiła jednak pokazywać rzeczywistości tak, jak widzieli ją wszyscy: jej świat był inny, pełen przedmiotów, których większość nie dostrzegała. Fotografowała w swój własny sposób: surowy i niedopowiedziany.
Teraz też coś przykuło jej uwagę. Jakiś ruch w oknie na klatce schodowej ostatniego piętra kamienicy czynszowej stojącej naprzeciwko jej budynku. Po chwili rozchylono firanki i szeroko otwarto skrzydła okna. Szyby odbiły słońce i na moment oślepiły Iwonę. Fotografka musiała przymknąć powieki. Kiedy znów je podniosła, w oknie stała kobieta. Mimo zimna miała na sobie jedynie skąpą, jedwabną nocną koszulkę. Proste blond włosy opadały na jej nagie ramiona.
Iwona bezwiednie się uśmiechnęła.
Byłoby dobre zdjęcie – pomyślała. Szybko odstawiła kubek na parapet i sięgnęła po leżący tuż obok aparat. Otworzyła okno. Przyłożyła oko do wizjera, zaczęła obracać pierścieniem, przybliżając obraz. Kobieta była młoda i piękna. Łańcuszek, który miała na sinej szyi, pięknie układał się pomiędzy obojczykami.
Fotografka znów przekręciła pierścień. Ostrość ciągle się gubiła – na obiektywie wylądował mały płatek śniegu. Pospiesznie przetarła soczewkę koszulką. Gdy podniosła wzrok, kobieta już stała na parapecie. Bez chwili zastanowienia zrobiła krok przed siebie i runęła w dół.
Iwona krzyknęła. Potrącony kubek z herbatą spadł na drewnianą podłogę. Roztrzęsiona wychyliła głowę przez okno.
Na podwórku, nieopodal wejścia do klatki, leżało ciało. Krew wokół głowy zdążyła już zabarwić otulający ją śnieg. Ale nie to najbardziej przyciągało wzrok. W doskonałej bieli pokrywającej wszystko wokół wyróżniały się przede wszystkim grube różowe skarpety na stopach samobójczyni.
Iwona patrzyła oniemiała. W końcu podniosła aparat do oczu i nacisnęła spust migawki.
2
W sali rozpraw było duszno i mrocznie. I dobrze. Ostra mowa końcowa Leopolda Bilskiego wybrzmiała jeszcze dosadniej.
– W ocenie prokuratury oskarżony dopuścił się zarzucanego mu czynu w warunkach recydywy z powodu przesłanek zasługujących na szczególne potępienie, dlatego też oskarżyciel wnosi o wydanie wyroku skazującego bez możliwości warunkowego zawieszenia kary. – Prokurator zamknął swój wywód i ostentacyjnie spojrzał na oskarżonego Mateusza Nowaka.
Osiemnastoletni rosły szatyn siedział zgarbiony obok swojego obrońcy. Teraz udawał niewiniątko, ale wyłudzając od starszej kobiety dziesięć tysięcy złotych metodą na wnuczka, nawet się nie zająknął.
– Panie mecenasie – zwróciła się do podstarzałego obrońcy z urzędu ścięta na pazia kobieta w czarnej todze, sędzia Marzena Jabłczyńska. Makijaż oczu wykonany fioletowym cieniem współgrał z żabotem w tym samym kolorze.
Ignacy Harasimowicz niemrawo wstał i wygłosił tonem pozbawionym emocji:
– Obrona podtrzymuje swoje dotychczasowe stanowisko w sprawie i wnosi o najniższy wymiar kary, wskazując na młody wiek oskarżonego.
Bilski był pewien, że wygraną ma w kieszeni.
Sąd zamknął rozprawę. Ogłoszenie wyroku miało nastąpić za dziesięć minut. Prokurator raźnym krokiem wyszedł na korytarz. Odpiął guzik togi, z ulgą rozchylając materiał, bo w sądzie w okresie zimowym grzali na potęgę. Za nim powoli wytoczył się z sali obrońca. Choć przed chwilą się widzieli, Ignacy Harasimowicz ostentacyjnie ukłonił się Leopoldowi i wraz z podsądnym usiadł na ławce pod ścianą. Toga z zielonym żabotem podwinęła się do góry. Bilski ogarnął przelotnym spojrzeniem obuwie mecenasa i lekko się skrzywił. Noski wizytowych półbutów nie tylko były zdarte, ale też ponad miarę długie, lekko skierowane ku górze. Najgorszy typ obuwia, niestety nadal bardzo powszechny nawet wśród młodszego pokolenia prawników. Leopold Bilski lubił zwracać uwagę na kryjące się pod togami buty swoich oponentów; dużo to o nich mówiło. Tak jak jego wyglansowane obuwie, na którym idealnie osiadały nogawki dobrze skrojonego garnituru.
Kieszeń marynarki prokuratora po chwili zaczęła wibrować. Bilski wydobył z niej telefon.
– Tak, Kita? – zapytał.
– Mamy jumping z okna – usłyszał w słuchawce głos nadkomisarza Adama Kowalewskiego.
– Pan Kleks? – upewnił się prokurator.
– Pani Kleks, niestety. I to pani całkiem do rzeczy – uznał policjant. – Przesyłam ci adres.
W drzwiach sali sądowej pojawiła się młoda protokolantka z prostymi, długimi włosami z grzywką. Obdarzyła Leopolda kokieteryjnym uśmiechem i wezwała wszystkich do środka. Prokurator wsunął komórkę do kieszeni i na powrót zapiął guzik pod czerwonym żabotem togi. Po chwili znów znalazł się w holu. Dopiero marzec, a Bilski zdążył już wygrać trzy sprawy. Płynął na fali.
Prężnym krokiem przemierzył korytarz, kłaniając się przechodzącej obok sędzi Helenie Boguckiej. Kobieta z lekkim uśmiechem skinęła mu głową. Na ustach jak zawsze miała karminową pomadkę. Podobno niedawno wyszła za mąż za jakiegoś inżyniera. Bilski czuł w związku z tym lekką satysfakcję. Po ujęciu Skalpela, który siedemnaście lat wcześniej zabił jej córkę, Boguckiej na pewno było łatwiej zacząć na nowo.
Przy szatni Bilski ściągnął togę i włożył zimową czarną bomberkę z charakterystyczną czerwoną smyczą na kieszeni rękawa. Zmienił półbuty na ciężkie trapery, które wyjął z plecaka. Na ogoloną po bokach głowę wsunął szarą czapkę. Znów był sobą.
Wypadł na zaśnieżony dziedziniec Sądu Rejonowego w Sopocie przy 1 Maja, przebiegł przez ulicę i skierował się na parking pod budynkiem Almy. Maskę czarnego saaba 9-3 aero pokrywała warstwa zamarzniętego śniegu. Bilski wsiadł do samochodu i przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zakaszlał, lecz po chwili odpalił. Prokurator miał świadomość, że niebawem będzie musiał pożegnać się z ukochanym autem, jednak nie był jeszcze na to gotowy. „Saaby albo się kocha, albo się ich nie zna” – powtarzał zawsze. A on kochał swój egzemplarz miłością bezdyskusyjną, choć zdobycie części zamiennych do modelu szwedzkiej marki, która padła już kilka lat temu, było coraz trudniejsze.
Wnętrze saaba zaczęło się w końcu rozgrzewać. W tym czasie Bilski przejrzał notkę o zdarzeniu, która przed chwilą wylądowała w jego skrzynce. Wycieraczki przetarły zaśnieżoną przednią szybę, a prokurator ruszył z miejsca, zostawiając ślady kół w pokrywającej nawierzchnię warstwie białego puchu.
W kilka minut był przy Parkowej.
Zatrzymał się obok starej szarej skody Kity, którą policjant pieszczotliwie nazywał buickiem. Po drugiej stronie dostrzegł radiowóz. Na podwórze wjeżdżała właśnie elegancka czarna toyota, z której wynurzyła się blondwłosa kobieta. Bilski wysiadł z auta, a jego wzrok przyciągnęła biało-niebieska taśma rozpięta w kwadracie kilka metrów od wejścia do kamienicy. Leżące w samym środku ciało przykryto czarną folią, która kontrastowała z bielą pokrywającego wszystko wokół śniegu. Spod folii wynurzały się różowe wełniane skarpety z usztywnianą podeszwą w takim samym kolorze.
– Aneta Borowska. – Blondynka, która przed chwilą do niego podeszła, wyciągnęła dłoń. – Lekarz medycyny sądowej. Zakład Dębinki.
Bilski z trudem oderwał wzrok od różowych bamboszy. Mechanicznie pokręcił głową, jakby chciał strzepnąć obraz z umysłu, i dopiero wtedy dojrzał patolog. Długie, proste włosy, niebieskie oczy, różowa pomadka. Jej ciało opinała beżowa puchówka. Na stopach miała buty emu.
– Prokurator Leopold Bilski – przedstawił się. – Szybko pani dojechała – stwierdził.
– Byłam w pobliżu – poinformowała i z charakterystycznym odgłosem naciągnęła na dłonie lateksowe rękawiczki. Były jaskraworóżowe.
– Ciekawy wybór koloru – zauważył prokurator i znów skierował wzrok na wystające spod czarnej folii grube skarpety.
– Prawda? – Borowska ironicznie się uśmiechnęła. – Zawsze w takich pracuję. – Wzruszyła ramionami. – A więc co my tu mamy?
– Michalina Kajm. Lat dwadzieścia. Studentka drugiego roku prawa. Pochodziła z Przodkowa. Do Trójmiasta przeprowadziła się półtora roku temu. Lekarz orzekł zgon – zrelacjonował Kita, który już chwilę temu znalazł się u boku Bilskiego.
Spod czarnej, obcisłej czapki Adama Kowalewskiego wystawała charakterystyczna długa kitka, od której wzięło się jego przezwisko.
– Sama skoczyła czy ktoś jej pomógł? – zapytał Bilski.
– Wygląda na to, że sama. Sąsiadka z przeciwległej kamienicy wszystko widziała. To ona zadzwoniła po karetkę. Już spisałem zeznania. Zabezpieczamy też ślady traseologiczne i biologiczne z parapetu, gzymsu i szyb.
– Rodzice poinformowani? – dopytał prokurator.
– Nie żyją.
– Lepiej dla nich – skonstatowała cierpko Borowska. – To wszystko jasne. W takim razie załatwmy szybko formalności i…
– No właśnie nie takie jasne – przerwał jej Kita i znacząco wydął usta.
Leopold Bilski i Aneta Borowska zwrócili ku niemu głowy. Policjant nic więcej nie dodał i skierował się w stronę miejsca zdarzenia, którego pilnowali sierżanci. Prokurator i medyczka sądowa ruszyli za nim. Pod ich butami zachrzęścił zmrożony śnieg.
Weszli na wyznaczony teren. Kita stanął przy ciele zmarłej i jednym ruchem zdjął z niego czarną folię.
Kobieta leżała brzuchem do podłoża, głową w stronę przeciwległej kamienicy. Wokół jej częściowo odsłoniętej szyi, nadgarstków i kostek nóg rysowały się ciemne, grube bruzdy.
3
Anna Górska opadła na prześcieradło. Odsunęła brązowy kosmyk włosów przylepiony do wilgotnego czoła.
– Było cudownie, kochanie – sapnął leżący obok niej nagi mężczyzna.
Jego postać rysowała się na tle przeszklonej ściany z brązowymi, drewnianymi szprosami. Za oknem w zamarzniętej gdyńskiej przystani cumowały senne jachty, po zaśnieżonej plaży przechadzali się spacerowicze. Za zielonym, gęstym pasem drzew rosnących na klifie rozciągał się Hel.
Maciej Okoński uśmiechnął się zadowolony. Na ciemnych kręconych włoskach pokrywających klatkę piersiową osiadły kropelki potu. Jego imponująca męskość nadal znajdowała się w stanie gotowości.
– Może powtóreczka? – zapytał i kokieteryjnie zakręcił biodrami. Męskość poruszyła się wokół własnej osi.
– Dzięki – odparła Górska. – Było miło, ale muszę uciekać.
Kobieta wyskoczyła z łóżka. Włożyła koronkowe majtki, w drodze do łazienki zapięła czarny biustonosz. Zamknęła za sobą drzwi. W podświetlanym lustrze zawieszonym nad nowoczesną umywalką odbijały się białe połyskujące kafle. Szybko przeczesała włosy i spięła je w eleganckiego koka. Przejechała palcami linię dolnych rzęs, pod którymi lekko rozmazał się tusz. Spojrzała na zegarek na nadgarstku. Wskazówki na okrągłej tarczy bez żadnych cyfr pokazywały dwunastą.
– Szlag! – stęknęła pod nosem.
Była już prawie spóźniona. Rozprawa zaczynała się za czterdzieści minut, a musiała jeszcze dojechać z Gdyni Głównej do Sopotu. To nie było do niej podobne. Nigdy wcześniej nie wychodziła w czasie pracy nawet na lunch, tylko kupowała jakąś bułkę i sałatkę od Pani Kanapki, która chodziła popołudniami od pokoju do pokoju w prokuraturze. A teraz co drugi dzień wyskakiwała w południe na seks. Anna Górska z niedowierzaniem pokręciła głową, lekko się uśmiechając. Lubiła siebie taką. Mniej spiętą, za to spontaniczną, otwartą. Ale nadal świetnie zorganizowaną i przygotowaną. Nad aktami dzisiejszej sprawy siedziała wczoraj niemal do pierwszej w nocy i zamierzała roznieść swojego przeciwnika w pył. Jej linia ataku była niezawodna. Znów na twarzy Anny pojawił się uśmiech. Zielone oczy błysnęły. Bez dwóch zdań częste orgazmy czyniły z niej lepszego prawnika.
Energicznie wyszła z łazienki. Zaczęła namierzać spodnie.
– Nie tak szybko. – Maciej w jednej chwili znalazł się tuż za nią.
Przylgnął do jej pleców i wsadził jej rękę w majtki. Jęknęła.
– Przyjdziesz jutro na mecz?
– Na mecz – powtórzyła rozkojarzona i zdecydowanym ruchem wyswobodziła się z jego objęć. – Kiedy? – Zaczęła wkładać spodnie.
– Jutro. O osiemnastej. Mówiłem ci przecież już dawno.
– Ach, tak. – Rozejrzała się za bluzką. – Tylko że raczej się nie wyrobię. – Dojrzała ją na krześle.
– Nieee. Musisz być, mała!
– Nie mogę. Prowadzę teraz kilka ważnych spraw, naprawdę mi przykro.
– Okej, okej. Rozumiem. – Mężczyzna uśmiechnął się pojednawczo.
– Następnym razem, dobrze? – Ania posłała Okońskiemu buziaka, jednocześnie zapinając guziki koszuli.
To w nim lubiła. Przy nim nic nie było skomplikowane.
– Chciałem tylko, żebyś w końcu poznała ojca. – Maciej kilkakrotnie podniósł do góry brwi.
– Ojca – wydukała Górska.
– No ojca! – Zaczął się śmiać. – Pani prokurator! Czyżby się pani bała?
– Nie, oczywiście, że nie. Po prostu… nie jestem najlepsza w te klocki. – Górska zacisnęła usta. – I nie sądzisz, że to trochę za wcześnie?
– Spotykamy się od kilku miesięcy, mała. A ojciec wypytuje i bardzo chce cię poznać, nic z tym nie mogę zrobić. – Mężczyzna rozłożył ręce. – Jesteś pewna, że nie przyjdziesz na mecz?
– Tak, naprawdę nie…
– Dobrze, przyjmuję. Nie będzie cię na meczu – uspokoił ją Maciej. – Ale w takim razie idziesz ze mną na bal.
– Na co??? – Górska spojrzała na mężczyznę z niedowierzaniem.
– No dobra, przesadziłem z tym balem, to będzie raczej uroczysta impreza. Banda trójmiejskich zgredów, wykwintne dania, wieczorowe kreacje. I maski, wiadomo! Spokojnie, żartuję, żadnych masek – dodał szybko, widząc minę Górskiej.
Ze śmiechem przyciągnął ją do siebie.
– Uff, bo już myślałam, że chcesz ze mnie zrobić Anastasię Steele. – Górska przewróciła oczami.
– Kogo?
– Nieważne. Lecę. – Cmoknęła mężczyznę w usta.
– Przemyślisz?
– Przemyślę – westchnęła. – Serio! – krzyknęła jeszcze i pobiegła do wyjścia.
Wsiadła do windy i zjechała na parking podziemny. Grube obcasy czarnych skórzanych kozaków zastukały o betonową posadzkę. Górne reflektory to zapalały się, to gasły, goniąc jej kroki. W końcu dotarła do swojej bordowej mazdy CX5 i po chwili znalazła się przy Antoniego Hryniewickiego. Promienie słońca rozjaśniały biel leżącego wokół śniegu. Zmrużyła oczy i wjechała na ulicę. Koła auta prześlizgnęły się po oblodzonej nawierzchni, by po chwili złapać przyczepność. Wjechała w Jerzego Waszyngtona. Najwyższy budynek mieszkalny w Polsce, w którym miał lokum Maciej, zamajaczył po lewej stronie. Sea Towers sytuowane w Nadmorskiej Strefie Prestiżu Miejskiego wyglądały jak przeniesione żywcem z Gotham City i może dlatego Anna lubiła tego budowlanego potwora, choć ten budził w mieszkańcach Gdyni skrajne emocje.
Maciej… Asesor prokuratury uśmiechnęła się do siebie. Naprawdę go lubiła. Był szczery, niewymuszony, taki jakiś normalny. Nie nazwałaby uczuć do niego miłością, ale to nie miłości Górska obecnie poszukiwała. W relacji z Okońskim ważne były przyjaźń i seks, a Anna coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że tylko takie związki mają szansę na przetrwanie.
Poznała go późną jesienią. Wracała z przesłuchania i była w wyjątkowo parszywym humorze. Sprawa, nad którą pracowała, była naprawdę popaprana. Kobieta zabiła nożem poznanego kilka godzin wcześniej mężczyznę, który próbował ją zgwałcić. Działała w obronie koniecznej, a Górska musiała postawić jej zarzuty – zabójstwo uzasadnione silnym wzburzeniem spowodowanym okolicznościami. Oskarżonej groziło do dziesięciu lat więzienia.
Tamtego dnia padało. Wycieraczki uparcie walczyły z wodą wartko spływającą po szybie. Anna zbliżała się do skrzyżowania alei Grunwaldzkiej i Wojska Polskiego w Gdańsku. I wtedy na jej szybie wylądował liść. Czerwono-żółty, mokry liść. Na chwilę straciła widoczność. Nie zdążyła zahamować, gdy nie wiadomo kiedy zmieniły się światła.
Buuum.
Anną Górską zarzuciło do przodu. Wjechała w tył czarnego bmw.
Szybko włączyła światła awaryjne i wysiadła z auta.
Zielone światło. Klaksony z każdej strony. Deszcz spływający po twarzy.
– Nic się panu nie stało? – zapytała.
Mężczyzna, który wysiadł z samochodu, miał na głowie czarną oversize’ową czapkę bejsbolową z białym logo. Do tego pikowana kurtka, spod której wystawała szara koszulka, opadające na biodra ciemne dżinsy, fosforyzujące adidasy. Całość dopełniał kilkudniowy zarost i tatuaż z kijem do hokeja tuż przy uchu. Wyglądał prawie jak David Beckham na Pintereście.
– Nie, nic. A pani? Wszystko w porządku? – Uśmiechnął się.
Klaksony wokół się wzmogły. Z jednej i drugiej strony mijały ich oszalałe auta.
– W porządku, tak, dziękuję. Ale pana tył wygląda strasznie. – Ania zacisnęła usta.
Mężczyzna obrócił się wokół, starając się dojrzeć swoje pośladki.
– Mówi pani? – cmoknął, zabawnie się krzywiąc.
Górska mimowolnie się uśmiechnęła. W ustach poczuła smak deszczu.
– Przepraszam, naprawdę zmasakrowałam panu auto – powiedziała, przechylając głowę w stronę bagażnika bmw.
– To tylko samochód. – Wzruszył ramionami. – Może zjedziemy na parking Żaka? Bo zaraz ktoś nas tu staranuje.
Górska przytaknęła i wsiadła do mazdy.
Na parkingu spisali oświadczenia, jak nalegała Ania. Uprzejmie się pożegnali i każde pojechało w swoją stronę.
To, że się spotkali drugi raz, było całkowitym przypadkiem…
Wspominając, asesor prokuratury wjechała do Sopotu. Skręciła w Armii Krajowej. „I don’t sleep. I don’t eat. I do nothing but think of you. You keep me under your spell” – śpiewała w radiu wokalistka kanadyjskiego zespołu Desire. Górska podgłośniła radio. Sunęła przez białą zimę i czuła się wolna.
Zaparkowała przed budynkiem Sądu Rejonowego przy 1 Maja na trzy minuty przed rozpoczęciem rozprawy.
4
Po ekranie telewizora przesuwały się obrazy. Iwona Woch starała się na nich skoncentrować, lecz te nie łączyły się w logiczną całość. Zerknęła w stronę okna. Znów zawiesiła wzrok na ekranie. W końcu przycisnęła guzik pilota. Ekran pokryła ciemność. Postukała palcami w blat stojącego obok fotela stolika. Wstała. Rzuciła pilotem w głąb siedziska i znów ruszyła do okna.
Wyjrzała. Na podwórzu niewiele się zmieniło. Oprócz tego, że zaszło słońce, a z nieba sypał gęsty śnieg. Nie wiało. Duże płatki leciały w dół powoli i spokojnie; sunęły bez przeszkód w linii prostej na ziemię. Ciało kobiety przykryte folią nadal leżało w śniegu. Na czarnym worku zdążyła osiąść biała warstewka. Skarpety denatki nie były już jedynym abstrakcyjnym elementem monochromatycznej przestrzeni. Lekarka odziana w jasnozielony fartuch ochronny, tłumacząca coś mężczyźnie w czarnej szwedce i szarej czapie, miała na dłoniach jaskraworóżowe lateksowe rękawiczki. Wyciągnęła rękę do góry, narysowała palcem linię w powietrzu, wskazała na podłoże.
Iwonie znów przed oczami stanęła twarz kobiety w oknie. Miała łagodny wyraz, nie było w niej strachu. Nie mogła się bać, skoczyła przecież bez chwili zastanowienia. Czemu ludzie robią takie rzeczy? Z niespełnionej miłości, samotności, choroby, szaleństwa? Nie potrafiła tego zrozumieć. Nieraz miała chwilę załamania, a życie wydawało jej się do dupy. Ale nigdy nie przyszło jej do głowy, by ze sobą skończyć. I to w taki właśnie sposób! Nie łatwiej byłoby wejść do wanny wypełnionej ciepłą wodą i podciąć sobie żyły? Albo połknąć jakieś tabletki nasenne? Powoli odpłynąć w nieświadomość… A nie skakać z wysokości, ryzykując, że zamiast kilka metrów pod ziemią skończy się na wózku inwalidzkim, bo przecież i takie historie się zdarzały, nawet po skokach z wyższych budynków. No i to wystawienie na widok publiczny. Chyba że właśnie o to chodziło. Może blondynka chciała, by wszyscy zobaczyli jej ciało? Pragnęła współczucia? Może to miał być jakiś manifest, a może…
Jej rozmyślania przerwał ostry dźwięk dzwonka u drzwi. Nikogo się nie spodziewała. Klientów dawno odwołała. Policjant już z nią rozmawiał. Iwona przeszła korytarzem i wyjrzała przez judasza. Po drugiej stronie wizjera stał mężczyzna, którego widziała na dole. Rozpiął zamek czarnej bomberki. Szarą czapkę trzymał w dłoni. Brązowe oczy patrzyły prosto w wizjer.
– Prokurator Leopold Bilski – przedstawił się, gdy otworzyła drzwi.
Poprowadziła go do pokoju, którego okna wychodziły na dziedziniec.
– Zobaczyłam ją dokładnie stąd. Jak pan widzi, mam tu doskonały widok na przeciwległą klatkę. Rozchyliła firanę, szeroko otworzyła skrzydła, weszła na parapet i skoczyła.
Mężczyzna popatrzył na stojącą naprzeciwko kamienicę czynszową. Okno na ostatnim piętrze nadal było otwarte. Spojrzał w dół. Pracownicy zakładu pogrzebowego właśnie zamykali drzwi karawanu, do którego przeniesiono zabezpieczone ciało. Z podwórka odjeżdżał radiowóz, zniknęła też czarna toyota. Iwona podążała najpierw za wzrokiem prokuratora, a po chwili zaczęła przyglądać się jemu. Postawione do góry włosy były w lekkim nieładzie, a wygolone boki głowy wymagały odświeżenia. Ale trzeba przyznać, że był niczego sobie. Postawny, z ciemnym zarostem. Na pewno dobrze wychodził na zdjęciach.
– Tak po prostu? Bez chwili zawahania? – zapytał Bilski i tym razem to on badawczo zmierzył kobietę wzrokiem.
– Tak po prostu. Wzięła i wyskoczyła. – Iwona wzruszyła ramionami. – Nawet nie zdążyłam zrobić zdjęcia.
– Jest pani fotografką? – Leopold rozejrzał się po pokoju, w którym stały softboksy i sesyjne akcesoria.
– Tak, właśnie przygotowywałam się do sesji noworodkowej – wyjaśniła Iwona, wskazując na szarego misia. – Podeszłam do okna i zobaczyłam tę kobietę. Zaciekawiła mnie, bo była w kusej koszuli nocnej, kiedy za oknem minus pięć. Wzięłam do ręki aparat, ale zanim ustawiłam obiektyw, ona wyskoczyła.
– Na pewno była sama? Nie zauważyła pani nikogo za nią? Może w głębi?
– Nie. Na pewno nikogo tam nie było.
– A na klatce na innych piętrach? Jakiś ruch, coś?
– Niestety. Firany w oknach i słońce odbijające się w szybach uniemożliwiły mi dokładny widok. Nawet jeśli ktoś by tam był, nie byłabym w stanie tej osoby dojrzeć.
– Nikt nie wychodził z klatki na podwórze przed skokiem albo po nim?
– Nikogo nie widziałam. Ale nie, na pewno nikt nie wychodził, bo na śniegu, który przestał padać chwilę wcześniej, nie było żadnych śladów. Oczywiście jest jeszcze wyjście od ulicy.
– Oczywiście – potwierdził Bilski. – A czy widziała pani coś podejrzanego? Czy coś, oprócz nieadekwatnego do pogody ubrania, zwróciło jeszcze pani uwagę?
– Tak, w sumie tak. Szyja tej kobiety miała siny kolor. Nie myślałam o tym wcześniej, bo skoncentrowałam się na łańcuszku. A po chwili skoczyła i…
– Łańcuszku?
– No łańcuszku, tym na szyi.
– Denatka nie miała żadnego łańcuszka – stwierdził Bilski i znów uważnie przyjrzał się fotografce.
– Miała, na pewno miała. Odbijał promienie słoneczne. Niedługi taki. Kończył się tuż pod obojczykami. Najwyraźniej musiał się odpiąć i spaść gdzieś obok.
– Być może – uznał prokurator, kiwając głową. – A czy kojarzy pani denatkę Michalinę Kajm?
– Michalinę Kajm… – powtórzyła cicho Iwona. Dziewczyna stała się nagle dla niej realna. – Nie bardzo. Wejścia do budynków są od innych ulic, a na podwórko wychodzą przede wszystkim dzieci i starsze osoby. Tak że chyba mi nigdzie nie mignęła. Raczej bym ją zapamiętała.
Leopold Bilski posłał jej pytające spojrzenie.
– Mam oko do ludzi – wyjaśniła.
– Rozumiem. No dobrze. To chyba wszystko. Jeśli cokolwiek by sobie pani przypomniała…
– Tamten policjant już mnie poinstruował.
– Świetnie. Na wszelki wypadek zostawię też moje namiary. – Prokurator lekko się uśmiechnął i położył wizytówkę na parapecie.
Skierował się w stronę drzwi.
Iwona Woch odprowadziła go wzrokiem, po czym zerknęła w stronę przeciwległego budynku. Ludzie, którzy przez cały dzień wyglądali zaciekawieni z okien, wrócili już do swoich spraw. Opustoszały też balkony, na których wystawali niebojący się zimna palacze, komentujący na odległość przeprowadzaną akcję.
Po chwili na dole pojawił się prokurator Leopold Bilski. Brnął w ciężkich butach przez zaśnieżone podwórko. Śnieg pozostawiał malutkie jasne kropeczki na czarnym materiale jego kurtki. Mężczyzna dotarł do auta. Trzasnęły drzwi. Samochód zniknął za rogiem.
Fotografka ponownie zwróciła spojrzenie na miejsce, w którym przez wiele godzin leżało ciało martwej kobiety. Powoli pokrywało się bielą. Nie ograniczała go już taśma zabezpieczająca.
Na schodku prowadzącym do klatki leżały niedbale pozostawione różowe lateksowe rękawiczki.
5
– Od dawna ma pan te sny? – Psycholog Maria Zaręba zamarła z długopisem w ręku i spojrzała na niego znad okularów w czarnych, grubych oprawkach.
Lekarka była niczego sobie. Wpadające w szarość, lekko falujące włosy spływały na ramiona opatulone białym swetrem z angory. Duże, ładnie wykrojone usta, grafitowe oczy, których nie musiała podkreślać makijażem.
– Jakie sny? – Leopold Bilski uśmiechnął się kokieteryjnie.
– Niepokojące sny. – Młoda kobieta nie odwzajemniła uśmiechu. Z poważną miną zerknęła do notatek. – Powiedział pan, że nic panu nie jest. Czasami ma pan tylko niepokojące sny.
– No tak. Kompletnie nic mi nie jest – zauważył Bilski.
– Ale miewa pan niepokojące sny – naciskała Zaręba, znów taksując prokuratora wzrokiem.
– To nic takiego. – Bilski westchnął i rozejrzał się po gabinecie mieszczącym się w kamienicy przy gdyńskiej Świętojańskiej.
Beżowy dywan, szara sofa stojąca w rogu, zasłony w neutralnym odcieniu, uporządkowane biurko z jasnego drewna. Fotele, na których siedzieli naprzeciwko siebie, były w kolorze słońca. Psycholog zrobiła wszystko, by klienci czuli się tu komfortowo.
– W takim razie co pan tu robi? – Maria Zaręba odłożyła notatnik na kolana i wygodnie rozsiadła się w uszaku.
– Pani Marysiu – zaczął Bilski, przesuwając się na skraj fotela, by zmniejszyć dystans dzielący go z psycholog. – Mogę tak się do pani zwracać? A może Marysiu, bo co tak będziemy formalnie…
– Znajomi mówią do mnie Mania – zaznaczyła Zaręba spokojnym głosem. – Ale z pana strony preferowałabym zwrot „pani psycholog” – dokończyła nieporuszona. – A zatem jeszcze raz: po co pan tu przyszedł?
– Ach, wie pani, muszę mieć podkładkę dla szefa. Jestem prokuratorem i prowadziłem w ostatnich dwóch latach dwie dość… jak by to powiedzieć?… skomplikowane sprawy. Terapia była warunkiem ponownego przywrócenia na stanowisko w Sopocie – przyznał Bilski.
Twarz Marii Zaręby pozostawała bez wyrazu.
– A tym samym – kontynuował prokurator, nie dając się zbić z pantałyku – ta terapia to tak pro forma. Rozumie pani? Najzwyklej w świecie potrzebuję kilku piecząteczek…
– I dlatego pomyślał pan, że jak przyjdzie do prywatnego gabinetu poleconego przez znajomego, to piecząteczki nie będą problemem, tak? – przerwała mu psycholog monotonnym tonem.
– Ma mnie pani. – Bilski podniósł ręce i posłał lekarce przepraszający uśmiech.
Maria Zaręba postukała palcami w oparcie fotela, przeszywając prokuratora wzrokiem. Po chwili milczenia z gracją wstała i stukając obcasami, podeszła do wysokiego okna z widokiem na ciemne podwórko. Stanęła tyłem do Bilskiego. Na tle śniegu gęsto padającego na zewnątrz zaznaczyły się kobiece biodra opięte w ołówkową spódnicę. Leopold dostrzegł gruby szew ciągnący się pewnie przez całą długość nóg w matowych ciemnych rajstopach.
Kobieta po chwili odwróciła się do Bilskiego i obdarzyła go pierwszym lekkim uśmiechem.
– Oczywiście przybiję panu pieczątkę – powiedziała i przeszła za blat stołu.
Wyciągnęła z segregatora arkusz papieru i ostentacyjnie przyłożyła do niego stempel. Następnie, stukając obcasami o parkiet, wróciła na fotel. Założyła nogę na nogę.
– Pieczątka za każdą rozmowę. – Jej mina znów była poważna. – A więc sny. Od dawna je pan ma?
Zaskoczony Bilski podniósł wysoko brew i pokiwał głową. W końcu wsunął się głębiej w fotel.