- bestseller
- promocja
- W empik go
Kolory zła. Czerwień. Tom 1 - ebook
Kolory zła. Czerwień. Tom 1 - ebook
„Absolutnie pochłaniająca”
Vincent V. Severski
Przyglądał się ciału zafascynowany. To była najpiękniejsza zbrodnia, jaką widział. Dopuścić się jej mógł tylko prawdziwy psychopata. Takiego mordu nie wolno było zignorować. Wszystko wskazuje na to, że oprawca na swoją kolejną ofiarę czekał cierpliwie 17 lat. Dla prokuratora Bilskiego ta sprawa może nabrać jednak zbyt osobistego charakteru.
Jest kwiecień 1996 roku. Nad sopockim morzem kłębią się chmury, przez które tylko czasem przedziera się czerwone słońce. Spowite krwistym kolorem morze wyrzuca na brzeg ciało kobiety. Monika była córką lokalnej sędzi – Heleny Boguckiej. Miała w sobie coś takiego, że nie dało się oderwać od niej wzroku. Od tamtej zbrodni mija 17 lat. Miastem wstrząsa kolejne morderstwo. Okaleczenia na twarzy ofiary wskazują na tego samego sprawcę. Widać, że przez lata jego ruchy stały się bardziej precyzyjne, jego koncepcja dopracowana. A może doczekał się swojego naśladowcy? Jest jeszcze jedno – ofiary są do siebie łudząco podobne. Dlaczego, mimo wielu poszlak, kilkanaście lat temu nikt nie chciał doprowadzić sprawy do końca?
Małgorzata Oliwia Sobczak śmiało konkuruje z najwybitniejszymi polskimi twórcami kryminału. Autorka perfekcyjnie oddaje atmosferę opuszczonego nadmorskiego kurortu. Spowite granitową aurą plaże w martwym sezonie zdają się aż prosić o kolejną zbrodnię.
Małgorzata Oliwia Sobczak – pisarka, z wykształcenia kulturo-znawczyni i dziennikarka. Niedawno urodziła się jej córeczka. Pochodzi z Trójmiasta, gdzie mieszka całe życie. To Sopot uczyniła miejscem akcji swojej pierwszej powieści kryminalnej.
Małgorzata Oliwia Sobczak fenomenalnie wprowadza czytelnika w świat zbrodni, który zawładnął Sopotem. Jeszcze w latach 90. ubiegłego wieku doszło w owym nadmorskim mieście do tajemniczej zbrodni. Ofiarą jest dziewczyna, a jej ciało odznacza się nietypowe okaleczenie. Sprawcy nie udaje się jednak pojmać. Mija osiemnaście lat i już dawno wszyscy zdążyli zapomnieć o brutalnym mordzie. Do czasu. Stara, nierozwiązana sprawa zaczyna o sobie przypominać, ponieważ nie przestają gasnąć echa o kolejnym, świeżym morderstwie, które niczym lustrzane odbicie, przypomina zabójstwo sprzed lat. Wchodząc w intrygujący świat, który zaprezentowała Sobczak, nie da się zawrócić. Powieść wciąga, a rosnąca ciekawość nie pozwala odłożyć jej choćby na chwilę na półkę. Świetnie skonstruowana historia pozostaje z czytelnikiem na dłużej, wybiegając tym samym daleko poza wyobraźnię. Jednym zdaniem – strach się bać.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-7240-4 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Wschodzące słońce próbowało przebić się przez zwały szarych chmur. Bezskutecznie. Sopocka plaża już od wielu dni miała kolor grafitu. Wiosna była jeszcze daleko, choć zima ostatecznie puściła. Świat znalazł się w zawieszeniu i oczekiwał rychłego przełomu. Ten jednak nie nadchodził i cały marzec zapowiadał się ciemny, zanurzony w przytłaczających kolorach, depresyjny.
– Jak co roku – mruknęła Krystyna Dumska i rzuciła nieduży kij siwemu foksterierowi.
Rudolf pobiegł za nim żwawo, capnął go w zęby, zrobił kilka szaleńczych kółek i przyniósł zdobycz swojej pani.
– Dobry piesek – mechanicznie pochwaliła go kobieta i ponownie rzuciła kij.
Pogoda naprawdę dawała w kość. Krystyna zdecydowanie wolałaby teraz siedzieć na swojej wygodnej kanapie pod kocem z kubkiem kawy w towarzystwie Anny Kareniny. Od kilku miesięcy czytała klasyków. Nigdy nie miała na to czasu. Praca w biurze rachunkowym zupełnie wysysała z niej siły. Teraz w końcu przeszła na upragnioną emeryturę i mogła zacząć żyć. Zapisała się na uniwersytet trzeciego wieku, chodziła na wykłady, na lekcje angielskiego i jeździła na wycieczki. Była też w sanatorium Elektron w Ustroniu. No i zaczęła nadrabiać lektury. Sienkiewicz, Dostojewski, Tołstoj. Pomiędzy nimi machnęła też sagę Zmierzch, tak dla rozluźnienia, ale także by sprawdzić, czym to zachwyca się jej wnuczka, Matylda, zafascynowana wampirami. Cztery części o Belli i Edwardzie pochłonęła o dziwo w tydzień, podczas gdy klasycy szli znacznie oporniej. Ale nadal trwała przy planie przeczytania w tym roku pięćdziesięciu dwóch książek w ramach społecznej inicjatywy, założywszy sobie, że przynajmniej połowa będzie należała do kanonu literatury pięknej.
Krystyna znów bez zastanowienia wzięła od psa kijek i rzuciła go przed siebie. Plaża była niemal zupełnie pusta. Tylko w oddali dostrzegła jakąś niewyraźną postać, pewnie też spacerującą ze swoim pupilem. Nikt zdrowy na umyśle nie wyszedłby w poniedziałek rano na taki ziąb dla przyjemności. Na domiar złego zaczął właśnie siąpić zimny deszcz, wspomagany przez porywisty wiatr zacinający od strony morza. Krystyna postawiła kołnierz czerwonej kurtki i mocniej owinęła się szalikiem. Oczywiście nie wzięła parasola, bo Rudolf naprawdę pilnie chciał wyjść i nie zdążyła o tym pomyśleć. Westchnęła głęboko i odkaszlnęła lodowate powietrze, które dostało się do jej płuc. Foksterier niezrażony deszczem nadal kreślił dynamiczne kółka na piasku, wesoło podskakując.
„Jeszcze tego brakowało, żebym się zaziębiła. Jak tylko wrócę, zrobię sobie herbatę z miodem, imbirem i sokiem malinowym” – przezornie postanowiła Krystyna i na myśl o gorącym napitku zrobiło się jej trochę raźniej.
Rzuciła kijek Rudolfowi i stwierdziła, że pora wracać do domu. Jednak tym razem pies nie zainteresował się patykiem. Stanął w miejscu, bacznie się czemuś przyjrzał i puścił się brzegiem plaży przed siebie. Krystyna zaklęła w duchu i rozejrzała się, czy na horyzoncie nie pojawiła się jakaś suczka. Foksterier, oprócz pasji aportowania, miał wprost niezaspokojony apetyt na wszystkie psie panie i trudno było go odciągnąć, gdy już sobie jakąś upatrzył. Ale Rudolf nie pędził teraz za suczką. Stanął tuż przed linią fal i głośno, wręcz zaciekle szczekał. Kobieta skupiła wzrok i dostrzegła coś w wodzie. Podeszła do psa i wpatrzyła się w morze. Jakieś trzy, cztery metry od brzegu dryfował spory obiekt. Wyglądał jak kukła. Nieokreślonej barwy materiał swobodnie kołysał się na falach. Czarne włosy unosiły się tuż pod powierzchnią wody. Rudolf ujadał jak oszalały. Krystyna wytężyła wzrok i dostrzegła dłoń. W tym momencie dotarła do niej makabryczna prawda – w wodzie pływało ciało człowieka.
2
Sędzia rodzinny Helena Bogucka z niesmakiem spojrzała na akta. Sprawa Rodowiczów budziła w niej irytację, którą Bogucka starała się ukryć pod maską zdystansowanej profesjonalistki. Jednak w tym przypadku trudno jej było nad sobą zapanować. Rodzice rodzeństwa, małej Dominiki i Łukasza, od kilku lat prowadzili spór sądowy o uregulowanie kontaktów z dziećmi. Wykształceni, zamożni ludzie, a na sali rozpraw zachowywali się niczym dzikie zwierzęta próbujące wyrwać sobie nawzajem krwawe łupy. Wiedziała, że i dzisiaj nie ma szans, żeby się w końcu dogadali, będzie więc trzeba wyznaczyć kolejny termin rozprawy. Do wokandy zostało jeszcze dziesięć minut. Podeszła do okna i wzięła głęboki oddech. Na zewnątrz było niemal ciemno, dzień dopiero się budził. W dodatku z nieba siąpiło coś trudnego do zdefiniowania. Niby deszcz, tylko jakiś taki dziwny. Małe kropelki wody nie opadały w dół, tylko ścinane wiatrem leciały na bok, tworząc szarą taflę unoszącą się w powietrzu. Sędzia spojrzała na piętrowy klocek z wieloma prostokątnymi oknami usytuowany naprzeciwko Sądu Rejonowego przy ulicy 1 Maja, w którym swoją siedzibę miała jednocześnie Prokuratura Rejonowa. Siedziba banku wybudowana w latach siedemdziesiątych w taką pogodę wyglądała jeszcze bardziej odstręczająco. Centrum Sopotu, park dosłownie kilka metrów dalej, a ona ze swojego gabinetu musi mieć widok akurat na coś takiego. Zaklęła w duchu, zdeprymowana odwróciła wzrok i podeszła do lustra wiszącego przy drzwiach. Spojrzała na swoją twarz. Szare cienie pod niebieskimi oczami. Wokół nich sieć drobniutkich zmarszczek. Na pewno nie wyglądała już świetnie, ale nie można było też powiedzieć, że źle. Choć najlepsze lata miała już za sobą, to jednak można ją było uznać za atrakcyjną. Przeszło pięćdziesięcioletnia kobieta, a wciąż jak mała dziewczynka, tak mówili niektórzy, choć wiedziała, że takie sformułowanie jest niewątpliwie przesadą. Filigranowa, drobna, z dość jędrnym, zadbanym ciałem, energiczna. Dobrze utrzymana fasada, pod którą ukrywał się wrak człowieka. Odświeżyła usta krwistoczerwoną pomadką – znakiem firmowym sędzi Boguckiej – przeczesała brązowe, ścięte na wysokości brody włosy i wyszła na korytarz.
Wysokie obcasy pod długą togą zastukały o parkiet. Bogucka przybrała obojętny wyraz twarzy, idąc zdecydowanym krokiem. Nie było jeszcze dziewiątej, a ona zdążyła się już zmęczyć tym cholernym poniedziałkiem. Więcej, czuła się zmęczona nadchodzącym tygodniem. Wstała jak zwykle o piątej, o szóstej miała za sobą lekturę akt nowej sprawy, do ósmej zdążyła napisać uzasadnienie wyroku w sprawie o alimenty, a następnie poprowadziła posiedzenie dotyczące ograniczenia władzy rodzicielskiej. Wcześniej nie chciała zabierać dziecka matce, miesiąc temu dała jej szansę na poprawę i próbę polepszenia swojej sytuacji. Ale szanowna rodzicielka pojawiła się dziś rano w stanie wskazującym na spożycie i przynajmniej tygodniowy brak kąpieli. Pomimo zimna wokanda odbyła się przy otwartym na oścież oknie, ale niewiele to pomogło. Przetrawiony alkohol, czosnek i pot roztoczyły na sali woń meliny, który osiadł na skórze Boguckiej i przeniknął do jej nosa. Po godzinie sędzia nie pozbyła się uczucia zbrukania i była pewna, że nawet porządny prysznic bez mycia włosów nic by nie pomógł. Ewentualnie długi spacer po wietrznej sopockiej plaży. Ale na to musiała poczekać co najmniej do siedemnastej. Tymczasem podczas posiedzenia wskazała na podstawy uzasadniające umieszczenie dziecka poza środowiskiem rodzinnym i wydała stosowne postanowienie. Na zapijaczonej matce nie zrobiło to szczególnego wrażenia. Pewnie nie bardzo zrozumiała słowa sędzi, ale Helena Bogucka nie miała siły ani chęci nic tłumaczyć. Ogłosiła swoją decyzję i szybko ulotniła się z sali.
Jej zamyślenie przerwały powitania adwokatów, którzy zwyczajowo chcieli się jej przypodobać. Strony już na nią czekały. Krystyna Rodowicz jak zwykle elegancka, w pudroworóżowej garsonce, z wełnianym płaszczem przewieszonym przez ramię, torebką Louis Vuittona w ręce i ustami ściągniętymi w krnąbrnym grymasie. Roman Rodowicz po przeciwnej stronie, w drogim, dobrze skrojonym garniturze, z perfekcyjnie ułożonymi w fale włosami, krzywo spoglądający na byłą żonę. Tak, nic się nie zmieniło i Helena wiedziała, że czeka ją godzina piekła, jakie mogą stworzyć tylko niegdyś kochający się małżonkowie, którzy aktualnie z całą mocą się nienawidzą.
Szybko okazało się, że intuicja jak zwykle jej nie zawiodła. Sędzia rutynowo zadawała pytania, choć doskonale znała odpowiedzi:
– Ma pani jakieś zastrzeżenia co do terminów zaproponowanych przez wnioskodawcę?
– Tak, oczywiście. Nie pasują mi.
– Ale czy nie byłoby miło mieć kilku popołudni w tygodniu tylko dla siebie? Mogłaby pani odpocząć, pójść do kosmetyczki, do kina, na spacer, zebrać myśli, odpocząć od codziennych obowiązków – mówiła Bogucka pojednawczo.
– Nie, nie chcę. Lubię spędzać czas z dziećmi. W niczym mi nie przeszkadzają – odpowiadała oburzona Rodowicz, choć sędzia dobrze zdawała sobie sprawę, że popołudniami dzieci siedzą same przed komputerami lub telewizorem.
– Czemu nie oddaje pani dzieci byłemu mężowi, gdy przyjeżdża po nie w wyznaczonym terminie?
– Pogoda była brzydka. Od razu by się przeziębiły. Na spacer chce je zabierać, jakby nie miał nic innego do zaoferowania. Jak mieszkaliśmy razem, to nigdy się nimi nie interesował. A teraz wielki tatuś.
– Upominam panią, że jest pani zobowiązana do realizowania kontaktów ojca z dziećmi w terminach ustalonych przez sąd.
– Tak, oczywiście, wysoki sądzie.
Bogucka starała się ukryć zniecierpliwienie. Nie miała wątpliwości, że Krystyna Rodowicz ponownie nie otworzy drzwi Romanowi, gdy ten zjawi się u nich w czwartek o siedemnastej. Mężczyzna znowu pójdzie na policję, będzie składał zawiadomienie, które zostanie wpięte do akt sprawy, i będzie się pieklił, że stróże prawa nic nie robią, jakby funkcjonariusze nie mieli na głowie ciągłych pijackich bijatyk na Monciaku, zakłóceń porządku i nieustannych telefonów sąsiadów narzekających na głośne imprezy w okolicznych klubach i mieszkaniach. Helena wiedziała, że to zwykła złośliwość Rodowicz wobec męża nie pozwalała im żyć we względnej zgodzie, bez krzywdy dla zdezorientowanych, umęczonych stałymi kłótniami dzieci. Mąż zresztą nie był jej dłużny i gdy już wydawało się, że przyjęto jakieś uzgodnienia, zaczynał wymyślać kolejne punkty pertraktacji. Bogucka miała ochotę walnąć pięściami w stół i wrzasnąć na tych beznadziejnych, śmiesznych ludzi. Gdyby wiedzieli, co mają i co mogą stracić. Gdyby tylko mieli choć trochę świadomości, jak źle mogłoby być… Przymknęła oczy i zaczęła bezgłośnie liczyć: pięć, cztery, trzy, dwa… Zrób minę pokerzysty. Wyznacz kolejny termin. Odhacz.
„To będzie długi dzień” – pomyślała Helena Bogucka i uderzyła sędziowskim młotkiem, bo chwila jej nieuwagi zaowocowała kłótnią byłych małżonków. Choć włożyła w to sporo siły, wydrążona w środku podkładka, wyprodukowana w Zakładzie Karnym w Rawiczu, zamortyzowała cios, tak że sędzia nie zdołała osiągnąć poważnego efektu dźwiękowego. Uderzenie zabrzmiało głucho i smutno, niczym dźwięk wydobyty z dziecięcego zestawu instrumentów perkusyjnych.
„Jak zawsze wszystko spierdolone” – przemknęło jej przez głowę i ledwo powstrzymała się od wyrzucenia z siebie soczystej wiązanki inwektyw. W zamian uderzyła młotkiem w okładkę grubych akt. W końcu po sali rozpraw rozniósł się efektowny huk.
3
Prokurator Leopold Bilski obudził się z kacem. Wbrew stereotypowi nie pił ani często, ani dużo. Ale okazja była i nie wypadało odmówić. Nie co dzień przecież kumplowi rodzi się córa i punktem honoru było opić to jak należy. Gdy w jego głowie zaświdrował dzwonek telefonu, od razu pożałował wczorajszego odpięcia. Poczuł, że jego mózg pęka, kurcząc się do rozmiarów dwóch połówek mandarynki.
– Leo! Resetuj się! – krzyknął mu prosto w ucho podekscytowany Pająk i nie zważając na jęk Bilskiego, huknął: – Mamy wodnika szuwarka!
Bilski zamrugał. Suche oczy piekły niemiłosiernie. Chciał przełknąć ślinę, ale zamiast tego wydał z siebie pusty dźwięk świadczący o tym, że w jego ciele nastąpiło zupełne odwodnienie. Powoli usiadł na łóżku, rozejrzał się bezmyślnie po sypialni, odkaszlnął i spojrzał na zegarek. Za dwadzieścia dziewiąta. Mała wskazówka głośno odbiła od dużej, a w głowie Bilskiego w końcu zaczęły stykać przewody.
– Mors?! – zachrypiał. – Gdzie?
– Plaża, dwunastka – ryknął rozemocjonowany Pająk i szybko się rozłączył.
„Szlag by to!” – pomyślał Bilski. Że też w taką pogodę zachciało się komuś skakać do morza. Prokurator z niechęcią spojrzał na wykrzywiane wiatrem, mokre brzozy rosnące nieopodal bloku przy Mickiewicza. Perspektywa oględzin miejsca znalezienia zwłok w taką pogodę rysowała się dziś szczególnie przykro. „Ale praca, to praca – westchnął i szybko dodał: – Pasja. Praca to moja pasja”. Jakby chciał przekonać samego siebie. Zmobilizował się i postanowił od tej chwili nie mieć już kaca.
Po siedmiu minutach był na dole po ciepło-zimnym prysznicu, małym espresso prosto z wysłużonego, ale niezastąpionego ekspresu, odziany w czarną, grubą nieprzemakalną kurtkę Alpha Industries. Prokurator cenił sobie nowoczesny styl, kontrastując garnitury z ciężkimi wojskowymi butami i lotniczymi bomberkami. Zamiast znienawidzonych kaszkietów, które do płaszczy nosili inni przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości, wybierał zwykłe czapki bunny, choć i te wkładał rzadko, zazwyczaj po kilku zimowych godzinach spędzonych w terenie. Teraz jego gęste, brązowe i w paru miejscach poprzetykane siwymi pasmami włosy poddawały się silnym podmuchom, które wywiewały mu z głowy resztki wczorajszej libacji. Prokurator zdawał sobie sprawę z tego, że wygląda naprawdę dobrze. Trzydzieści sześć lat, sprężysty krok, mocna postawa, inteligentna twarz, hipsterski zarost. I oczy. Ciemne, tajemnicze, hipnotyzujące. Idealnie pasujące do dużego prostego nosa. „Przystojniak” – powtarzały mu mama, babcia i ciotki, wpatrzone w męskiego rodzyneczka w rodzinie, w której przeważały kobiety, aż w końcu sam zaczął tak o sobie myśleć. Zresztą reakcje dziewczyn w Spatifie też zazwyczaj były jednoznaczne, dopóki nie dowiadywały się, że Leopold jest prokuratorem. Zawód prokuratorski nie był niestety lepem na niewiasty. Widocznie musiał im się kojarzyć z trupami, mafią, ryzykiem i niesłusznie niskimi zarobkami, co od razu odstraszało większość kandydatek na żonę. Bilski już dawno przestał się zresztą na poważnie rozglądać za stałą partnerką, zadowalając się płytkimi i niezobowiązującymi romansami.
Wskoczył do swojego czarnego saaba 9-3 aero, całkiem nieźle prezentującego się na drodze, choć już ciut sfatygowanego. Saaby albo się kocha, albo się ich nie zna. Bilski zdecydowanie kochał swojego i powtarzał, że do końca życia pozostanie mu wierny, choć już teraz w jego utrzymanie wkładał więcej, niż to miało sens. Deszcz ciągle się wzmagał, a wycieraczki szybko zgarniały krople z przedniej szyby. Wydawały przy tym skrzypiący dźwięk i prokurator pomyślał, że musi koniecznie wymienić pióra. Przypominał sobie o tym za każdym razem, gdy włączał wycieraczki, ale jakoś od miesiąca nie było mu po drodze. Od kilku tygodni czas po pracy spędzał z pewną czarnulką, o dziwo, niezniechęconą charakterem jego pracy. Sama była trybikiem prawniczego świata, więc pozycja Bilskiego robiła na niej niemałe wrażenie, co mile łechtało prokuratora.
Dojechał do ulicy Mamuszki, zaparkował tuż przy drodze pod kasztanem i przez Łazienki Północne przedostał się do wejścia numer 12. Morski wiatr przyjemnie owiał bolącą głowę. Leopold poczuł adrenalinę. Tak, to dla tego uczucia został prokuratorem. Po ukończeniu studiów nie musiał się długo zastanawiać nad wyborem aplikacji. Ludzie z jego roku w większości nie wiedzieli, kim chcą zostać. Wybór specjalizacji uzależniali od zarobków, stopnia trudności ścieżki kariery i oczywiście wygody. Ale on wiedział od początku. Chciał zostać prokuratorem, by rozprawiać się z najbardziej okrutnymi przestępcami. Nie znięchęciło go to, że praca prokuratora wiąże się z koniecznością posiadania dogłębnej znajomości różnych dziedzin wiedzy, w tym kryminalistyki, medycyny sądowej, psychiatrii i psychologii. Już w szkole średniej solidnie opanował podstawy wiedzy ogólnej, naprawdę przykładając się do nauki na wymagającym profilu biologiczno-chemicznym w III LO w Gdyni, uznawanym za jedną z lepszych placówek edukacyjnych w Polsce. Dzięki temu w przeciwieństwie do większości kolegów z aplikacji nie miał problemu ze zrozumieniem istoty ciśnienia parcjalnego i jego wpływu na proces wymiany gazowej, gdy omawiali przyczyny niektórych rodzajów zgonów z uduszenia. Jako jeden z niewielu szybko załapał budowę mikroskopu elektronowego, wiedząc, że wiązka elektronów musi być skolimowana.
Rozmyślając o swojej ścieżce kariery, Bilski wszedł na plażę. Poczuł przypływ energii i zadowolenia z siebie, które wypełniały go za każdym razem, gdy uzmysławiał sobie, że osiągnął punkt życia dokładnie wyznaczony w chłopięcej wyobraźni.
Tuż nad brzegiem dostrzegł Pająka i Kitę. Mężczyźni w obszernych czarnych kurtkach z białym napisem POLICJA wyraźnie wyróżniali się na tle szarego otoczenia. Właśnie mocowali się z biało-niebieską taśmą, którą próbowali przytwierdzić na regularnie zalewanym wodą brzegu. Taśma dryfowała, zaczepiając się raz po raz na długim, z daleka trudnym do zidentyfikowania obiekcie. Bilski jednak wiedział, że tym obiektem jest ciało. Zimne, sztywne ciało człowieka. Człowieka, który zapewne za dużo wypił i postanowił nocą wykąpać się w morzu. Przyjezdni ze środkowej i południowej części Polski często wpadali na takie pomysły. Widzieli wodę i głupieli. Bez względu na porę roku, pogodę czy wysokość fal ściągali ubrania i wskakiwali do morza, jakby spotkanie z tym rzadko oglądanym żywiołem zmuszało ich do bezpośredniej konfrontacji. Na osobach mieszkających całe życie nad Bałtykiem woda nie robiła takiego wrażenia. Prokurator dziwił się wręcz, że ludzie na wiadomość o tym, gdzie mieszka, popadali w pewnego rodzaju euforię, wykrzykując z nutą zazdrości w głosie: „Ach, to musi się pan często kąpać w morzu!”, „Co za szczęściarz z pana! Móc codziennie przechadzać się brzegiem morza!”, „W kurorcie pan mieszka! Przecież to tak, jakby cały rok mieć wakacje!”. Bilski czuł się wtedy trochę zdezorientowany. Uśmiechał się lekko i kiwał głową, lecz gdy się nad tym zastanawiał, to ani często nie zażywał morskich kąpieli, ani też specjalnie nie przechadzał się brzegiem morza. Woda w Zatoce Gdańskiej była brudna i mętna, a latem plażę znaczyły syfiaste obślizgłe glony. Brzydził się tam zanurzać nawet stopy, nie rozumiał więc turystów, którzy chlapali się szczęśliwi, jakby Pana Boga za nogi złapali. No i już zdecydowanie nie czuł się przez cały rok jak na wakacjach. Urlopu nie brał już od kilku dobrych lat; jego życie wypełniała głównie praca.
Prokurator przebrnął przez szeroki pas mokrej plaży i przywitał się z obecnymi. Nieopodal zebrała się już grupka gapiów skupionych wokół kobiety w czerwonej kurtce, trzymającej na rękach wyrywającego się pieska.
– Co my tu mamy? – rzucił w przestrzeń Bilski i przyjrzał się obiektowi leżącemu tuż przy linii wody.
– Ciało kobiety, jak przypuszczam – odpowiedział od razu Pająk, którego długie ręce wystawały z rękawów kurtki. Na wysokim i ostrzyżonym na jeża Pawle Pągowskim wszystkie ciuchy wyglądały jak po młodszym bracie. – Na razie nie odwracaliśmy. Przyciągnęliśmy tylko za nasiąknięty materiał, żeby nie odpłynęło. Dryfowało jakieś trzy, cztery metry od brzegu. Zobaczyła je kobieta w czerwonej kurtce, a raczej jej ujadający pies. – Policjant wskazał ręką w kierunku publiczności. – To oni zawiadomili policję. To znaczy ona. Ta kobieta zadzwoniła – sprostował i poczerwieniał. Najwyraźniej wczorajsza zabawa jeszcze nie do końca wyparowała mu z głowy.
Ciało zwrócone było twarzą do ziemi. Ciemnobrązowe, długie za łopatki włosy przylgnęły do piasku. Pośrodku tyłu głowy utworzył się biały przedziałek, równiutko dzieląc mokre pasma na pół. Połyskliwy materiał kurtki przylepił się do pleców, tylko w jednym miejscu utworzył napompowany balon. Przemoczona czarna sukienka wysoko odkrywała nogi, opięte brudnymi, zapewne cielistymi, porwanymi rajstopami. Jedna stopa obuta była w krótki kozaczek na szpilce. Spod brunatnozielonego mułu, którym był pokryty, przebijał czerwony kolor. Druga stopa była naga i biała. Pofałdowana, nabrzmiała skóra nadawała jej dziwaczny kształt, jakby należała do ssaka o zadziwiającej anatomii.
Bilski patrzył zafascynowany na ten obraz. Było w nim coś prawdziwego, odartego z całego fałszu rzeczywistości, niemal doskonałego. To była najpiękniejsza zbrodnia, jaką widział. Oczywiście nigdy nie ubrałby swojego odczucia w słowa. Mało kto by zrozumiał.
„Jesteś odrażającym typem” – skarcił się w myślach.
– Sądzicie, że to może być ona? – spytał w przestrzeń.
Nie mógł oderwać wzroku od leżącego przed nim ciała.
Kita stanął obok niego i też wlepił wzrok w martwą kobietę.
– Niepowiedziane – rzekł.
– Wezwaliście kogoś do oględzin zewnętrznych? – kontynuował jak w transie Bilski.
– Tadek już jest w drodze. – Kita głośno przełknął ślinę i pokiwał głową.
Na plażę wszedł lekarz sądowy Tadeusz Dubiela. Siwe włosy zlewały się z lekką mgłą, która zaczęła unosić się w powietrzu.
– Szlag by to – westchnął, stanąwszy nad martwą kobietą. – Ktoś chociaż zrobił zdjęcia przed wyłowieniem ciała? – Przesunął wzrokiem po członkach ekipy. – Ktokolwiek? – warknął.
Wszyscy tępo patrzyli po sobie. Pająk wzruszył ramionami i sapnął oburzony:
– Przecież mogła jeszcze żyć! Szybka reakcja, szast, prast i na brzeg.
– Szast, szrast – wkurzył się Dubiela. – Nie uczyli was, że z ułożenia ciała pod wodą można sporo wywnioskować? Miernoty… – zasyczał pod nosem i zabrał się do badania śladów.
Pochylał się nad ciałem i skrupulatnie przyglądał każdemu szczegółowi. Co chwila zapisywał coś w notatniku, kręcąc głową i mrucząc. W końcu wstał i oznajmił:
– Można przekręcić denatkę na plecy.
Pająk i Kita powoli przeturlali ciało na wznak.
Pani w czerwonej kurtce krzyknęła piskliwie.
4
„Nie miała ust. Nie miała ust” – powtarzał w głowie Bilski, jakby sam chciał siebie przekonać o tym, co przed chwilą ujrzał.
Sprzęgło zaturkotało pod stopą i prokurator zdał sobie sprawę, że cały się trzęsie. Podjechał pod budynek Zakładu Medycyny Sądowej przy Dębowej na Aniołkach w Gdańsku. Nie mógł wyrzucić z głowy obrazu nabrzmiałej, sinej, zdeformowanej twarzy pozbawionej ust. Wyraźnie widział twarde, czerwone dziąsła, z których wystawały długie, białe, idealnie równe zęby. Przymknął powieki i otrząsnął się jak pies strącający z siebie nieprzyjemne kropelki wody.
Zatrzasnął drzwi auta i ruszył ku zielonemu geometrycznemu budynkowi postawionemu tuż po wojnie. Choć z zewnątrz od momentu powstania niemal się nie zmienił, w środku dało się już dostrzec skutki unijnego dofinansowania. Bilski rozpoczął studia w połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy katedra wyposażona była w anachroniczne, toporne sprzęty. Teraz lekarze posługiwali się zdecydowanie mniejszymi, bardziej eleganckimi przyrządami, choć bynajmniej nie eliminowało to całej okropności badania zwłok. Prokurator wyraźnie pamiętał swoje pierwsze zajęcia w prosektorium. Zgromadzili się wokół stołu, na którym leżało ciało. Próbowali zachować powagę, jednak co chwila jakiś żartowniś rzucał szeptem nieprzyzwoitą uwagę, a oni zagryzali wargi, by nie parsknąć śmiechem. Dotarło do nich, że przed nimi spoczywa człowiek, któremu należy okazać szacunek, dopiero wówczas, gdy profesor rozkroił skórę i chochlą zaczął wybierać z wnętrza krew. Była gęsta i lepka. Powoli zalewała ścianki metalowej miski stojącej obok. Wtedy wszyscy umilkli. Uśmiech zniknął nawet z twarzy Zdziśka Nalepki, która stała się nagle biała jak kreda. Zdzisiek nie zdążył wybiec z sali i zwymiotował do kubła na śmieci przy drzwiach. Nie można powiedzieć, że był to sprawdzian na kandydatów na prokuratorów, choć Nalepka prokuratorem nigdy nie został. Szybko zmienił aplikację i objął ciepłą posadkę radcy prawnego. Tak, prokuratura nie jest dla wszystkich. Trzeba mieć stalowe nerwy i trzymać emocje na wodzy.
Bilski znów przypomniał sobie wykrojony z twarzy kształt ust, obnażone dziąsła i odkryte końskie zęby. Musi wziąć się w garść. Czy czułby się inaczej, gdyby chodziło o mężczyznę? Czy makabryczny efekt byłby inny, gdyby wcześniej nie spojrzał na czerwony kozaczek na długiej srebrnej szpilce? Nie wiedział, dlaczego ten widok wywołał w nim aż tak silne emocje. Być może chodziło o to (co dla wszystkich stało się jasne), że to nie zwyczajny przyjezdny topielec. Ani mors. Ani Wodnik Szuwarek. Od razu było wiadomo, że to nie był wypadek.
Prokurator Bilski zjechał windą na poziom minus jeden i przeszedł długim korytarzem do prosektorium. Tadeusz Dubiela w gumowym fartuchu i lateksowych rękawicach stał przy stalowym stole, na którym leżała denatka. Wpatrywał się w jej twarz, nie przejawiając żadnych emocji. Jego twarz była zupełnie obojętna, znieczulona wieloma latami pracy ze zmarłymi. Lekarz uznawany był w środowisku za świetnego profesjonalistę, niezwykle skrupulatnego, cierpliwego i – zdaniem niektórych – wyjątkowo upierdliwego. Bilski wielokrotnie miał okazję z nim współpracować i to, co niektórzy uważali za wkurzającą pedanterię, prokurator postrzegał jako prawdziwą determinację medyka w dążeniu do prawdy. Dubiela nierzadko weryfikował diagnozy innych obducentów, wytykając im karygodne błędy. Tak było na przykład wtedy, gdy przedstawione przez niego dowody pozwoliły na odrzucenie przyjętej tezy o pobiciu ze skutkiem śmiertelnym. Medykowi udało się wtedy wykazać, że mężczyzna zmarł z przyczyn chorobowych. Nieważne, że domniemany sprawca został uniewinniony wbrew opinii społecznej. Dla Dubieli ważna była trafność i rzetelność opinii.
Bilski przystanął obok lekarza i skupił wzrok na pierścionku mieniącym się na serdecznym palcu ofiary, tkwiącym pośród niemal odpadającego naskórka. Dłonie kobiety były białoszare, matowe, pofałdowane. Wyglądały jak za duża rękawiczka, która zsuwa się z ręki dziecka.
Prokurator przelotnie spojrzał na twarz denatki i ponownie przyjrzał się połyskującemu oczku pierścionka.
– To ona – stwierdził i znów na chwilę przeniósł wzrok na zapuchniętą, fioletową skórę okalającą jamę ustną.
– Może być – odparł beznamiętnie Dubiela. – Po stanie ciała wstępnie można przypuszczać, że przeleżało w wodzie dłuższy czas. Może to być ona. Ale nie musi.
Leopold ponownie przyjrzał się kozaczkowi. Miał intensywnie czerwony kolor. To była ona. Bez dwóch zdań.1991
Wszystko, co działo się przed, wyrzuciła z pamięci. To było jej pierwsze wspomnienie:
Dziewczynka siedzi na dywanie przed stojącym w sypialni rodziców lustrem. Lustro bez ramy, oparte o ścianę, wpatruje się w nią, a ona wbija wzrok w swoją twarz. Patrzy na krótko przycięte ciemnobrązowe włosy, zielone oczy, zadarty nos, ładnie wykrojone usta, wydatne kości policzkowe. Uśmiecha się, ale szybko powraca do miny, w której nie widać zębów. Lustruje swoje kościste nogi, wystające kanciaste kolana. Patrzy na chude jak patyki ramiona, na których wisi przyduża koszulka z Myszką Minnie. Zbiera po bokach materiał, pod którym rysują się pączkujące piersi. Ponownie zerka na twarz. Skóra ma śniady, ciepły kolor, podkreślony mocnymi promieniami słońca, które w te wakacje nie przestawało świecić. Oczy iskrzą kocim wdziękiem. Dziewczynka znów się uśmiecha – tym razem ostrożniej, nie uchylając ust.
„Zapamiętaj to – myśli. – Zapamiętaj, jak wyglądałaś”.
Tamtego dnia postanowiła, że się zmieni i ta dziewczynka przestanie istnieć. Zostanie tylko wspomnieniem.
„Byłaby nawet ładna, gdyby nie ta fryzura. No i te zęby oczywiście” – znów zabrzmiało w jej głowie.
Była na szkolnym obozie. Chłopcy śmiali się, przyglądając się jej ostentacyjnie, a ona przyspieszyła kroku. Wtedy padły te słowa. Gdy stanęła na zbiórce, serce nadal jej łomotało i miała wrażenie, że wszyscy to słyszą. „Byłaby nawet ładna… gdyby nie ta fryzura… i zęby oczywiście”. Przygryzła wargi.
Od zawsze wstydziła się swoich zębów. Były mocno wysunięte do przodu, oddzielone przerwami. Gdzieniegdzie pojawiały się na nich przebarwienia od sanostolu, który piła z powodu słabego zdrowia. A fryzura? Cóż, to mama co miesiąc zaciągała ją do zakładu pani Marioli i wydawała polecenie: „Na krótko”. Twierdziła, że pielęgnacja grubych włosów Moniki to niepotrzebny kłopot. Mycie, suszenie i szczotkowanie włosów córki zabierały zbyt dużo czasu zawsze zajętej pracą pani prawnik.
Wtedy, na zbiórce, dziewczynka uniosła rękę i nieśmiało przejechała po gęstej szczecinie stojącej na baczność niczym kolce jeża. Zerknęła na koleżanki. Stały roześmiane, pewne siebie. Ich włosy opadały na ramiona albo były związane w kucyki. Większość dziewczynek już zaczęła dojrzewać. Specjalnie nosiły trochę za małe koszulki, które opinały ich biusty i eksponowały talie. Opalały się na pomoście w dwuczęściowych strojach, flirtując z chłopakami ze starszej grupy. Ona nadal nosiła jednoczęściowy strój, garbiąc się za każdym razem, gdy ktoś na nią spojrzał. „Byłaby nawet ładna…”. Słowa znów zadudniły w jej głowie. Zmusiła się, by wyprostować plecy, i dumnie spojrzała przed siebie.
Kiedy wróciła z kolonii, po raz pierwszy sprzeciwiła się matce. Tym razem nie pozwoliła zabrać się do pani Marioli. Zaparła się, a matka nie miała czasu się z nią spierać. Monika wymusiła też na rodzicach, by sprawili jej aparat korekcyjny. Mama tylko zniecierpliwiona machnęła ręką, ale tata wysłuchał jej argumentów, spojrzał zdziwiony na jej krzywy zgryz, jakby nigdy wcześniej nie dostrzegał tego mankamentu u córki, i zabrał ją do ortodonty. Przez całe wakacje niemal nie zdejmowała ruchomej nakładki na zęby, choć miała ją wkładać tylko na noc. Wyciągała aparat tylko podczas posiłków. Pilnowała się, by jeść regularnie i do syta, aż w końcu zaczęła się lekko zaokrąglać. Zmuszała się do jedzenia, nawet gdy przez cały wrzesień chorowała na zapalenie płuc i sama myśl o posiłku wywoływała mdłości. Gdy w połowie października poszła do siódmej klasy, prawie nikt jej nie poznał. Włosy zdążyły trochę odrosnąć. Nie sterczały już do góry i Monika układała je teraz na brylantynę, opuszczając pojedyncze kosmyki na czoło, jak Madonna w teledysku do piosenki Rain, która od lipca królowała na listach przebojów. Zęby, choć nadal dalekie od ideału, lekko się cofnęły, dzięki czemu jej twarz już mniej przypominała mordkę kapucynki. Figura stała się zdecydowanie bardziej kobieca. Piersi i biodra wyraźnie rysowały się pod ubraniem.
Tego roku przestali na nią wołać Małpka. Zyskała nowy pseudonim: Puma. Czarna Puma.