- promocja
Kołysanka - ebook
Kołysanka - ebook
Nowe śledztwo Jakuba Kani! Czy będzie jego ostatnim?
Tam, gdzie sąsiedzi mogą się dzielić opłatkiem, ale nie sprawami z przeszłości...
Czego szukał po wojnie na Śląsku Opolskim światowej sławy kompozytor Aram Chaczaturian, przysłany przez NKWD? Czy on także był oprawcą?
Wyjątkowo trudna i ściśle poufna sprawa wagi państwowej wiedzie Jakuba Kanię – specjalistę od śledztw historycznych – do Grodkowa, którego szarą eminencją jest radna sejmiku wojewódzkiego, Iwona Kern. Dlaczego wyszła za mąż za Tomasza, człowieka, którego powinna nienawidzić? O co tragicznie poróżniły się ich rodziny? Jakie tajemnice kryją ruiny jednej z najwspanialszych niegdyś rezydencji magnackich w Europie, w której dwieście lat temu sprowadzono całą orkiestrę na intrygujący koncert dla... dwóch osób? Jak połączą się losy porzuconej przez matkę czteroletniej Joanny Gryzik i „diabła z Rudy”, potwornie okaleczonego w młodości i oszpeconego odludka Karola Goduli? I wreszcie czym była „tajemnicza melodia”, którą nie tylko prokurator Kania próbuje odszukać…
Maciej Siembieda z mistrzowską zręcznością splata sensacyjną fikcję z Wielką Historią i małą polityką oraz fascynującymi śląskimi ciekawostkami. Trzymające w napięciu wydarzenia wokół sprawy Chaczaturiana, prawdziwej bajki o Kopciuszku, przeklętych nut oraz rodzinnych sekretów i tajemnic pałacu w Kopicach stawiają pod znakiem zapytania nie tylko dalszą karierę prokuratora Jakuba Kani, ale przede wszystkim naszą przespaną noc…
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-4017-3 |
Rozmiar pliku: | 904 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeśli gwiazdkę z nieba chcesz – dostaniesz
Fragment kołysanki z 1938 r., autorstwa Henryka Warsa (muz.) i Ludwika Starskiego (sł.)
PROLOG
Początek XIX wieku
Strużka krwi, spływająca po nagim ciele mężczyzny wiszącego na gałęzi drzewa głową w dół, wyglądałaby jak rzeka narysowana na mapie, gdyby rzeki na mapach zaznaczano na czerwono.
Rzeka miała swoje źródło w okaleczonych genitaliach zwisających na strzępie skóry. Dalej sama wytyczała sobie koryto. Płynęła przez równinę brzucha, zarośla włosów na klatce piersiowej i dolinę prawego obojczyka. Tu tworzyła kaskadę. Omijała szyję i spadała wprost na policzek. Purpurowe kulki toczyły się po nim przez kilka chwil, a potem kapały w leśną ściółkę kilka centymetrów od głowy nieszczęśnika, która niemal dotykała ziemi.
Płynęła coraz leniwiej. Krople krwi nabierały po drodze lepkości, a kiedy docierały do policzka, sunęły w dół ociężale i niezdecydowanie, jakby były z gumy. Wreszcie krzepły, tworząc między twarzą wiszącego człowieka a leśną glebą miękki, czerniejący sopel.
Mrówki tylko na to czekały.
Od pół godziny kłębiły się w ściółce z rosnącą nerwowością, nie wiadomo, czy bardziej podniecone zapachem krwi, czy perspektywą zadania, które je czekało. Znały się na tej robocie. Myśliwi i kłusownicy co jakiś czas zostawiali im głowy zabitych zwierząt, odbierając potem czaszki starannie oczyszczone ze skóry, mięśni i żył. W takich pracach brało udział całe miasto owadów, łącznie z robotnicami, które rzadko wychodziły spod ziemi. Zajmowały się plantacją grzybów, bo tylko dwa gatunki stworzeń potrafią uprawiać to, co później jedzą: ludzie i mrówki.
Dziś miały zjeść człowieka.
Najpierw po soplu krwi wtargnęła najważniejsza z grup, mająca za zadanie ostrzyknąć żerowisko jadem, zawierającym kwas mrówkowy, który konserwuje mięso.
Zaczęły pracować z pasją, a wtedy mężczyzna przywiązany do gałęzi poruszył się. W pierwszej chwili lekko, potem z wyraźnym niepokojem. Parę chwil zajęło mu uświadomienie sobie, co się z nim dzieje. Rozpaczliwie próbował oswobodzić ręce związane za plecami, jednak nie zdołał. Szarpnął się gwałtownie, ale na ziemię spadło zaledwie kilka mrówek z ruchomej maski, która już oblepiała mu policzek.
Człowiek powieszony głową w dół był synem nadleśniczego i nieraz zdarzało mu się widzieć czaszki spreparowane przez mrowiska.
Pokonując ból, nabrał tyle powietrza, ile zdołał, i wydał z siebie ogłuszający ryk.OPUS 1
ROZDZIAŁ I
Styczeń–luty 2014 roku
1.
Stare pudełko po trzewikach męskich z etykietą dawnych zakładów obuwniczych „Chełmek” drastycznie zakłócało ład panujący na biurku dyrektora pionu śledczego Instytutu Pamięci Narodowej.
Dyrektor był pedantem, a jego gabinet sanktuarium porządku i sterylności, w którym nieczysty karton z czasów PRL nie miał racji bytu. A jednak tu tkwił, oddzielając od siebie mężczyzn siedzących po dwóch stronach zabytkowego biurka wylakierowanego na wysoki połysk.
Szef pionu rozmawiał przez komórkę.
Jego gość, czterdziestoparoletni brunet w popielatym golfie pod miękką flanelową marynarką, chciał taktownie wyjść, ale dyrektor gestem zachęcił go do pozostania. Najwyraźniej rozmowa nie była objęta klauzulą poufności.
Zresztą trudno to było nazwać rozmową. Szef pionu słuchał głosu po drugiej stronie, wpatrując się w olejne misterium Cudu nad Wisłą, wiszące na przeciwległej ścianie. Kilka razy wydobył z siebie identyczne „yhm”, coś zanotował, po czym potwierdził, że wszystko zrozumiał i przyjął do realizacji. Równie dobrze mogło chodzić o sprawę wagi państwowej, jak i listę zakupów. Bez pożegnania oddalił smartfon od ucha i dotknął palcem ekranu, kończąc połączenie. Przez moment uniósł wzrok ku niebu, po czym skupił go na swoim gościu.
Brunet był prokuratorem IPN, nazywał się Jakub Kania i od kilku minut studiował etykietę trzewików z „Chełmka”, co ułatwiło dyrektorowi zadanie. Poprawił mankiety koszuli, które zbyt odważnie wysunęły się z rękawów garnituru, i zerknął na podwładnego.
– Proszę się nie sugerować pudełkiem – uprzedził.
Prokurator Kania ścisnął wargi i ze zrozumieniem pokiwał głową. Doskonale wiedział, że dyrektor jest fanatycznie przesądny. Szef wierzył, że czarne koty przebiegające drogę i podawanie ręki przez próg przynoszą pecha, a stawianie butów na stole uznawał za zwiastun awantury. Nigdy by do tego nie dopuścił.
– W środku są rzeczy, które otrzymaliśmy od rektora pewnej szkoły wyższej na Śląsku. – Postukał w karton. – Wie pan, kolego, jednej z tych, gdzie w zamian za czesne można dostać dyplom marketingu, zarządzania, kosmetologii lub europeistyki. – Dyrektor nie był najlepszego zdania o niepublicznym szkolnictwie akademickim.
Kuba zachował uprzejme milczenie.
– Pudełko jest pełne starych zdjęć, dokumentów, fotokopii i notatek profesora Dariusza Jurczyka. Słyszał pan o nim?
Prokurator Kania uruchomił wyszukiwarkę pamięci, ale zaraz przecząco pokręcił głową.
– Nie ma czego żałować – uznał szef pionu. – Facet był całkiem niezłym historykiem drugiej wojny światowej, ale postawił na złego konia.
Kuba popatrzył na niego pytająco.
– No tak – potwierdził dyrektor. – Doktorat i habilitację zrobił z wyzwolenia Opolszczyzny przez Armię Czerwoną – dodał, akcentując „wyzwolenie” gestem cudzysłowu. – Głosił chwałę sowieckiego oręża i jego zbawiennych działań nad Odrą pod koniec wojny, gdy tymczasem bohaterowie Jurczyka rabowali, gwałcili i wyrzynali na Śląsku Opolskim całe wsie po zachodniej stronie Odry.
– Mamy tu jakieś dowody? – spytał Kuba, wskazując oczami karton po trzewikach.
– A... to już pan mi powie – odparł dyrektor. – Jurczyk zmarł jesienią ubiegłego roku. Nagle. Tuż przed rozpoczęciem roku akademickiego. Pudełko znaleziono w jego biurku, gdy sprzątano je dla nowego wykładowcy. Rektor chciał oddać te papiery rodzinie, ale uznał, że z uwagi na ich wartość historyczną powinien je odesłać do IPN-u.
Kuba ostrożnie uchylił kartonowe wieko, jakby otwierał szkatułkę z precjozami. Wewnątrz dostrzegł pożółkłe dokumenty, trochę starych fotografii i wypłowiałe naramienniki radzieckiego oficera. Chyba młodszego lejtnanta.
– Ponoć w ostatnich latach – kontynuował dyrektor – Jurczyk ujawnił sporo prawdy o sowieckich zbrodniach na Opolszczyźnie. Może chciał się zrehabilitować za czasy, gdy był pieszczochem władzy, a komunistyczne Wojsko Polskie przyznało mu stopień podpułkownika rezerwy. Z pewnością wiele wiedział na temat tego, co Sowieci mieli za uszami. Proszę o zbadanie i rzetelną ocenę tych materiałów – stwierdził oficjalnie, przesuwając pudełko w stronę Kuby. – Pan zna rosyjski? – upewnił się.
– Uczyłem się w podstawówce i liceum. Poradzę sobie.
– Świetnie. – Dyrektor wstał, dając do zrozumienia, że spotkanie dobiegło końca. – Będę zobowiązany za raport. Ale niech pan się nie spieszy, kolego. Lepiej to przejrzeć powoli, ale rzetelnie.
Jakub Kania ujął pudełko oburącz i zrobił porozumiewawczą minę.
– Też jestem tego zdania.
Wrócił do swojego pokoju, usiadł i spojrzał na zegarek. Do zakończenia urzędowania miał jeszcze dwie godziny. Dość czasu, aby dokonać wstępnej selekcji materiałów profesora Jurczyka.
Delikatnie wyłożył je na biurku, osobno układając dokumenty, fotografie i notatki. W jednej z podniszczonych kopert znalazł kartkę papieru złożoną na czworo i zapisaną starannym, równym pismem badacza. Notatka była dość lakoniczna i opatrzona kilkoma czerwonymi podkreśleniami, do których prowadziły strzałki z napisem „sprawdzić”. Informowała o „specjalnych wysłannikach”, mężach zaufania NKWD, których tuż po przejściu frontu sowiecka bezpieka umieszczała w wyzwolonych miastach na ziemiach, które po wojnie miały przypaść Polsce.
Kuba z tej samej koperty wyjął kilka zdjęć i uważnie przyjrzał się twarzom na fotografiach. Kim byli ci ludzie? Młodzi, krzepcy mężczyźni, a jednak zwolnieni ze służby wojskowej. Dziwne – pomyślał. Wojna ojczyźniana w ZSRR była obowiązkiem świętszym niż dżihad dla muzułmanów. Za broń chwytał kto żyw, tymczasem ci faceci najwyraźniej nie poszli na front.
Na fotografiach mieli cywilne ubrania, mimo że daty zapisane na odwrocie odbitek sugerowały, że wojna nadal trwała. Luty–marzec 1945. Dlaczego nie walczyli? Byli zbyt cenni, żeby narażać ich na śmierć od faszystowskich kul? I najważniejsze: Jaką mieli misję? Cóż takiego powierzono im do załatwienia, skoro nie mogli ich w tym wyręczyć kadrowi oficerowie NKWD? Przecież pełno ich było w śląskich miastach zajętych przez Armię Czerwoną.
Prokurator bębnił palcami w blat biurka, na którym ułożył podobizny specjalnych wysłanników. Wpatrywał się w nie, szukając odpowiedzi, gdy w pewnej chwili jedna z twarzy wydała mu się znajoma.
Sięgnął do szuflady po lupę.
Fotografia przedstawiała mężczyznę o ciemnych, kędzierzawych włosach. Miał czarne, krzaczaste brwi i oczy tego samego koloru. Ubrany był w charakterystyczny radziecki waciak bez żadnych dystynkcji, a jednak otaczający go oficerowie wpatrywali się w niego z najwyższym szacunkiem.
Powiększenie dało Kubie pewność, że gdzieś już widział tego człowieka.
Przez kilka chwil trwał w skupieniu, po czym drgnął, sięgnął po laptop odpoczywający po lewej stronie blatu i zapędził go do pracy. Dwie minuty później wpisał do wyszukiwarki nazwisko, które chciał sprawdzić, a kiedy pojawiły się wyniki, przesunął kursor na pole oznaczone hasłem „Grafika”. Ekran zapełnił się dziesiątkami kadrów.
Prokurator IPN powiększył kilka, a następnie po kolei przykładał do nich podobiznę mężczyzny w waciaku. Zdjęcia z Internetu przedstawiały gwiazdę światowej sławy. Pożółkła fotografia specjalnego wysłannika NKWD wykonana w 1945 roku w Grodkowie na Opolszczyźnie – o wiele młodszą wersję tego samego człowieka.
Kuba wstrzymał oddech.
Resztek wątpliwości pozbył się, gdy na dole odbitki lupa ujawniła dopisek wykonany kopiowym ołówkiem: „Ap. X”.
Prokurator Jakub Kania rzeczywiście znał rosyjski i poczuł, że drżą mu dłonie.
2.
Iwona Kern, radna sejmiku wojewódzkiego i szefowa komisji współpracy z zagranicą, przystanęła przed lustrem jednego z salonów odzieżowych w Solaris Center na opolskim placu Kopernika i oceniła efekt wizyty u wizażystki.
O to chodziło.
Profesjonalny makijaż wygładzał i rozświetlał twarz, podkreślał jej filmową urodę oraz nadawał tajemniczości, która kusiła mężczyzn. Niestety. Radna Kern piastowała poważne funkcje publiczne i tajemniczość była jedynym wabikiem, jaki jej pozostał. Czasy kokietowania i hojnego roztaczania powabu trzeba było uznać za minione. Coś za coś – pomyślała z nutką żalu, który szybko ustąpił, gdy przechwyciła w lustrze dwa albo trzy niebezpieczne spojrzenia całkiem przystojnych facetów. Zerknęła do torebki i ukradkiem porównała swoje odbicie z fotografią Moniki Bellucci na ekranie smartfona.
Wizażystka okazała się pojętna.
Wyprostowała się i z satysfakcją wciągnęła powietrze, co wyraźnie posłużyło ekspozycji jej biustu. Zrobiła krok w stronę wyjścia i wtedy usłyszała w torebce melodyjkę Beyoncé.
Odszukała telefon, gdy ludzie w sklepie zaczynali się przyglądać. Komórka była ustawiona tak, że nieodbierana grała coraz głośniej. Iwona Kern nacisnęła zielone kółko połączenia w chwili, gdy piosenkarka brzmiała już jak na stadionie.
– Zapomniałaś? – usłyszała w słuchawce lekko zirytowany głos marszałka województwa.
– O czym? – spytała słodko, żeby zyskać trochę czasu.
– Prosiłem cię, żebyśmy się spotkali u mnie z prokuratorem IPN z Warszawy. Delikatna sprawa. O pomoc prosił mnie znajomy z ministerstwa spraw wewnętrznych. No. Więc asystentka mówi, że ten prokurator właśnie przyszedł i czeka w sekretariacie. A gdzie ty jesteś?
– W drodze. – Iwona Kern przyspieszyła kroku, aby marszałek usłyszał, że z trudem łapie oddech. – Ważne spotkanie mi się przedłużyło, ale oczywiście pamiętałam – skłamała tak łatwo i naturalnie, że nie wyłapałby tego nawet wariograf. – Daj mi kwadrans.
Marszałek z dezaprobatą pokręcił głową, odłożył telefon i uniósł palec, aby uruchomić przycisk interkomu, ale w ostatnim momencie zrezygnował. Doszedł do wniosku, że podkreśli, jak ważna jest dla niego prośba kolegi z ministerstwa. A przy okazji zatuszuje złe wrażenie wywołane spóźnieniem Iwony Kern.
Wstał zza biurka, zapiął marynarkę i otworzył drzwi gabinetu, obdarzając gościa ukłonem, po czym gestem zaprosił go do środka.
Brunet, który przycupnął na krześle w sekretariacie, odstawił filiżankę, złożył miejscową gazetę i odpowiedział uśmiechem.
– Jakub Kania – przedstawił się, wyciągając dłoń. Akurat w progu, ale marszałek przesądny nie był.
– Co pana do nas sprowadza? – spytał, gdy usiedli przy stole obrad zarządu województwa. – Mój znajomy podsekretarz stanu z MSW był bardzo oszczędny w słowach. Powiedział jedynie, że to sprawa wagi państwowej, ściśle poufna i że chodzi o jakiegoś Rosjanina... – Marszałek zawiesił głos, spoglądając na starą fotografię, którą prokurator Kania wyjął z kieszeni marynarki i bez słowa położył przed nim na stole. – To ten? – upewnił się, nie podnosząc wzroku na gościa, za to wskazując palcem mężczyznę w waciaku w środku kadru.
Pytanie było czysto retoryczne, niemniej Kuba uprzejmie potwierdził.
– Mogę? – Marszałek niepewnie wyciągnął dłoń po zdjęcie.
Jakub Kania skinął głową.
Szef samorządu województwa uniósł odbitkę i dokładnie się jej przyjrzał.
– Grodków? – spytał. – Kolega z MSW mówił, że interesuje pana Grodków.
– Tak jest – potwierdził Kuba. – Zdjęcie zrobiono jakiś miesiąc, może dwa po zajęciu miasta przez Armię Radziecką.
– Skąd to wiemy? – dociekał marszałek.
– Rosjanie wkroczyli w pierwszych dniach lutego – wyjaśnił rzeczowo Kuba. – W wyniku walk Grodków bardzo ucierpiał. Tymczasem – proszę się przyjrzeć – w tle widać pierwsze porządki. Przed domem po lewej, pewnie zburzonym pociskiem artyleryjskim, już ustawiono pryzmy z odzyskanych cegieł. Już coś się dzieje. Już powoli rusza odbudowa. No i pogoda ładniejsza. Luty czterdziestego piątego roku w tych stronach był mroźny i zasypany po parapety okien na parterze. Sprawdziłem. Ale na zdjęciu tego nie widać. Niewiele śniegu. A oficerowie na fotografii, choć w waciakach i zimowych płaszczach, są z gołymi głowami lub w polowych czapkach. Tylko jeden ma uszankę.
Marszałek przez dłuższą chwilę przekładał jego objaśnienia na oglądany obraz, wreszcie pokiwał głową.
– Powie mi pan, kim jest człowiek w środku kadru? – Spojrzał uważnie na Kubę.
– Powiem – odparł prokurator Kania. – Ale jestem zmuszony prosić pana o zachowanie tajemnicy.
– Naturalnie. Doskonale rozumiem. Jako marszałek mam dostęp do informacji niejawnych. Mogę pokazać zaświadczenie z ABW. – Podniósł się z krzesła, ale Kuba go powstrzymał.
– Nie trzeba. Proszę spojrzeć na dopisek na dole fotografii.
– „Ap. X” – odczytał marszałek i uniósł ramiona w geście bezradności. – Co to „a–pe”?
– „A–er” – wyjaśnił prokurator IPN. – To skrót zanotowany po rosyjsku. Nasze „pe” to ich „er”.
– „Ar...” – głośno zastanowił się szef województwa i spojrzał niepewnie na swojego gościa. – „Ar. X”. Archiwum X? – zaryzykował. – Zgadłem?
– Niestety nie. – Kuba uśmiechnął się z zakłopotaniem. – Skrót oznacza inicjały imienia i nazwiska mężczyzny ze zdjęcia – wyjaśnił, a następnie nabrał powietrza i powiedział trochę uroczyście, jakby chciał dokonać prezentacji: – Panie marszałku, to jest...
W tym momencie rozległo się krótkie, energiczne pukanie do drzwi i do gabinetu weszła atrakcyjna kobieta w wieku, który można było określić jako popołudnie młodości. Była bardzo ładna i bardzo tego świadoma.
Odległość dzielącą ją od stołu konferencyjnego pokonała, stawiając stopy wzdłuż idealnej linii prostej, jak modelka na wybiegu. Drobiła kroki niczym dawne gwiazdy kina skrępowane obcisłymi spódnicami, zwężanymi od bioder do kolan, co przyciągało męskie spojrzenia.
Obaj panowie wstali.
– Pozwoli pan, panie prokuratorze – marszałek zapiął guzik marynarki – że przedstawię panią Iwonę Kern, radną naszego sejmiku, odpowiedzialną za współpracę z zagranicą.
Kuba nie dostrzegł związku między celem swojej wizyty a obszarem kompetencji radnej, ale przywitał się z pełną galanterią. Odsunął kobiecie krzesło i uprzejmie odpowiedział na uśmiech.
– Iwona to moja partyjna koleżanka – wyjaśnił gospodarz spotkania o wiele mniej oficjalnym tonem. – Zaprosiłem ją, bo zna Grodków, pracowała w samorządzie lokalnym i doskonale porusza się w tamtejszym środowisku. Myślę, że jest osobą, jakiej pan szuka.
Radna obrzuciła Kubę zaciekawionym spojrzeniem.
– W czym mogę pomóc? – spytała.
Prokurator IPN rzeczowo objaśnił cel swojej misji, podkreślając jej poufność.
Iwona Kern obracała w dłoniach fotografię Rosjanina w waciaku. Milczała.
– Pochodzi pani z Grodkowa? – chciał wiedzieć Kuba.
– Tak, ale jestem z rodziny repatriantów. Moi rodzice wraz z dziadkami z obu stron przyjechali na Opolszczyznę zaraz po wojnie. Jednym transportem z tej samej wsi na Wołyniu.
Kresy – pomyślał Kuba i w tej samej chwili rozwiązał zagadkę urody Iwony Kern. Radna wyglądała dokładnie tak, jak artystki z zespołu pieśni i tańca, który kiedyś podziwiał na delegacji w Kijowie. Jej czarne oczy, brwi oraz rysy twarzy musiały mieć sporą domieszkę krwi ukraińskiej. Pewnie po czterdziestce – doszedł do wniosku – a ciągle mołodycia. Kobiety znad Dniepru to potrafią.
– Ale w Grodkowie znam wszystkich – radna przypomniała mu o celu wizyty u marszałka. – Z kim chciałby pan porozmawiać?
Prokurator IPN splótł palce dłoni.
– Najchętniej z ludźmi, którzy mogą pamiętać tego człowieka. – Wskazał fotografię dyskretnym ruchem głowy.
Iwona Kern ściągnęła swoje naddnieprzańskie brwi.
– Muszę pomyśleć – stwierdziła. – Rodziny mojej mamy i ojca przyjechały ze wschodu, o ile dobrze pamiętam, jesienią czterdziestego piątego. Jeśli ten człowiek był specjalnym wysłannikiem NKWD krótko po zajęciu Grodkowa przez Rosjan, to obydwa fakty dzieli kilka miesięcy. Nasi, czyli repatrianci, nie mogli go znać – uznała i zamyśliła się jeszcze bardziej.
– Może wobec tego zna pani jakiegoś historyka amatora? Patriotę lokalnego? Nauczyciela zakochanego w dziejach miasta? Zbieracza wspomnień? – Kuba nie dawał za wygraną.
Ale radna przecząco pokręciła głową.
– Mam lepszy pomysł – powiedziała.
Prokurator IPN przyjął wyczekującą pozę.
– Umówię pana z moim mężem. Tomasz jest autochtonem. Jego rodzina mieszka niedaleko Grodkowa od pokoleń. Oni mogą coś wiedzieć. A jeśli nie, to znają takich, co mogą wiedzieć. Niestety – uśmiechnęła się kwaśno – za rok będzie siedemdziesiąt lat po wojnie, a u nas na wsi ciągle dwa światy. Ślązacy sobie, Wschodniacy sobie. A od kiedy działa legalna mniejszość niemiecka, ta granica jest jeszcze lepiej strzeżona. Moi sąsiedzi mogą się dzielić opłatkiem, ale nie sprawami z przeszłości.
W gabinecie marszałka obydwu światów przez chwilę zapanowała krępująca cisza.
– Kiedy możemy się spotkać z pani mężem? – przerwał ją Kuba.
– Ja mam mieszkanie w Opolu i muszę tu być do weekendu – poinformowała radna. – Pan rozumie. Obowiązki. Ale wy z Tomaszem możecie się zobaczyć choćby jutro. Zadzwonię do niego wieczorem i dam panu znać. Mogę prosić o pański numer telefonu?
Prokurator IPN z zakłopotaniem sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął etui na wizytówki.
– Przepraszam. Powinienem od tego zacząć – stwierdził, kładąc przed Iwoną Kern kartonik z nagłówkiem Instytutu.
Radna schowała go do torebki i uważnie spojrzała Kubie w oczy. Wytrzymał to spojrzenie.
Dziwne – pomyślał. – Nawet nie spytała o nazwisko człowieka, którego poszukuję w takiej tajemnicy.
Ciekawe – zastanowiła się z kolei ona. – Co to za Rosjanin? Może powinnam zapytać? Ale w sumie po co? Niech ten warszawski harcerzyk szuka go sobie razem z Tomkiem do woli. Nic mnie to już nie obchodzi.
Rzeczywiście nie obchodziło.
Od kilku miesięcy radna w tajemnicy o wiele głębszej niż śledztwa IPN przygotowywała się do absolutnie zaskakującego zwrotu akcji, jaki miał nastąpić w jej życiu. Takie plany snują ludzie, którzy zamierzają wyjechać na drugi koniec świata, nie zostawiając adresu, albo upozorować własną śmierć, przejść operację plastyczną i zacząć wszystko od nowa.
Dla Iwony Kern tylko to się teraz liczyło. Wszystko inne, łącznie z wizytą u marszałka, było jedynie kamuflażem. Odwróceniem uwagi od tego, co wkrótce miało nastąpić.
3.
Marszałek odprowadził gości do drzwi gabinetu, ale zanim je otworzył, dotknął porozumiewawczo ramienia prokuratora Kani.
– Można jeszcze na słówko?
Pożegnali się z radną Kern, która ponowiła obietnicę późniejszego telefonu do Kuby.
– Nie zdążył mi pan powiedzieć, kim był człowiek w waciaku – szepnął marszałek, gdy zostali sami. Najwyraźniej ciekawość swędziała go przez cały czas rozmowy z Iwoną Kern, bo Kuba miał wrażenie, że siedział jak na szpilkach.
– „Ar. X” – przypomniał prokurator IPN. – „X” to rosyjskie „H”. „Ar. H.” to Aram Chaczaturian.
Szef samorządu województwa zaniemówił na dłuższą chwilę.
– Ten kompozytor? – upewnił się.
Kuba skinął głową.
– Ale numer. – Marszałek nagle zapomniał o powadze swojego urzędu. – I on był specjalnym wysłannikiem NKWD do Grodkowa?
– Właśnie tak.
– Niedawno byliśmy z żoną w Paryżu na jego balecie. – Na twarz marszałka wystąpiły rumieńce. – Jak sobie przypomnę Taniec z szablami, to do tej pory mam dreszcze. Ale moc! Bilety dostaliśmy od przyjaciół, którzy musieli pilnie wyjechać, bo miejsca na Chaczaturiana rezerwuje się dwa lata wcześniej. Ale numer... – powtórzył.
Jakub Kania wyciągnął rękę.
– Raz jeszcze serdecznie dziękuję za pomoc.
Marszałek machnął dłonią.
– Drobiazg. Gdybym mógł się jeszcze na coś przydać, to wie pan, jak mnie znaleźć. Ale z tym Chaczaturianem to mnie pan zastrzelił. I on, w Grodkowie, specjalny wysłannik NKWD, mówi pan. No, no. Tylko – zastanowił się przez moment – dlaczego to takie tajne?
Kuba spojrzał na niego porozumiewawczo.
– Powiem panu, że mnie też wydało się to przesadą. Jednak mój szef i minister spraw wewnętrznych uznali, że temat trzeba dyskretnie i starannie sprawdzić. Wie pan, tuż po wojnie w Grodkowie Rosjanie dopuścili się licznych zbrodni. Rabowali i gwałcili każdego dnia. Ale też mordowali. Miejscowych. Ludzi, którzy nie uciekli z Wehrmachtem, bo czuli się Polakami i zapłacili za to życiem. Gdyby się okazało, że Aram Chaczaturian miał krew na rękach, że był zamieszany w ludobójstwo, to...
– To co? – Marszałek od momentu przypomnienia sobie Tańca z szablami był wyraźnie podekscytowany.
– IPN uważa, że byłaby ważna karta w rozgrywce z Rosją – stwierdził Kuba. – Pewnie Moskwa chciałaby, aby takie coś wyszło na jaw. W końcu to ich duma narodowa. Kompozytor światowej sławy. Sam pan powiedział, że na bilety w Paryżu czeka się dwa lata.
Szef województwa wstał i zrobił kilka kroków po gabinecie, jak bokser koncentrujący się przed walką. Lewą dłonią przytrzymywał zaciśniętą prawą pięść. Wreszcie zatrzymał się przed prokuratorem IPN i spojrzał na niego przenikliwie.
– Myśli pan – konfidencjonalnie zniżył głos – że w zamian za utajnienie prawdy o ewentualnych zbrodniach Chaczaturiana w Grodkowie udałoby się odzyskać czarną skrzynkę tupolewa, który rozbił się w Smoleńsku?
Facet zaczyna odlatywać – pomyślał Kuba. Typowy polityk. Poczuł, że może coś na tym ugrać i pewnie widzi się już na pierwszych stronach gazet, w roli kogoś, kto pomógł przycisnąć Putina.
Jakub Kania chrząknął.
– Nie przesądzajmy faktów – powiedział, unosząc przed sobą otwarte dłonie, jakby chciał powstrzymać rozpędzoną lokomotywę. – To tylko hipoteza IPN i ministerstwa. Jestem tu po to, aby ją zbadać. Im mniej emocji będzie temu towarzyszyć, tym lepiej – dodał z nutą nagany. – Przypominam panu o absolutnej dyskrecji.
4.
Jakub Kania odszukał wiernego peugeota na parkingu urzędu, z którego roztaczał się widok na amfiteatr znany z festiwali polskiej piosenki. Przez dłuższą chwilę przyglądał się niecce widowni, dziwiąc się temu, jaka jest mała. I do jakiego rozmiaru potrafi wyolbrzymić ją optyka kamer telewizyjnych, pokazujących obiekt tak, jakby ze sceny na koronę amfiteatru trzeba było lecieć helikopterem.
– Media potrafią wszystko przeinaczyć – westchnął i otworzył drzwi auta, które powitało go przyjaznym skrzypnięciem.
Peugeot był już motoryzacyjnym seniorem. Coraz częściej skarżył się na dolegliwości somatyczne i nie znał umiaru, domagając się wizyt w warsztatach mechanicznych, tak jak starsi ludzie nie znają go, szturmując przychodnie i ośrodki zdrowia. Sama podróż do Opola była ryzykiem graniczącym z brawurą, ale emeryt sprostał pokładanym w nim nadziejom. Zwłaszcza że zima, której nie lubił, w ostatnich dniach była bardzo przyjazna. Na jezdni nie leżał nawet płatek śniegu, a temperatura w pierwszy wtorek lutego wynosiła osiem stopni Celsjusza, o czym zawiadamiał termometr peugeota – jeden z jego ostatnich zdrowych organów.
Kuba uruchomił silnik i powoli wyjechał na ulicę Piastowską.
Lubił Opole.
Miasto potrafiło zachować urok i normalność, choć jego historia od zawsze cierpiała na chorobę dwubiegunową. W miejscu, w którym prokurator IPN włączał się do ruchu, wieża piastowskiego zamku przytulała się do gmachu Urzędu Wojewódzkiego, zbudowanego przed wojną w stylu Neues Bauen adorowanym przez administrację Hitlera.
Baszta wyglądała jak znak interpunkcyjny. Wykrzyknik podkreślający słowiański rodowód Opola – pomyślał Kuba i kwaśno się uśmiechnął. Niedawno czytał biografię Władysława Opolczyka, prawdziwego patrioty i fundatora klasztoru na Jasnej Górze. Co nie zmieniało faktu, że opolski Piast wściekle walczył z królem Władysławem Jagiełłą, kumplował się z wielkim mistrzem krzyżackim Konradem von Wallenrodem i planował z nim rozbiór Polski między zakon, Czechy i Węgry. W IPN-ie Kuba nauczył się, że ci, którzy najgłośniej krzyczą o swoim patriotyzmie, z reguły mają coś do ukrycia.
Okazując posłuszeństwo nawigacji, skręcił w prawo na mostek nad Młynówką, zostawił z boku rynek i wąską uliczką wydostał się na plac Kopernika.
Objechał niewielkie rondo i zaparkował przed butikowym hotelem przy Oleskiej, do czego skłoniły go internetowe opinie o tutejszej kuchni. Akurat zbliżała się pora obiadu.
Na powitanie z Opolszczyzną wybrał miejscową klasykę: żurek oraz roladę wołową z kluskami śląskimi i modrą kapustą. Ryzykował. Eleganckie restauracje z krochmalonymi obrusami rzadko radzą sobie z prostymi daniami, a jeśli już się za nie biorą, to po to, aby kombinować. Jakby utytułowani szefowie kuchni uznawali ugotowanie czegoś tradycyjnego za ujmę dla swojej kulinarnej legendy. Dlatego żurki i zrazy zawijane lepiej jadać w podmiejskich zajazdach, gdzie przepisy przechodzą z pokolenia na pokolenie i nikomu nie przychodzi do głowy, aby je ulepszać.
Na szczęście kucharz z hotelowej restauracji przy Oleskiej nie wpadł na pomysł, aby zupę wzbogacić „nutą bazylii”, a do rolad podać sos truflowy. Żurek był aksamitny i w niczym nie przypominał przekwaszonego remedium na kaca. Wołowina krucha i soczysta, kluski delikatne i ulepione w miejscowej kuchni, a nie w fabryce gumy do żucia.
Kuba skończył deser, podpisał rachunek „na pokój” i wyszedł na spacer. Schodami obok Muzeum Śląska Opolskiego dotarł na plac Wolności. Przed gmachem filharmonii przyszedł mu do głowy Aram Chaczaturian.
Sam nie wiedział, co o nim myśleć.
Bez wątpienia był geniuszem, co w stalinowskim Związku Radzieckim wcale nie dawało gwarancji bezpieczeństwa. Trzy lata po wojnie on, Szostakowicz i Prokofiew zostali uznani za twórców muzyki burżuazyjnej Europy i Ameryki, co podkreślała specjalna rezolucja biura politycznego ZSRR. Od tamtego dnia ludzie bali się nie tylko chodzić na ich koncerty, ale nawet pozdrawiać na ulicy. Kompozytorzy nieustannie nosili przy sobie szczoteczki do zębów, licząc się z aresztowaniem w każdej chwili: w parku, w sklepie, w domu przy obiedzie albo podczas snu.
A jednak Chaczaturianowi udało się odzyskać łaskę Stalina. Skomponował kilka laurek pod partyjne zamówienie i zaczął pisać tak, jak chce każda dyktatura: narodowo i dla ludu.
Od tej pory jego marynarkę obciążały coraz liczniejsze ordery, kieszeń pieniądze, a sumienie... No właśnie – myślał Kuba. Co czułby taki Penderecki zmuszony do pisania piosenek disco polo? – przemknęło mu przez głowę, choć zaraz skarcił się za to porównanie.
Miał problem z Chaczaturianem. Czy radziecki geniusz muzyczny mógł być oprawcą w Grodkowie, czy nie? Z jednej strony wydawało się to niemożliwe, biorąc pod uwagę jego poziom kultury i wrażliwości, ale z drugiej... Sumienie miał dość elastyczne.
Dowiem się – obiecał sobie Kuba, mijając filharmonię i skręcając na deptak nad kanałem. Lubił tematy nieoczywiste. Problemy, do których nie można było podejść z gotową tezą. Które ukazywały prawdziwe oblicze dopiero pod zebraniu twardych dowodów. Chaczaturian był takim problemem i to prokuratora IPN cieszyło najbardziej. Poza tym tajne śledztwo w jego sprawie dawało jeszcze jeden bonus: wyjazd z Warszawy. Pracę w terenie. Emocje poszukiwań. Ostatni rok spędził w biurze i w archiwach, czując, jak obrasta tkanką urzędniczej rutyny i traci oddech od kurzu.
Przystanął, wciągając do płuc rześkie powietrze, i wtedy właśnie zadzwonił telefon.
– Iwona Kern. – Głos w słuchawce zabrzmiał sucho i stanowczo. Widocznie pani radna nie uznawała niepotrzebnych uprzejmości w relacjach służbowych.
– Miło mi – odparł Kuba, ale puściła to mimo uszu.
– Rozmawiałam z mężem – oznajmiła. – Będzie czekał na pana jutro o dziesiątej na rynku w Grodkowie przed wejściem do ratusza. Ma pomóc.
„Ma pomóc”? – zdziwił się Kuba. Nie „postara się pomóc” albo „obiecał pomóc”, tylko „ma pomóc”? Bo co? Dostał taki rozkaz?
– Serdecznie pani dziękuję – odpowiedział po chwili. – Jestem szczerze zobowiązany.
– Drobiazg – ucięła. – Muszę już kończyć.
– Raz jeszcze... – zaczął, ale przerwała mu krótkim „do widzenia”.
Co to za kobieta? – wrócił do poprzedniej myśli. Widać, że lubi wywierać wrażenie na mężczyznach i pewnie potrafi być czarująca. Tymczasem przed nim odstawia oschłą panią polityk, rozstawiającą po kątach wszystkich, łącznie z własnym mężem. Taki styl czy to jakaś gra?
Potrzebował kilku sekund, aby dojść do wniosku, że odpowiedź na to pytanie tak naprawdę wcale go nie obchodzi. Schował telefon do kieszeni i przeniósł zainteresowanie na kaczki, pływające po Młynówce.
W tym samym czasie Iwona Kern zanurzyła palce w gęstej blond czuprynie postawnego, młodego blondyna, prowadzącego sportowego mercedesa autostradą w stronę Wrocławia.
– Co to za koleś? – zainteresował się blondyn.
– Prokurator z Warszawy – odparła od niechcenia.
– Prokurator? – Kierowca mercedesa dołożył starań, aby w jego pytaniu nie zabrzmiał niepokój.
– Tak, ale z Instytutu Pamięci Narodowej. Wiesz, to ci, co grzebią się w przeszłości.
Tym razem blondyn ukrył ulgę.
– Czego tu szuka?
– Jakiegoś Ruskiego z NKWD działającego w Grodkowie zaraz po wojnie.
– Mówił dlaczego?
Iwona Kern popatrzyła na niego badawczo.
– A co ty tak wypytujesz, kocie? Interesuje cię to?
– Nie – skłamał blondyn.
5.
Tomasz Kern ściągnął z szyi szalik i zawiązał go ponownie, tym razem skuteczniej ochraniając się przed wiatrem, który nagle wpadł na rynek w Grodkowie i zaniepokoił przechodniów. Kilkoro z nich postawiło kołnierze kurtek, poprawiło czapki i przyspieszyło kroku. Parę osób zerknęło na mężczyznę, który kulił się z chłodu przed wejściem do ratusza, jakby chciały mu doradzić ucieczkę. Taki wiatr nie przynosił niczego dobrego.
Kern od jakiegoś czasu czuł skradające się przeziębienie i przez moment pożałował, że nie umówił się z prokuratorem IPN w pobliskiej kawiarni. Chociaż – usprawiedliwił się – to nie on się umówił. Godzinę i miejsce spotkania wyznaczyła Iwonka.
Tak się już utarło.
Od kiedy w liceum zakochał się w niej bez pamięci, była całym jego światem. Nie przejmował się, że przez kilka lat kompletnie go ignorowała lub chichotała z koleżankami, gdy znalazł się w pobliżu. Nie miał żalu, że nie odpowiadała na listy, wysyłane do akademika w mieście, do którego wyjechała na studia. Nie zwrócił uwagi na fakt, że nigdy nie podziękowała za bukiety, jakie przynosił, gdy przyjeżdżała do domu, przywożąc pranie i zabierając prowiant. Kwiaty zawsze odbierała jej mama, pani Gawrylukowa, stając w drzwiach, jakby chciała mu zagrodzić drogę. Patrzyła z politowaniem i niezmiennie informowała, że Iwona się teraz uczy.
Dla Tomasza nie miało to żadnego znaczenia.
Nie liczył się nawet fakt, że już na pierwszym roku anglistyki jego ukochana wyszła za mąż za starszego kolegę z tego samego kierunku. Wbrew wszystkiemu wierzył, że on i Iwonka są sobie przeznaczeni. A wiara czyni cuda.
Kilka miesięcy później mąż Iwony wyjechał do krewnych w Ameryce. Miał ją ściągnąć i uwić rodzinne gniazdko w New Jersey, ale zamiast zaproszenia przysłał pozew o rozwód. Okazało się, że w Stanach miał dziewczynę, a polskie małżeństwo było mu potrzebne tylko po to, żeby dostać wizę.
Tomasz nie poczuł satysfakcji. Był zbyt zakochany, aby odczuwać radość z jej niepowodzenia, nawet jeśli zbliżało go do spełnienia marzeń. Nikt nie potrafił czekać tak jak on.
Dał Iwonie czas na przełknięcie goryczy porażki i powrót w rodzinne strony bez grosza przy duszy. Cierpliwie patrzył, jak jej świat zawęża się do mieszkania z rodzicami oraz perspektyw, jakie może mieć w Grodkowie nauczycielka angielskiego.
Wtedy znów zaniósł kwiaty.
Tym razem drzwi nie otworzyła pani Gawrylukowa. W progu stała jego ukochana. Uśmiechnęła się sztucznie, co Tomasz zapamiętał jako najszczęśliwszą chwilę w życiu. Wyciągnęła rękę po bukiet i niechętnie zaprosiła go do środka. Widocznie już się nauczyła.
Od tamtej chwili minęło dwadzieścia lat.
Co z tego, że ludzie gadali, że to małżeństwo nie potrwa długo? Że ona z repatriantów, chamów, którzy dorobili się ledwo fury gnoju, a on z jednej z najlepszych miejscowych rodzin, od stuleci żyjących na tym skrawku Śląska w kulturze i dostatku. Że ona go nawet nie szanuje. Że syn wcale do niego nie podobny. Że jej w głowie tylko kariera, a on jest w domu za służącego. Jak całe pokolenia Kernów, które nosiły liberie i pracowały w pobliskim pałacu. No, to teraz, jak pałacu już nie ma, dziadówka zza Buga jest za hrabinę, a on za lokaja.
Spojrzał na zegarek. Brakowało minuty do dziesiątej, gdy na parkingu przy rynku zatrzymał się stary peugeot z warszawską rejestracją. Wysiadł z niego ciemnowłosy mężczyzna z lekką nadwagą. Sięgnął po płaszcz, nałożył go i odszukał wzrokiem postać pod ratuszem. Pomachał dłonią.
Tomaszowi wydało się to na tyle miłe, że od razu poczuł sympatię do przybysza. Ruszył w jego stronę.
– Jakub Kania – uśmiechnął się człowiek z peugeota. – Jestem wdzięczny, że zechciał pan poświęcić mi czas.
Tomasz Kern zamrugał jak pensjonarka.
– Mam nadzieję, że się jakoś przydam. Małżonka wspominała, że szuka pan Rosjanina, który przebywał tu zaraz po wojnie. Muszę tylko pomyśleć, jak panu pomóc.
– Może nie stójmy na zimie – zaproponował Kuba, obserwując, jak Kern wyciąga z kieszeni chusteczkę higieniczną i wydmuchuje nos.
Prokurator IPN wykorzystał ten moment, aby przebiec wzrokiem pierzeje rynku i odnaleźć szyld kawiarni. Namierzał słodycze szybciej i skuteczniej niż labradory narkotyki na lotniskach.
– Skoro mamy pomyśleć, trzeba sobie podnieść cukier – rozpromienił się. – Panu też dobrze zrobi gorąca herbata z cytryną.
Kilka minut później siedzieli przy niewielkim stoliku z widokiem na oszkloną ladę z wyrobami cukierniczymi. Wyglądała jak alegoria raju.
– Pańska praca – zaczął niepewnie Tomasz Kern – to chyba trudna sprawa.
– Chciał pan powiedzieć: nudna?
Mąż pięknej radnej się zarumienił. Może z zakłopotania, a może z przeziębienia, które w cieple kawiarni przybrało bardziej zakatarzoną postać. Uśmiechnął się przepraszająco.
– Ma pan rację – przytaknął Kuba. – Trzeba mieć anielską cierpliwość. Z tym, że aniołów czas nie dotyczy, a mnie nagli. Sprawy, którymi się zajmuję, wydarzyły się wiele dziesięcioleci temu, a władza często starała się je ukryć. W moich śledztwach nie pomagają ani dokumenty, o ile w ogóle są, ani kamery monitoringu, bo ich nie było. Wszystko, co mogę odnaleźć, jest w pamięci świadków. W bardzo zniszczonej pamięci – dodał. – Po pierwsze, po wojnie ludzi skutecznie zastraszano, że za ujawnienie prawdy zostaną skrzywdzeni, może nawet zabici. Po drugie, byli uczestnikami okropieństw, które organizm często wypiera ze świadomości, bo nie chce ich przechowywać i budzić się z krzykiem po nocach. Po trzecie wreszcie, poza władzą i psychiką moim najpoważniejszym wrogiem jest biologia. Moich świadków ubywa z dnia na dzień. Popadają w demencję, miażdżyca zabiera im wspomnienia, umierają.
Tomasz Kern słuchał ze współczuciem.
– Kogo szukamy w Grodkowie? – Użył liczby mnogiej, żeby dodać Kubie otuchy.
– Kogoś, kto mógłby pamiętać tego człowieka – powiedział prokurator IPN, podając mu zdjęcie.
– Kto to jest?
– Był – sprostował Kuba. – Był specjalnym wysłannikiem NKWD. Cywilem, bo nazwiska nie ma w archiwach, w których zachowały się dane oficerów Ludowego Komitetu Spraw Wewnętrznych ZSRR. Proszę wybaczyć, ale póki co nie mogę ujawnić jego personaliów.
– Rozumiem. – Kern kiwnął głową i spytał: – O co jest podejrzany?
– Dziś nazwalibyśmy go konsultantem – stwierdził prokurator IPN. – Kimś, kto z ramienia partii komunistycznej zajmował się wprowadzaniem radzieckich porządków, a wie pan, co to wtedy znaczyło. Prześladowanie miejscowej ludności, torturowanie przesłuchiwanych, rozstrzeliwanie bez sądu, zamykanie w obozach Ślązaków, których wcielono do Wehrmachtu.
– To były bardzo złe czasy – wtrącił Kern. – Mój dziadek z pewnością dużo o nich wiedział, bo też swoje wycierpiał. Niestety zmarł, gdy byłem w szkole średniej. Ale nawet gdyby żył, to nie sądzę, żeby chciał rozmawiać. Nigdy nie wracał do tego, co działo się w Grodkowie tuż po wkroczeniu Armii Czerwonej. Jedno panu powiem: tamte wydarzenia podzieliły ludzi tak mocno, że trwa to do dziś. Są tacy, którzy uważają, że trzeba było wtedy zrobić ze Ślązakami porządek. Takie głosy powracają zwłaszcza teraz, gdy legalnie działa mniejszość niemiecka. Potomkowie repatriantów uznają to za wielki błąd władz, przestrzegając, że jakby co, to Ślązacy z Opolszczyzny wbiją Polsce nóż w plecy.
– Jakby co? – podchwycił Kuba, ale Tomasz Kern uciekł wzrokiem pod stolik. Przez dłuższą chwilę w milczeniu szukał chusteczki, potem na siłę wysmarkał nos. Kuba domyślił się, że pytanie nie było mu w smak. W końcu rodzina żony też przyjechała ze wschodu.
– Przykro mi z powodu pańskiego dziadka – rzekł, nie czekając na odpowiedź. – Przeczytałem wszystko, co jest o Grodkowie w aktach IPN. Czyli niewiele. O człowieku z fotografii nie ma tam żadnej wzmianki. Tym bardziej muszę się dowiedzieć, co tu robił.
– Mogę jeszcze raz zobaczyć zdjęcie? – poprosił Tomasz.
– Jasne. – Kuba podał mu odbitkę.
– Nie wygląda na oprawcę – orzekł Kern po kilku sekundach.
– Pozory mylą. W pracy nieraz miałem do czynienia z potworami o buziach niewiniątek.
– Dobrze mu z oczu patrzy – upierał się Kern. – To Gruzin?
– Ormianin.
– Znajdziemy go. – Mąż radnej nabrał nagle stanowczości. – Żyje jeszcze trochę starszych ludzi, którzy byli w mieście zaraz po wojnie i sporo ucierpieli od Rosjan. Do kiedy zamierza pan zostać w Grodkowie? – spytał.
– Do kiedy będzie trzeba.
– Wobec tego proszę o dwa dni czasu. Przygotuję panu listę wraz z adresami. A jak Iwonka wróci na weekend do domu, napisze panu list polecający. Ludzie ją tu bardzo szanują – dodał z podziwem. – Wiele zrobiła dla miasta.
– Jestem bardzo wdzięczny za pomoc – powiedział Kuba. – Pani radna to rzeczywiście wspaniała osoba.
Tomasz Kern rozpromienił się, patrząc wyczekująco na Kubę, jakby zachęcał go do kolejnych komplementów pod adresem żony. Sytuacja zrobiła się lekko niezręczna.
– Przepraszam – usprawiedliwił się Kuba, wstając z krzesła. – Kawa daje znać o sobie.
Rozejrzał się po wnętrzu kawiarni, ale Kern go uprzedził, wskazując drogę do toalety.
Odczekał, aż prokurator IPN zniknie za jej drzwiami, ponownie sięgnął po zdjęcie pozostawione przez niego na stoliku. Wyjął z kieszeni smartfona i je sfotografował. Starannie odłożył odbitkę, dokładnie tak jak leżała. Kiedy Kuba wrócił do stolika, serdecznie się do niego uśmiechnął.