- W empik go
Komediantka - ebook
Komediantka - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 454 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ogródek teatralny się budził. Kurtyna ze skrzypem poszła w górę i ukazał się rozczochrany chłopak, bosy i w koszuli, i wziął się do zamiatania świątyni sztuki. Kurz tumanami płynął na ogródek, osiadał na czerwonym suknie krzeseł i na rzadkich liściach kilku suchotniczych kasztanów. Garsoni i służba restauracyjna robili porządki pod olbrzymią werandą. Słychać było stuk mytych kufli, trzepanie chodników, suwanie krzeseł i ciche szepty bufetowej, rozstawiającej z pewnym namaszczeniem szeregi butelek, talerzyki z przekąskami i ogromne bukiety a la Makart, podobne do mioteł zasuszonych.
Z boku zaglądało słońce jaskrawe i banda czarnych, ruchliwych wróbli wisiała na gałęziach, trzepotała się na poręczach krzeseł, dopominając się krzykiem okruchów. Dziesiąta wydzwoniła na bufetowym zegarze wolno i uroczyście, gdy na werandę wpadł wysoki, szczupły chłopak; podartą czapkę miał na czubku głowy, obsypanej rudawymi pierścionkami poskręcanych włosów, twarz piegowatą i śmiejącą się, nos zadarty nieco. Leciał wprost do bufetu.
– Ostrożnie, Wicek, bo buty zgubisz!… – zawołała bufetowa.
– Nic to, każę je tylko przefasonować! – odparł wesoło, spoglądając na swoje buty, które w nieznany sposób trzymały się jego nóg, pomimo że nie miały podeszew ani wierzchu.
– Proszę pani o naparsteczek muślinu! – zawołał kłaniając się zamaszyście.
– Gotówka jest? – spytała bufetowa wyciągając rękę.
– Nic a będzie… Wieczorem oddam, jak panią szanuję, oddam rzetelnie – prosił akcentując charakterystycznie. Bufetowa ruszyła tylko ramionami pogardliwie.
– Niech pani da… zaproteguję panią do szacha perskiego… Oj, oj! taka obszerna facetka, to pewne angaż ma…
Garsoni wybuchnęli śmiechem, bufetowa trzasnęła silniej metalową podstawką.
– Wicek! – zawołał ktoś od wejścia.
– Słucham pana reżysera.
– Są już wszyscy na próbie?
– Oho! nic a będzie!… – zawołał śmiejąc się łobuzowato.
– Zamawiałeś?… byłeś z okólnikiem?…
– Byłem. Wszyscy się podpisali.
– Byłeś z afiszem u dyrektora?
– Kiedy dyrektor był jeszcze za kulisami: leżał w łóżku i but sobie oglądał.
– Trzeba go było dać dyrektorowej.
– Kiedy pani dyrektorowa załatwiała się z dziećmi; trochę było za głośno, więc dałem nura.
– Polecisz z listem na Hożą, wiesz…
– Parę razy. Zacna niewiasta! jak wczoraj jeden pan w krzesłach powiedział na pannę Nicoletę.
– Zaniesiesz, dostaniesz odpowiedź i przylecisz natychmiast.
– Panie reżyserze, zarobię co, prawda?… bo takim biedny, psiakość słoniowa, że…
– Dostałeś przecież wieczorem a conto.
– I… fajgla! Rozmieniłem go zaraz na piwonię i serdelansy. Zapłaciłem z reszty komorne, dałem a conto swojemu szewcowi, ratę na premiówkę i czysto!
– Małpa zielona jesteś!… Masz za drogę.
– Błogosławione ręce, co dają czterdziestki! – zawołał komicznie, szasnął butami i zniknął podskakując z uciechy.
– Ustawić scenę do próby! – krzyknął reżyser i usiadł pod werandą. Towarzystwo schodziło się powoli. Witali się w milczeniu i rozchodzili po ogródku.
– Dobek! – zawołał reżyser na wysokiego mężczyznę, idącego do bufetu – chlapiesz od rana, a na próbie nic cię nie słyszę, suflujesz pod psem!…
– Reżyserze! miałem taki sen: Noc… studnia… potykam się… lecę w głąb… Strach mnie ścisnął… krzyczę… ratunku nie ma… chlup!… jestem w wodzie… Brr!… tak mi teraz zimno, że niczym się rozgrzać nie mogę.
– Nie zawracaj swoimi snami.. Pijesz od rana do nocy.
– Bo nie mogę pić jak wszyscy: od nocy do rana. Zimno… obrzydliwie zimno!…
– Każę ci dać herbaty..
– Jestem zdrowy, panie Topolski, a ziółek używam tylko w chorobie. A herba teus, team, czy herbatum… ziółka! Moszcz, wyciąg, pierwiastek żytni, to godne tylko pełnego człowieka, a za takiego mam się honor mieć, panie reżyserze.
Wszedł dyrektor, a Dobek poszedł do bufetu.
– Obsadziłeś Nitouché? – zapytał reżysera po przywitaniu.
– Jeszcze niezupełnie… Te baby to… Są trzy kandydatki na Nitouché.
– Dzień dobry, dyrektorze! – zawołała jedna z filarów teatrzyku, Majkowska, aktorka przystojna, w jasnej sukni, w jasnej jedwabnej okrywce, w białym kapeluszu z ogromnym strusim piórem. Była różowa od wypoczynku nocnego i od niedostrzegalnej warstewki różu. Oczy miała wielkie, ciemnobłękitne, usta pełne i ukarminowane, twarz klasyczną i bardzo dumne ruchy. Grywała pierwsze role.
– Chodź no dyrektor, mam interesik…
– Zawsze na usługi pani… Może pieniędzy?… – rzucił frasobliwie dyrektor.
– Tymczasem… nie. Co dyrektor pije?
– Ho! ho! poleje się tutaj czyjaś krew! – zawołał podnosząc komicznie rękę do góry…
– Co dyrektor pije, pytam się?…
– Bo ja wiem… Wypiłbym koniaku, ale…
– Boisz się pan żony?… Nie gra przecież w Nitouché.
– To pewne, ale…
– Dwójka!… koniak i przekąska.
– Dasz dyrektor rolę Nitouchy Nicolecie, co?… Proszę cię o to, dyrektorze; zależy mi na tym ogromnie. Pamiętaj, Cabiński, że ja nigdy o nic nie proszę, i zrób to…
– To już czwarta!… Boże, co ja cierpię przez te kobiety!
– Któraż chce tej roli?
– A no, Kaczkowska, dyrektorowa, Mimi, a teraz Nicoleta.
– Dwójka!… dalszy ciąg!… – zawołała stukając kieliszkiem w tackę.
– Dasz dyrektor Nicolecie. Ja wiem z pewnością, że ona nie przyjmie, bo ze swoim drewnianym głosem mogłaby tańczyć, a nie śpiewać, ale, widzi dyrektor, w tym leży cały interes, żeby jej dać tę rolę.
– No, pominąwszy moją babę, ale Mimi i Kaczkowska urwą mi głowę!
– Niewiele dyrektor straci na tym. Ja biorę na siebie wytłumaczenie im tego. Będziemy mieć pyszną farsę, bo, widzisz pan, będzie tu dzisiaj ten jej obywatel. Wczoraj chwaliła się przed nim, że to ją miałeś dyrektor na myśli ogłaszając w pismach, że rolę Nitouchy grać będzie najpiękniejsza i fertyczna XX.
Cabiński zaczął się śmiać cicho.
– Tylko ani słowa. Zobaczysz dyrektor, co się zrobi. Pozornie, przy nim, ona przyjmie, aby się popisać. Halt ją zaraz weźmie na próbę i sypnie… przy wszystkich; dyrektor odbierzesz jej rolę i dasz, komu ci się podoba.
– Straszną pani jesteś w nienawiści.
– Ba, w tym i nasza siła leży.
Poszli na ogródek, gdzie już kilkanaście osób towarzystwa czekało na próbę. W krzesłach grupami siedzieli dramatyczni i dramatyczne. Śmiechy, żarty, opowiadania, skargi rozlegały się ze wszystkich stron, na tle strojenia instrumentów w orkiestrze. Pod werandę przybywało coraz więcej gości. Podnosił się gwar, brzęk talerzy, skrzyp odsuwanych krzeseł. Dymy z papierosów unosiły się obłoczkami aż pod żelazne wiązania dachu. Zapanowała codzienna atmosfera restauracji, licznie odwiedzanej. Weszła Janka Orłowska. Usiadła przy jakimś stoliku i zapytała garsona:
– Proszę pana, czy już przyszedł dyrektor teatru?
– Tam!
– Który?
– Co pani każe?
– Przepraszam, który z tamtych panów jest Cabińskim?
– Siódemka!… cztery wódki! – zawołano z boku.
– Zaraz, zaraz!
– Piwa!
– Który z tamtych panów jest dyrektorem? – zapytała Janka po raz drugi cierpliwie.
– Zaraz będę pani służył! – odpowiedział kłaniając się na wszystkie strony i nasłuchując. Czuła się ogromnie onieśmieloną. Wydało się jej, że patrzą na nią wszyscy, że garsoni przechodząc obok, z rękoma pełnymi kufli lub talerzy, przechylają się i rzucają takie dziwne spojrzenia, że się rumieniła bezwiednie. Siedziała dosyć długo, zanim garson przybiegł przynosząc zarazem zamówioną kawę.
– Chce się pani widzieć z dyrektorem?
– Tak…
– Siedzi w pierwszym rzędzie krzeseł, od ogródka. Ten gruby, w białej kamizelce, o!… widzi pani?…
– Widzę… Dziękuję!
– Może poprosić?
– Nie… Zresztą zajęty…
– Rozmawia tylko…
– A ci panowie, z którymi rozmawia?…
– To także nasi: aktorzy.
Zapłaciła za kawę dając czterdziestówkę. Długo szukał reszty, ale widząc, że ona patrzy w inną stronę, ukłonił się za napiwek.
– Pójdę poprosić…
– Dobrze, ale jak ci panowie trochę odejdą…
– Rozumiem! – powiedział z głupim uśmiechem i odszedł…
Janka wypiła spiesznie kawę i poszła na ogródek. Przeszła obok dyrektora i przyjrzała mu się pobieżnie. Zobaczyła tylko dużą twarz o bladości anemicznej, z sinawymi plamami, niezbyt sympatyczną. Kilku aktorów, stojących obok niego, sprawiło na niej wrażenie ludzi pięknych.
Zobaczyła w ich gestach, twarzach wygolonych, śmiechach swobodnych coś tak wyższego od znanych dotychczas mężczyzn, że z pewnym skupieniem wsłuchiwała się w ich głosy. Scena odsłonięta, zaległa mrokiem, ciągnęła jej oczy swoją tajemniczością. Widziała po raz pierwszy teatr z bliska i aktorów nie na scenie. Teatr wydał się jej niby świątynia grecka, a tych ludzi, których profile miała przed sobą i których dźwięczne głosy słyszała co chwila, wzięła za prawdziwych kapłanów sztuki, o jakich marzyła nieraz. Oglądała to wszystko po raz pierwszy i oczyma entuzjastki.
Czuła się bardzo zadowoloną już tym, że mogła oddychać powietrzem prawdziwego teatru. Rozglądała się ciekawie po wszystkim, gdy nagle zobaczyła, że ten sam garson coś szepce do dyrektora i nieznacznie wskazuje na nią. Przeszedł ją jakiś dreszcz obawy dziwnej i denerwującej; nie patrzyła już, czując, że ktoś idzie do niej, że jakieś spojrzenia ciążą na jej głowie i okrążają jej postać. Nie wiedziała jeszcze, od czego zacznie, co powie, jak to zrobi, a czuła, że musi się rozmówić. Podniosła się, gdy zobaczyła Cabińskiego przed sobą.
– Jestem dyrektor Cabiński…
Stała nie mogąc słowa przemówić z gwałtownego wzruszenia.
– Pani raczyła mnie wezwać?… – wyrzekł i ukłonił się z godnością, na znak, że gotów jest słuchać.
– Tak… proszę pana… dyrektora. Chciałam prosić… może by… – jąkała się nie znajdując na razie słów odpowiednich.
– Proszę, niech pani spocznie… niech się pani uspokoi… Czy to co tak ważnego?… – szeptał pochyliwszy się ku niej, a jednocześnie mrugał znacząco na patrzących się aktorów.
– O, bardzo ważne!… – odpowiedziała podnosząc twarz na niego. – Chciałam prosić pana dyrektora o przyjęcie mnie do teatru.
To ostatnie zdanie wypowiedziała szybko, jakby obawiając się, aby jej odwagi i głosu nie zabrakło.
– A!… tylko tyle?… angażować się panna chciała?…
Wyprostował się i przymrużonymi lekceważąco oczyma wpatrywał się krytycznie w jej twarz.
– Umyślnie przyjechałam… Pan dyrektor nie odmówi mi, prawda?…