Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Komin Pokutników - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
15 marca 2013
34,06
3406 pkt
punktów Virtualo

Komin Pokutników - ebook

Książka najwybitniejszego polskiego taternika lat 50. i 60., przez blisko pół wieku uchodząca za kultową. Jan Długosz, ginąc w 33. roku życia na grani Zadniego Kościelca, pozostawił po sobie legendę oraz trzynaście opowiadań, których akcja rozrzucona jest pomiędzy Tatrami, Alpami i Kaukazem. Wydane po raz pierwszy przez Iskry w 1964 roku w zbiorze Komin Pokutników do dziś wygrywają czytelnicze plebiscyty na bestseller górski wszech czasów.

Komin Pokutników to książka szczególna; to dobra górska literatura, ale też niemal reporterski zapis wspinaczek o znaczeniu przełomowym dla historii taternictwa. Można ją czytać jako literacką opowieść o przygodzie, z wartką akcją i ujmującym dowcipem, bądź jako źródło faktograficzne – w tym pomaga komentarz historyczny dodany do obecnego wydania, stanowiący klucz do rozszyfrowania bohaterów oraz dokonanych przez nich przejść. Tekstowi towarzyszy blisko setka unikalnych zdjęć, przeważnie dotąd niepublikowanych.

Spis treści

Od redaktora

Lawina

Direttissima

Piosenka Brassensa

Ściana lęku

Biwak na wielkim wozie

Kto woła pomocy

Słońce nad Ułłu-Tau-Czana

Komin Pokutników

Śladami Gornej Indyjki

Twarz Szchary

Wielki Mnich

Czarny motyl

„Świecznik” Filara Frêney

Komentarz historyczny

Lawina

Direttissima

Piosenka Brassensa

Ściana lęku

Biwak na Wielkim Wozie

Kto woła pomocy

Słońce nad Ułłu-Tau-Czana

Komin Pokutników

Śladami Gornej Indyjki

Twarz Szchary

Wielki Mnich

Czarny motyl

„Świecznik” Filara Frêney

Wykaz postaci

Nota edytorska

Jan Długosz i jego tatrzańska epoka

Przypisy

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-244-0242-7
Rozmiar pliku: 7,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD REDAKTORA

„Ko­min po­kut­ni­ków” to książ­ka szcze­gól­na. To do­bra gór­ska li­te­ra­tu­ra, ale też so­lid­ny ka­wa­łek hi­sto­rii ta­ter­nic­twa. Moż­na ją czy­tać wy­łącz­nie jako li­te­ra­tu­rę, opo­wieść o przy­go­dzie, z wart­ką ak­cją i spe­cy­ficz­nym dow­ci­pem – i na tej przy­go­dzie, prze­ży­ciu po­prze­stać. Tak wła­śnie czy­ta­no „Ko­min…” przez 40 lat od chwi­li jego pierw­sze­go wy­da­nia w 1964 roku.

Rów­no­cze­śnie jed­nak każ­de nie­mal opo­wia­da­nie w tej książ­ce do­ty­czy ja­kie­goś waż­ne­go mo­men­tu w hi­sto­rii ta­ter­nic­twa – nie na dar­mo był Dłu­gosz au­to­rem kil­ku prze­ło­mo­wych do­ko­nań. Moż­na więc po­ku­sić się o od­two­rze­nie szcze­gó­łów tam­tych przejść, któ­re mia­ły prze­cież swo­ją hi­sto­rię, daty, uczest­ni­ków. Taką wła­śnie rolę – fak­to­gra­ficz­ne­go przy­czyn­ka do Dłu­go­szo­wych opo­wie­ści – peł­ni „Ko­men­tarz hi­sto­rycz­ny”, do­da­ny współ­cze­śnie do ory­gi­nal­ne­go tek­stu au­tor­skie­go. W jego stwo­rze­niu po­mo­gli mi sami bo­ha­te­ro­wie książ­ki – ta­ter­ni­cy, part­ne­rzy od liny i to­wa­rzy­sze wspi­na­czek Dłu­go­sza lub tyl­ko świad­ko­wie opi­sy­wa­nych przez nie­go wy­da­rzeń. Dzię­ki nim po­zna­łam do­dat­ko­we szcze­gó­ły i oko­licz­no­ści wie­lu fak­tów, czę­sto cie­ka­we, ale po­zo­sta­ją­ce „za ku­li­sa­mi”. Do­łą­cze­nie owe­go hi­sto­rycz­ne­go anek­su na­da­je książ­ce do­dat­ko­wy, obok li­te­rac­kie­go, wa­lor – czy­ni z niej po­zy­cję z po­gra­ni­cza li­te­ra­tu­ry pięk­nej i re­por­ta­żu. Za re­por­te­ra ucho­dził zresz­tą sam Dłu­gosz już za ży­cia, gdy swo­je opo­wia­da­nia-re­la­cje ze wspi­na­czek pu­bli­ko­wał w pra­sie, sta­jąc się naj­słyn­niej­szym w la­tach 50. i 60. pol­skim al­pi­ni­stą-li­te­ra­tem.

Po­nie­waż opo­wia­da­nia uło­żo­ne są zgod­nie z chro­no­lo­gicz­ną ko­lej­no­ścią wy­da­rzeń, ko­men­tarz po­zwa­la śle­dzić roz­wój ka­rie­ry gór­skiej Dłu­go­sza, a rów­no­le­gle – rów­nież pi­sar­skiej; za­miesz­czo­na bi­blio­gra­fia od­no­to­wu­je wszyst­kie pu­bli­ka­cje po­prze­dza­ją­ce osta­tecz­ne, książ­ko­we wer­sje opo­wia­dań.

Same opo­wia­da­nia zo­sta­ły opra­co­wa­ne – wzglę­dem wy­da­nia pierw­sze­go z 1964 roku – na nowo. Było to moż­li­we dzię­ki od­na­le­zio­ne­mu prze­ze mnie ar­chi­wum au­to­ra; wśród bo­gac­twa do­ku­men­tów ro­dzin­nych zna­la­złam tak­że rę­ko­pi­sy, ma­szy­no­pi­sy, no­tat­ki i wła­sno­ręcz­ne szki­ce Dłu­go­sza – te wła­śnie ma­te­ria­ły po­słu­ży­ły mi do przy­go­to­wa­nia obec­nej po­sta­ci „Ko­mi­na po­kut­ni­ków”. Od­na­le­zie­nie słyn­nej w śro­do­wi­sku wspi­nacz­ko­wym „skrzy­ni Dłu­go­sza”, któ­rej ist­nie­nie przez bli­sko 40 lat uwa­ża­no li tyl­ko za le­gen­dę, od­bi­ło się w świat­ku gór­skim spo­rym echem. Zwłasz­cza że nie­mal wszyst­kie ele­men­ty owej le­gen­dy oka­za­ły się praw­dą – mię­dzy in­ny­mi ten, że skrzy­nia za­wie­ra nie­zna­ne do­tąd tek­sty Dłu­go­sza prze­zna­czo­ne do ko­lej­nych pla­no­wa­nych przez nie­go ksią­żek. Z tych tek­stów istot­nie skom­po­no­wa­łam póź­niej jesz­cze dwie książ­ki Jana Dłu­go­sza, „Flirt z Czar­ną pa­nią” oraz „Wy­wiad z yeti”, wy­da­ne w 1994 i 1995 roku. Ale – co tu waż­niej­sze – od­na­la­złam w niej tak­że wie­le no­ta­tek Dłu­go­sza z cza­sów pra­cy nad „Ko­mi­nem Po­kut­ni­ków”, dzię­ki cze­mu moż­li­we było przy­wró­ce­nie kom­po­zy­cji nie­któ­rych opo­wia­dań we­dług jego au­tor­skie­go za­my­słu. Mo­głam też po­pra­wić nie­ści­sło­ści i błę­dy, ja­kie za­kra­dły się do wy­da­nia pierw­sze­go – co czę­sto sta­je się udzia­łem ksią­żek wy­da­wa­nych po­śmiert­nie, nad któ­ry­mi nie czu­wa już oko au­to­ra.

Zmia­ny w war­stwie ję­zy­ko­wej ogra­ni­czo­ne zo­sta­ły do nie­zbęd­nej re­dak­cji uwzględ­nia­ją­cej dzi­siej­sze re­gu­ły or­to­gra­ficz­ne i in­ter­punk­cyj­ne, przy za­cho­wa­niu naj­da­lej po­su­nię­te­go sza­cun­ku wo­bec ory­gi­nal­ne­go sty­lu au­to­ra, za któ­ry „Ko­min po­kut­ni­ków” jest ko­cha­ny przez wciąż nowe po­ko­le­nia czy­tel­ni­ków.

Mimo iż Dłu­gosz nie re­zy­gno­wał z ob­szer­nych i szcze­gó­ło­wych opi­sów wspi­na­czek, książ­ka do­sko­na­le może się obejść bez słow­nicz­ka wy­ra­żeń fa­cho­wych. Jest zro­zu­mia­ła dla każ­de­go, bę­dąc ra­czej zbio­rem wspo­mnień, re­flek­sji i prze­żyć niż tech­nicz­nych opi­sów.

Dla­te­go na­le­ży do ka­no­nu lek­tur po­cząt­ku­ją­cych wspi­na­czy I dla­te­go na­le­ży do ka­no­nu lek­tur gór­skich we­te­ra­nów.

Pra­gnę zło­żyć naj­ser­decz­niej­sze po­dzię­ko­wa­nia „ku­sto­szo­wi” Dłu­go­szo­we­go ar­chi­wum, tak­że al­pi­ni­ście, Paw­ło­wi Mu­la­rzo­wi, któ­ry prze­cho­wał i uchro­nił przed roz­pro­sze­niem nie tyl­ko oso­bi­ste pa­pie­ry au­to­ra „Ko­mi­na po­kut­ni­ków”, lecz rów­nież ar­chi­wa­lia, rzu­ca­ją­ce snop świa­tła na dzie­je jego za­słu­żo­nej – tak­że dla hi­sto­rii Pol­ski – ro­dzi­ny.

Rów­nie ser­decz­ne po­dzię­ko­wa­nie kie­ru­ję pod ad­re­sem Grze­go­rza Głaz­ka, któ­ry słu­żył mi radą i po­mo­cą przy przy­go­to­wa­niu I wy­da­nia peł­ne­go „Ko­mi­na Po­kut­ni­ków” w 1994 roku.

Ewa De­reń

Ka­to­wi­ce, ma­rzec 2008LAWINA

Wy­pa­dek to dziw­na rzecz –

nig­dy go nie ma,

do­pó­ki się nie wy­da­rzy.

A.A. Mil­ne,

_Chat­ka Pu­chat­ka_

Kłę­by roz­py­lo­ne­go w po­wie­trzu śnie­gu za­czy­na­ją z wol­na opa­dać. Sto­ję na nie­pew­nych, chwiej­nych no­gach, zbie­ra­jąc my­śli. W zu­peł­nej pu­st­ce ko­ła­czą na­tręt­ne py­ta­nia: „Czy tyl­ko ja się ura­to­wa­łem? Trój­ka jest na pew­no tam, w dole, ale gdzie jest Adam? Może zo­stał wy­żej?”.

Wy­tę­żam nie naj­lep­szy wzrok; w gó­rze ma­ja­czy ciem­na syl­wet­ka. Przy­mru­żam oczy: chy­ba się po­ru­sza…

– Adam, to ty?! – wrzesz­czę.

– Ja­nek! Ży­jesz? – do­la­tu­je nie­pew­na od­po­wiedź.

Nie­wy­raź­na ciem­na pla­ma po­więk­sza się, kon­tu­ry za­ry­so­wu­ją się ostrzej – wresz­cie roz­po­zna­ję wy­stra­szo­ną twarz czła­pią­ce­go ku mnie Ada­ma. Wy­glą­da ra­czej na ca­łe­go, tyl­ko cze­kan i czap­kę po­rwa­ła mu la­wi­na.

– Ale­śmy mie­li nie­wia­ry­god­ne szczę­ście! – po­wta­rzam chy­ba po raz dzie­sią­ty.

– Tak, tak, chodź­my pręd­ko do nich – od­po­wia­da nie­spo­koj­nie Adam.

Za chwi­lę sta­je­my nad kra­wę­dzią kil­ku­set­me­tro­we­go, prze­cię­te­go stro­mym, miej­sca­mi pio­no­wym żle­bem urwi­ska. Pa­trzy­my w dół, nie mó­wi­my nic. Wiel­kiej na­dziei nie ma.

Scho­dzę wol­niej, prze­szka­dza mi brak oku­la­rów i złe raki. Na nie­któ­rych gła­zach czer­wo­ne pla­my – krew. Boję się tego, co za­sta­nie­my. Wciąż jesz­cze nie mam wra­że­nia, że to rze­czy­wi­stość, ra­czej zły sen. Idę jak w tran­sie, w szo­ku po­ko­nu­ję trud­ne stro­me od­cin­ki. Chciał­bym się zbu­dzić, ale w głę­bi du­szy wiem, że to nie­moż­li­we. Z dołu sły­szę okrzy­ki:

– Ja­nek, prę­dzej!

Mi­jam ostat­nie krę­te ska­ły i wi­dzę nie­wia­ry­god­nie wiel­kie la­wi­ni­sko, się­ga­ją­ce aż po za­mar­z­nię­ty staw, do po­ło­wy za­sy­pa­ną fi­gur­kę Stasz­ka i Ada­ma ner­wo­wo grze­bią­ce­go rę­ka­mi w śnie­gu. Za chwi­lę cwa­łu­ję po ubi­tej la­wi­nie i za­czy­nam ryć z dru­giej stro­ny bez­wład­nej ręki w ska­fan­drze. To Han­ka.

Nie wiem, czy to se­kun­dy, mi­nu­ty czy kwa­dran­se. Han­ka żyje – jest żół­ta jak Chiń­czyk, zda­je się zła­ma­na ręka – ale żyje, choć po­tę­pień­czo szczę­ka zę­ba­mi.

– Adam! Ja­nek! – woła unie­ru­cho­mio­ny zła­ma­ną nogą Sta­szek. – Zo­staw­cie ją! Szu­kaj­cie Ma­ry­ny!

Jak sza­leń­cy chwy­ta­my za gi­ną­cą pod śnie­giem linę i po­ty­ka­jąc się, upa­da­jąc i pod­no­sząc, wy­ry­wa­my ją z bia­łe­go la­bi­ryn­tu. Lina – wście­kle po­skrę­ca­ny wąż – robi prze­dziw­ne pę­tle, od­bie­ga, za­wra­ca. Opór, ko­pie­my go­ły­mi rę­ka­mi – psia­krew, blok skal­ny! I znów w lewo, pra­wo, ósem­ki, łuki, na­resz­cie w dół. Głę­bo­kość śnie­gu jest od­wrot­no­ścią na­szych na­dziei, z upo­rem krwa­wi­my pal­ce o za­mar­z­nię­tą szreń. Sły­chać tyl­ko świsz­czą­ce od­de­chy. Nad nami słoń­ce, bez­na­mięt­ne, obo­jęt­nie oświe­tla­ją­ce nas słoń­ce. Han­ka i Sta­szek bez sło­wa cze­ka­ją na wy­nik.

Zni­ka­my pra­wie w wy­ko­pa­nym dole, prze­szka­dza­jąc so­bie na­wza­jem…

Do­ko­pu­ję się pierw­szy. Leży metr pod śnie­giem, gło­wą w dół. Zle­pio­ne krwią wło­sy, sina twarz, wpó­ło­twar­te usta… To chy­ba ko­niec. Adam usta­wia jej ję­zyk we wła­ści­wym po­ło­że­niu i na­gle… ci­chy jęk – za­czy­na od­dy­chać.

– Żyje! – krzy­czę.

– Żyje… – cie­szą się asy­stu­ją­cy z od­da­li Han­ka i Sta­szek.

Jest zu­peł­nie nie­przy­tom­na.

Słoń­ce cof­nę­ło się tro­chę ku za­cho­do­wi i obej­mu­je nas cień; kil­ka­na­ście stop­ni mro­zu, trze­cia po po­łu­dniu, za pół­to­rej go­dzi­ny noc…

Prze­ry­wa­my bez­sku­tecz­ne cu­ce­nie.

– Adam, leć do Po­pradz­kie­go, ja zo­sta­nę z nimi. Znasz dro­gę?

– Przez próg do Zło­misk, po­tem pro­sto?

– Tak. Wra­caj za­raz. Ja­kieś je­dze­nie, koce, to­bo­gan… i za­dzwoń po „Za­chran­k改.

– Trzy­maj­cie się. Lecę!

– Adaś, tyl­ko po ga­zie, po ga­zie, bo za­mar­z­nie­my! – wtrą­ca Sta­szek.

Adam pę­dzi twar­dym la­wi­ni­skiem, ale wnet za­czy­na za­pa­dać się w śnie­gu, fika ko­zła za ja­kimś wy­sta­ją­cym gła­zem i zni­ka. Zo­sta­ję sam z trze­ma po­ła­mań­ca­mi. Sam, na nie wia­do­mo jak dłu­go – w naj­lep­szym wy­pad­ku na pięć, sześć go­dzin, w naj­gor­szym…

Cień obej­mu­je już Han­kę, do­cho­dzi do Stasz­ka. Hen w gó­rze, pra­wie ki­lo­metr nad nami, nie­do­stęp­ne Cze­ski Szczyt i Wy­so­ka. Z le­wej ja­kieś po­tęż­ne urwi­sko – z nie­do­wie­rza­niem roz­po­zna­ję wschod­nią ścia­nę po­gar­dza­nych Ko­pek.

– Wiesz – mówi Sta­szek – kie­dy to wszyst­ko sta­nę­ło i spoj­rza­łem do góry… naj­pierw po­my­śla­łem, o rany! jak wy­so­ko trze­ba bę­dzie pod­cho­dzić… Te­raz – do­da­je – chciał­bym tyl­ko ja­koś z tego wyjść…

– No, no, nie prze­sa­dzaj, nie jest zno­wu tak źle – od­po­wia­dam nie­pew­nie. Robi się cho­ler­nie zim­no. Nada­rem­nie usi­łu­ję od­szu­kać za­rzu­co­ne w śnie­gu rę­ka­wicz­ki. Je­stem w sa­mej ko­szu­li, bo na moim ska­fan­drze i swe­trze leży Ma­ry­na. Za­czy­na mną trząść, po­now­nie za­bie­ram się do cu­ce­nia. Ma­ry­na nie re­agu­je na sło­wa, na roz­cie­ra­nie skro­ni śnie­giem, na kle­pa­nie po po­licz­kach. Beł­ko­cze coś. Wtem otwie­ra oczy i przy­pa­tru­je mi się uważ­nie:

– Ktoś ty? – pyta. – Cze­mu mnie bu­dzisz! Ja chcę spać! – Za­czy­na pła­kać: – Zo­staw mnie! Zo­sta­aw! Tak cie­pło… Wio­sna, ptasz­ki, psz­czo­ły brzę­czą… Zo­staw! Brzę­cząą!!!

Po chwi­li otwie­ra oczy, tym ra­zem przy­tom­niej­sza:

– Ja­nek – szep­cze sła­bo – co się sta­ło? Ja chcę do domu… Ma­mu­siu! Tłu­ma­czę jej jak dziec­ku, że to nie­moż­li­we; po­le­cie­li­śmy z la­wi­ną, Adam po­szedł po po­moc i za­raz wró­ci. Kiwa po­ta­ku­ją­co gło­wą, ale za­czy­na zno­wu swo­je:

– Cze­muś mnie zbu­dził? Ja chcę do domu…

Je­stem tro­chę tym wszyst­kim zmę­czo­ny. Na do­bit­kę Sta­szek i Han­ka dają znać o so­bie chó­ral­ny­mi krzy­ka­mi i szczę­ka­niem zę­bów – nie czu­ją zmar­z­nię­tych nóg. „Mu­szę po­sa­dzić mo­ich roz­bit­ków ra­zem – my­ślę – za­wsze cie­plej. Naj­le­piej bę­dzie ścią­gnąć Stasz­ka w dół”. Ale na­po­ty­kam opór; Sta­szek nie po­zwa­la ru­szyć zła­ma­nej nogi, jego opty­mizm przez te pół­to­rej go­dzi­ny ulot­nił się tro­chę. Nio­sę więc w górę pół­przy­tom­ną Ma­ry­nę i wra­cam po Han­kę. Od­wra­cam się na krzyk. Ma­ry­na jak wań­ka-wstań­ka kiwa się nad Stasz­kiem:

– Ktoś ty? Ja idę do domu…

– Mań­ka! Ma­ań­ka! Zwa­rio­wa­łaś? Uwa­żaj!!!… Ja­nek! Ja­nek! Bo ona upad­nie i do resz­ty zła­mie mi tę nogę!

Za­nim zdą­ży­łem do­biec, Ma­ry­na, za­ta­cza­jąc się jak na­ło­go­wy al­ko­ho­lik, scho­dzi w dół – w po­ło­wie la­wi­ni­ska leży jak dłu­ga. A więc – od po­cząt­ku. Wresz­cie wszy­scy są ra­zem. Sa­dzam ich na ska­fan­drze. Robi się zu­peł­nie ciem­no. Noc.

***

Była nas piąt­ka: Ma­ry­na, Sta­szek, Han­ka, Adam i ja. Zde­cy­do­wa­li­śmy się na po­wrót do Kra­ko­wa i z ża­lem pa­trzy­li­śmy na ba­jecz­ną biel pa­no­ra­my Mię­gu­szo­wiec­kich Szczy­tów, na po­tęż­ną za­chod­nią ścia­nę Niż­nich Ry­sów i na ciem­ne, gdzie­nieg­dzie tyl­ko przy­pró­szo­ne śnie­giem urwi­sko Ka­zal­ni­cy. Wie­dzie­li­śmy, że góry zo­ba­czy­my nie wcze­śniej niż wio­sną, sło­necz­nym, cie­płym kwiet­niem.

I na­gle Sta­szek za­wo­łał:

– Po­pa­trz­cie! Chmur­ka nad Ża­bim Ko­niem!

Rze­czy­wi­ście – ma­leń­ka ró­żo­wa chmu­recz­ka… To ona była wszyst­kie­mu win­na.

Ku­si­ła. Opo­wia­da­ła o słoń­cu, nie­bie­skim nie­bie i bia­łych śnie­gach… Opo­wia­da­ła o sa­mot­no­ści, ci­szy, o na­wi­sach, o ogrom­nych so­plach i o lśnią­cych lo­dem prze­wiesz­kach. Mó­wi­ła, że na szczy­tach przez te kil­ka mie­się­cy nie sta­je ludz­ka sto­pa… Wa­bi­ła nie­zna­nym, nie­wy­po­wie­dzia­nym… Ule­gli­śmy.

Do­brze po po­łu­dniu, za­miast je­chać wy­god­nie w wa­go­nie, da­li­śmy się za­sko­czyć zmierz­cho­wi na stro­mej grzę­dzie pod wierz­choł­kiem Ry­sów. Ciem­ną już nocą dy­go­ta­li­śmy na szczy­cie w bu­rzy i za­wiei, a Sta­szek usi­ło­wał zna­leźć dro­gę do schro­ni­ska na Wa­dze. Ro­bi­ło się co­raz prze­past­niej, te­ren na­wet jak na noc – gdy nie wi­dzi się eks­po­zy­cji – był sta­now­czo zbyt stro­my. W koń­cu jed­nak do­brnę­li­śmy do roz­le­głych śnież­nych pól, ukry­wa­ją­cych gdzieś na swo­ich zbo­czach ma­leń­kie pu­de­łecz­ko – Cha­tę pod Ry­sa­mi. Do­lin­kę za­le­ga­ła mgła, było bar­dzo zim­no – dziew­czę­ta skar­ży­ły się na od­mro­żo­ne nogi. Roz­sta­wi­li­śmy się w ty­ra­lie­rę, prze­szu­ku­jąc stok. Mie­li­śmy szczę­ście: jak po sznu­recz­ku tra­fi­li­śmy na ma­ja­czą­ce w ciem­no­ści schro­ni­sko.

Zimą nikt tu nie miesz­ka… pe­wien kło­pot spra­wi­ło do­sta­nie się do środ­ka, ale uchy­lo­na okien­ni­ca i ru­cho­ma szy­ba przy­szły nam z po­mo­cą. We­wnątrz ciem­no, zim­no – nie pa­lo­no tu ład­nych parę mie­się­cy – tem­pe­ra­tu­ra po­ni­żej zera. Tro­skli­wie za­mknę­li­śmy tar­ga­ne śnie­ży­cą okno.

– Kto ma za­pał­ki? – za­py­ta­łem.

Od­po­wie­dzia­ło mi głu­che mil­cze­nie.

– Jak to? Nikt nie wziął za­pa­łek ani la­tar­ki? – py­tam jesz­cze raz zdu­mio­ny – ład­na hi­sto­ria… No nic, szu­kaj­my…

Piąt­ka lu­dzi, po­trą­ca­jąc się na­wza­jem i obi­ja­jąc o sprzę­ty, czła­pie nie­zdar­nie po ciem­ku i ob­ma­cu­je każ­dy przed­miot. Trwa to dość dłu­go. Na­gle moje pal­ce do­ty­ka­ją ma­łe­go, kan­cia­ste­go kształ­tu, któ­ry nie może być ni­czym in­nym niż…

– J e s t!

W środ­ku tyl­ko jed­na za­pał­ka.

– Ma­cie świecz­kę?

– Tak.

Po­cie­ram głów­ką o szorst­ką ścian­kę pu­deł­ka. W krót­kim bły­sku wi­dzę zmar­z­nię­te, za­nie­po­ko­jo­ne twa­rze. Przy­ty­kam pło­my­czek do kno­ta, skwier­cze­nie, gło­śny syk – i za­pał­ka ga­śnie.

– Cho­le­ra! Niech to ja­sny szlag…

I znów głu­chy tu­pot nóg i sze­lest ma­ca­ją­cych rąk, jak w ja­kimś wiel­kim domu ślep­ców. Pod moim ad­re­sem sy­pią się wy­rzu­ty za nie­wy­ko­rzy­sta­nie szan­sy. Sam sie­bie tak­że prze­kli­nam w du­chu, z każ­dą mi­nu­tą utwier­dza­jąc się w prze­ko­na­niu, że była to ostat­nia za­pał­ka w schro­ni­sku. Ale los jesz­cze raz się do nas uśmie­cha: ręka znów po­trą­ca coś lek­kie­go, co spa­da na zie­mię i wy­da­je cha­rak­te­ry­stycz­ny, ko­ła­czą­cy od­głos.

– Uwa­ga! Nie ru­szać się!

Ostroż­nie ob­ma­cu­ję pod­ło­gę, cen­ty­metr po cen­ty­me­trze…

– M a m!

Ko­goś, kto nie wie­rzy w zło­śli­wość losu, może ta sy­tu­acja jed­nak prze­ko­na: w pu­deł­ku znów była tyl­ko jed­na za­pał­ka. Sta­nę­li­śmy wszy­scy wko­ło, żeby osło­nić pło­my­czek od ewen­tu­al­ne­go po­dmu­chu. Wy­cią­gną­łem plik sta­rych li­stów mi­ło­snych. Adam trzy­mał je koło mo­je­go nosa, kie­dy po­cie­ra­łem za­pał­kę. Od ni­kłe­go pło­my­ka buch­nął sil­ny pło­mień, po raz pierw­szy oświe­tla­jąc kąty kuch­ni.

– Hur­ra! – wy­rwa­ło się z pię­ciu gar­deł.

*

Spa­li­śmy jak za­bi­ci, nie sły­sząc jed­nej z naj­więk­szych ta­trzań­skich śnie­życ, jaka roz­sza­la­ła się wkrót­ce. Ran­kiem ter­mo­metr po­ka­zy­wał mi­nus dwa­dzie­ścia pięć stop­ni, a hu­ra­gan pę­dzą­cy masy śnie­gu chciał ze­rwać dach. O wy­chy­le­niu na ze­wnątrz choć­by nosa nie mo­gło być mowy.

W świe­tle dnia oka­za­ło się, że pu­de­łek z za­pał­ka­mi jest znacz­nie wię­cej. Ale za­czę­ły się pe­ry­pe­tie z pa­le­niem w pie­cu. Roz­pa­lo­ny ogień na­tych­miast gasł. Kie­dy wy­kry­li­śmy, że rura do ko­mi­na za­tka­na jest pa­pie­rem, wiatr za­czął nam dąć śnie­giem po­przez pa­le­ni­sko na po­kój. Sta­szek zna­lazł gdzieś w ru­pie­ciar­ni ko­min z ko­gut­kiem od wia­tru. Wy­pra­wa – z ra­ka­mi i z liną – by usta­wić go na da­chu, trwa­ła oko­ło pół go­dzi­ny, a Adam od­mro­ził rękę. Ale jak za to po­tem było cie­pło… Od­kry­li­śmy za­ma­sko­wa­ny skład drew­na i na­pa­li­li­śmy jak w łaź­ni.

Miło wspo­mi­nam tam­te chwi­le. Na­oko­ło nas sza­la­ło pie­kło, w krót­kim cza­sie nisz­czą­ce każ­de ży­cie, a tu­taj my – za­gu­bie­ni w ogrom­nych śnie­gach, w sa­mym ser­cu gór, sa­mot­ni i nie­za­leż­ni – za­sta­na­wia­li­śmy się, jaką jesz­cze po­tra­wę moż­na wy­kom­bi­no­wać z dłu­gie­go ma­ka­ro­nu i kon­ser­wo­wych _pa­ra­daj­ków_. Wie­czo­rem, kie­dy wiatr tar­gał z wście­kło­ścią okien­ni­ca­mi, zmy­wa­li­śmy ta­le­rze, śpie­wa­jąc smęt­ną „ban­do­skę”. By­li­śmy szczę­śli­wi, że bu­rza trwa, by­li­śmy szczę­śli­wi wbrew wszyst­kie­mu, wbrew zdro­we­mu roz­sąd­ko­wi.

Koło po­łu­dnia prze­ja­śni­ło się tro­chę. Męż­czyź­ni po­sta­no­wi­li zro­bić wy­pad na Wy­so­ką. Na szczę­ście wiatr po­zwie­wał śnieg z pół­noc­nych ścian i nie gro­zi­ły la­wi­ny. Sto me­trów pod wierz­choł­kiem za­trzy­ma­ła nas prze­wiesz­ka. Zro­bi­ło się póź­no – mu­sie­li­śmy za­trą­bić do od­wro­tu. Zmrok zła­pał nas koło prze­łę­czy, ale świa­teł­ko do­pro­wa­dzi­ło do schro­nu. Po­sta­no­wi­li­śmy ju­tro znów spró­bo­wać.

*

Rano po­go­da przed­sta­wia­ła się kiep­sko – lecz cóż, sło­wo się rze­kło. Szczyt osią­gnę­li­śmy w hu­ra­ga­nie, śnie­ży­cy i mgle. Scho­dząc, to­nę­li­śmy w bia­łej pie­rzy­nie aż po uszy, śnieg za­sy­py­wał śla­dy. Nie obe­szło się bez lek­kich od­mro­żeń i trud­no by­ło­by tra­fić do „domu”, gdy­by nie Han­ka sto­ją­ca z lam­pą naf­to­wą w oknie.

*

I znów dzień sza­leń­stwa ży­wio­łów, po­dob­nie jak i na­stęp­ny. Do­pie­ro pod wie­czór tro­chę się uspo­ko­iło. Adam i Sta­szek wpa­dli na sza­tań­ski po­mysł wy­sko­cze­nia na po­bli­ski, nie­wiel­ki szczyt Ko­pek. Tym ra­zem na­wet ja się zbun­to­wa­łem:

– Nie zdą­ży­cie przed nocą!

To ich oczy­wi­ście tyl­ko zdo­pin­go­wa­ło. Wró­ci­li koło szó­stej, przy­no­sząc na do­wód ja­kąś kart­kę z pusz­ki szczy­to­wej, sami jed­nak przy­zna­li, że mie­li wię­cej szczę­ścia niż ro­zu­mu.

Ale w koń­cu głód zaj­rzał nam w oczy. Na­wet ma­ka­ron i po­mi­do­ry się skoń­czy­ły. Na­le­ża­ło wra­cać. Po­go­da do­pie­ro o zmro­ku po­zwo­li­ła na re­ko­ne­sans; szczyt Ry­sów i dro­ga zej­ścio­wa to­nę­ły w śnie­gu. A więc ju­tro wie­czo­rem po­wrót – za­de­cy­do­wa­li­śmy. Zna­le­zio­na przy­pad­kiem pusz­ka mię­sa po­pra­wi­ła hu­mo­ry. A może by tak ran­kiem – je­śli bę­dzie ład­na po­go­da – sko­czyć z dziew­czę­ta­mi na Cze­ski Szczyt? Zro­bić kil­ka zdjęć?

*

Zi­mo­we wie­czo­ry są dłu­gie. Ciem­no się robi już o czwar­tej, a za­sy­pia do­pie­ro o dzie­wią­tej. Co tu ro­bić? Dys­ku­to­wać, śpie­wać, grać w kar­ty – moż­na też tyl­ko do cza­su.

– Po­staw mi ka­ba­łę – za­pro­po­no­wa­ła Ma­ry­na.

Jako bacz­ny ob­ser­wa­tor zaj­mu­ją­cej się tym na­ło­go­wo sta­rej ciot­ki, mia­łem pew­ne umie­jęt­no­ści w tym kie­run­ku. Z nu­dów, dla żar­tu, da­łem się upro­sić. Z nie­wie­lu ze­sta­wień kart i po­jęć na­tu­ry ogól­nej, że kier to mi­łość, a trefl – kło­po­ty, za­pa­mię­ta­łem ze­sta­wie­nie ozna­cza­ją­ce śmierć: as trefl, dama trefl i dzie­wiąt­ka trefl. Kie­dy koło damy karo sym­bo­li­zu­ją­cej Ma­ry­nę uło­ży­ła się po­wyż­sza kom­bi­na­cja – po­czu­łem się tro­chę nie­swo­jo.

Resz­ta to­wa­rzy­stwa wy­ra­zi­ła pew­ne za­in­te­re­so­wa­nie:

– No to po­staw mnie! – z uśmie­chem za­pro­po­no­wał Sta­szek.

Ku ogrom­ne­mu za­sko­cze­niu, mimo wie­lo­krot­ne­go ta­so­wa­nia i prze­kła­da­nia kart – as trefl, dama i dzie­wiąt­ka ota­cza­ły Stasz­ka wia­nusz­kiem… po­pa­trzy­li­śmy na sie­bie…

– Te­raz moja ko­lej – po­wie­dział Adam.

Wszy­scy sku­pi­li się przy sto­le, kie­dy od­kry­wa­łem kar­ty. W naj­bliż­szym są­siedz­twie Ada­ma czer­ni­ły się krzy­że: as, dama…

Po­czu­łem się bar­dzo głu­pio, jak rzad­ko kie­dy w ży­ciu. Coś, w co nie spo­sób było uwie­rzyć, co trak­to­wa­łem jak żart, jed­nak – po­mi­mo wszyst­ko – da­wa­ło wie­le do my­śle­nia. Kie­dy kła­dłem ka­ba­łę dla sie­bie, po czo­le spły­wał mi pot, a czwór­ka zbi­tych głów za­sła­nia­ła wi­dok na czar­ne i czer­wo­ne ob­raz­ki. Wszy­scy mil­cze­li, sły­chać tyl­ko było go­rącz­ko­we od­de­chy. Obok mnie sta­ły rzę­dem: as, dama, dzie­wiąt­ka…

Na­głym ru­chem ręki zmio­tłem kar­ty:

– Do dia­bła z głup­stwa­mi!

Ale po­god­ny na­strój już nie wró­cił. Mil­cze­li­śmy, pa­trząc na sie­bie nie­uf­nie.

– Po­le­ci­my z la­wi­ną – za­wy­ro­ko­wał Adam.

– Trze­ba bę­dzie cho­ler­nie uwa­żać przy zej­ściu…

– Wra­caj­my wie­czo­rem, jak nie bę­dzie słoń­ca – po­wie­dział Sta­szek.

Usi­ło­wa­łem się uśmiech­nąć:

– Eee, kto by tam wie­rzył w kar­ty…

To nie była praw­da. Już mó­wiąc te sło­wa, sły­sza­łem, że brzmia­ły fał­szy­wie. Ir­ra­cjo­nal­ny nie­po­kój z każ­dą chwi­lą rósł.

*

Dzień wstał pięk­ny jak nig­dy. Noc wy­pę­dzi­ła stra­chy, a resz­ty do­ko­na­ło nie­oglą­da­ne od wie­lu dni słoń­ce. We­se­li pstry­ka­li­śmy zdję­cia i w naj­lep­szych hu­mo­rach pod­cho­dzi­li­śmy pod Ko­gut­ka². Śnieg był twar­dy, ale wczo­raj­sza ka­ba­ła pod­świa­do­mie ka­za­ła dmu­chać na zim­ne. W efek­cie zwią­za­li­śmy Stasz­ka z dziew­czę­ta­mi i szli­śmy ostroż­niej niż zwy­kle. Na Ko­gut­ku znów ogar­nę­ło nas słoń­ce i we­szli­śmy na oświe­tlo­ne po­łu­dnio­we sto­ki. Tu­taj jed­nak spusz­cza­ne w dół małe kul­ki śnież­ne szyb­ko ro­sły w ogrom­ne kule. Przy­tłu­mio­ny nie­po­kój obu­dził się zno­wu.

– Jest cho­ler­nie la­wi­nia­sto – po­wie­dzia­łem do Stasz­ka.

Ale Sta­szek miał do mnie ja­kieś za­daw­nio­ne pre­ten­sje i każ­dą uwa­gę zby­wał iro­nicz­ny­mi okrzy­ka­mi. Zresz­tą słoń­ce, cie­pło – nie po­zwa­la­ły uwie­rzyć w nie­szczę­ście. A po­tem sta­ło się to wszyst­ko bar­dzo na­gle.

Do­cho­dzi­li­śmy do szczy­tu, kie­dy śnieg drgnął pod no­ga­mi i ra­czej wy­czu­łem, niż usły­sza­łem tępy dźwięk. Na­gle po­ble­dli przy­sta­nę­li­śmy z Ada­mem, bez­rad­nie pa­trząc w dół. Wiem do­sko­na­le, co ozna­cza ta­kie głu­che tąp­nię­cie… Gdzie ucie­kać? Ogrom­ne pola śnież­ne, pod­cię­te dwu­stu­me­tro­wym pro­giem skal­nym, od­ci­na­ją od­wrót. Kil­ka­na­ście me­trów nad nami wy­ra­sta ze śnie­gu po­tęż­ny głaz… Boże! Żeby się tam do­stać!

– Uwa­żaj­cie! Pę­kło! – krzy­czę do Stasz­ka i nie ba­cząc na nic, w sza­lo­nym, zwie­rzę­cym wprost stra­chu prze­bie­ga­my kil­ka­dzie­siąt ner­wo­wych kro­ków. Trzy­mam już z ca­łej siły ręką chro­po­wa­tą, moc­ną ska­łę, ale nie czu­ję się bez­piecz­nie. W żleb­ku nade mną wi­dzę głę­bo­ką szcze­li­nę w bia­łej po­kry­wie, w dole sły­szę gde­ra­ją­cy głos Stasz­ka:

– Gdzie pę­kło? Gdzie pę­kło? Prze­cież wca­le nie jest la­wi­nia­sto…

Ale już pod­mi­no­wał nas lęk. Adam zdła­wio­nym gło­sem żąda, że­bym szedł da­lej. Je­stem bez­rad­ny jak dziec­ko, w gło­wie bo­le­sna myśl: „wszyst­ko prze­pa­dło…”. Do szczy­tu ja­kieś trzy­dzie­ści me­trów, idę z roz­pa­czą da­lej, brnę w mo­krym śnie­gu po pier­si, wal­czę o każ­dy metr i se­kun­dę. To już nie ja – to sam in­stynkt ży­cia…

Pęk­nię­cie zo­sta­je w dole, te­ren lek­ko się kła­dzie, śnieg już tyl­ko do po­ło­wy ły­dek, raki zgrzy­ta­ją po ska­le – ostat­nie me­try do wierz­choł­ka. Za­czy­nam mieć nie­roz­sąd­ną na­dzie­ję, że i tym ra­zem się uda. Po ci­chu ślu­bu­ję so­bie, że już nig­dy wię­cej…

Jesz­cze dwa, trzy kro­ki i będę bez­piecz­ny. I na­gle…

W ułam­ku se­kun­dy ru­sza cały ota­cza­ją­cy mnie świat. Pró­bu­ję ha­mo­wać cze­ka­nem, lecz jesz­cze nie­zu­peł­nie zda­ję so­bie spra­wę z tego, co za­szło. Wy­la­tu­ję w po­wie­trze jak z ka­ta­pul­ty i w sza­leń­czych sal­tach wi­dzę ty­sią­ce ton śnie­gu su­ną­ce po zbo­czach. Wiem, że to ko­niec, żad­ne tam ob­raz­ki z dzie­ciń­stwa, tyl­ko myśl: „szko­da, że tak głu­pio…”. Nie ma we mnie cie­nia na­dziei. Lecę, ude­rzam, od­bi­jam się i znów lecę. Mam tyl­ko jed­no pra­gnie­nie – pal­nąć tak, żeby prze­stać czuć i mieć spo­kój! Nie może być mowy o ja­kimś dzia­ła­niu; po­rwał mnie pie­kiel­ny ko­ło­wrót, ma­glu­je, prze­wra­ca, strą­ca z kil­ku­na­sto­me­tro­wych pro­gów, dziw­nym zrzą­dze­niem losu – w mięk­ki śnieg.

W pew­nej chwi­li la­wi­na tro­chę zwal­nia – ogrom­ne zwa­ły nie mogą się po­mie­ścić w wą­skim uj­ściu żle­bu. Po­wra­ca pra­gnie­nie ży­cia. Uzmy­sła­wiam so­bie, że trę brzu­chem po zlo­do­wa­cia­łym zbo­czu, że przy­gnia­ta­ją mnie mo­kre masy śnie­gu i że mam cze­kan w gar­ści. Pró­bu­ję ha­mo­wać. Wy­ry­wa mi ostrze, ale pę­tel­ka na prze­gu­bie po­zwa­la wal­czyć da­lej. Tym ra­zem wy­cho­dzi mi le­piej, robi się ja­śniej, ja­sno – sta­ję.

Ką­tem oka wi­dzę prze­wa­la­ją­cą się na pra­wo, rwą­cą śnież­ną po­wódź, ka­wa­łek liny, czy­jeś roz­wia­ne wło­sy. I ci­sza… Ci­sza. Świe­ci słoń­ce.

Wsta­ję oszo­ło­mio­ny, ogłu­pia­ły i wła­ści­wie bar­dzo za­do­wo­lo­ny. Żyję! Na­praw­dę żyję! Świat wy­glą­da nie­re­al­nie. Nade mną ja­kieś ogrom­nie wiel­kie góry, któ­rych przed­tem nie było, i nie­wia­ry­god­ny fakt, że jed­nak żyję. Oku­la­ry oczy­wi­ście zgi­nę­ły w la­wi­nie, to­też ota­cza­ją­ce kon­tu­ry są nie­co za­ma­za­ne. Po­wo­li wra­ca zdol­ność roz­sąd­ne­go my­śle­nia. Gdzie resz­ta? Do świa­do­mo­ści prze­bi­ja się przy­tłu­mio­ny, ro­sną­cy huk. Pa­trzę w dół i da­le­ko w głę­bi wi­dzę wy­sy­pu­ją­cą się na gład­ką ta­flę sta­wu la­wi­nę. Pod­no­szą­cy się śnież­ną chmu­rą pył lśni krysz­tał­ka­mi w słoń­cu. Ciar­ki prze­cho­dzą mi po ple­cach – resz­ta jest t a m !

***

Noc. Wy­iskrzo­ne gwiaz­da­mi nie­bo. Czar­ne kon­tu­ry szczy­tów. Ci­sza, za­sty­głe la­wi­ni­sko i my – czwór­ka roz­bit­ków, któ­ra cze­ka, trwa i musi prze­trwać. Z mro­ków od­zy­wa­ją się co chwi­lę ża­ło­sne gło­sy:

– Ja­necz­kuu, ja już nogi w ogó­le nie czu­ję…

Bie­gam, ma­su­ję nogi, ręce, biję po ple­cach. Nie mogę się roz­tro­ić, dla­te­go cią­gle ktoś na­rze­ka. W myśl nie­zbyt może słusz­nej za­sa­dy, że tego boli naj­wię­cej, kto naj­gło­śniej wrzesz­czy – naj­gło­śniej­szych ob­słu­gu­ję w pierw­szej ko­lej­no­ści.

– Ja­nek, jak my­ślisz, czy Adam do­szedł? A może Sło­wa­cy nie chcą tu przyjść? – do­py­tu­je się Sta­szek.

– Może c… coś mu s… się sta­ło, prze­cież do… do­brze nie z… znał dro­gi – jąka się Han­ka.

– Rany Bo­skiee, jak bo­liii! – na­rze­ka Sta­szek.

– Ja­necz­ku, roz­grzej mi nogi… Ja­sień­ku, wo­łaj­my! – pro­si Han­ka.

Mi­nę­ło do­pie­ro kil­ka go­dzin i po­moc, o ile jest na­wet w dro­dze, to da­le­ko. Ale le­piej ro­bić coś niż nic. Krzy­czę w ciem­ność – chwi­la ocze­ki­wa­nia. Hen w dole jak­by głos sy­re­ny okrę­to­wej.

– Oho, po­go­to­wie – mówi Han­ka.

Wiem do­sko­na­le, że to _elek­tric­ka_ w Szczyrb­skim Je­zio­rze, ale niech tam!

Han­ka szczę­ka zę­ba­mi, Sta­szek na­rze­ka, Mań­ka jest chwi­la­mi zu­peł­nie nie­przy­tom­na, ale wła­ści­wie wszy­scy są dziel­ni. Chcę ich ja­koś za­jąć, opo­wia­dam nie­stwo­rzo­ne hi­sto­rie, de­kla­mu­ję na­wet bar­dzo ak­tu­al­ny wiersz Gał­czyń­skie­go:

Księ­życ w nie­bie jak ba­ła­łaj­ka,

ech! za wstąż­kę by go tak ścią­gnąć

i na ser­dusz­ko…

Księ­życ rze­czy­wi­ście jest, z tym ser­dusz­kiem by­ło­by tro­chę go­rzej… Je­stem w sa­mej ko­szu­li i po kil­ku mi­nu­tach ma­so­wa­nia, kie­dy czu­ję, że sztyw­nie­ją mi ręce, urzą­dzam dzi­ki bieg do­oko­ła na­szej trój­ki, za­bi­ja­jąc po do­roż­kar­sku ręce. Sta­szek pa­trzy na mnie z za­zdro­ścią. Je­stem lek­ko pod­nie­co­ny, zmar­z­nię­ty i głod­ny. Chciał­bym, żeby już przy­szli. Wie­rzę, że wszyst­ko skoń­czy się do­brze – tyl­ko ten prze­klę­ty mróz. Nie za­sta­na­wiam się nad tym, co bę­dzie ju­tro lub za ty­dzień – te­raź­niej­szość ab­sor­bu­je mnie cał­ko­wi­cie. Nie czu­ję jesz­cze po­sma­ku tra­ge­dii – do­tąd wszyst­ko w po­rząd­ku – ale nie­ja­sne prze­czu­cie mówi mi, że za kil­ka go­dzin, je­śli nie daj Boże ze­rwie się wiatr.

Cią­gle nie mogę zro­zu­mieć, jak piąt­ka lu­dzi może zje­chać kil­ka­set me­trów z tak apo­ka­lip­tycz­ną la­wi­ną i żyć.

Nogi, ręce, ple­cy, bieg wko­ło, mo­no­ton­ne po­ję­ki­wa­nie Stasz­ka, szczę­ka­nie zę­ba­mi Han­ki i bre­dze­nie Ma­ry­ny. „Księ­życ w nie­bie jak ba­ła­łaj­ka”… Dla­cze­go jak ba­ła­łaj­ka, do cho­le­ry? Ogar­nia mnie złość na Bogu du­cha win­ny księ­życ i na Gał­czyń­skie­go. Żeby już przy­szli albo co…

Mi­nu­ty ro­sną w kwa­dran­se, te prze­mie­nia­ją się w go­dzi­ny. Ci­sza. Wy­gwież­dżo­ne nie­bo, ciem­ne góry, księ­życ. „Czy ja się boję? Chy­ba nie… Tego uczu­cia nie­po­dob­na na­zwać lę­kiem”.

– Ja­sień­ku, ma­suj…

– Cze­mu ich nie ma? – pyta Ma­ry­na.

Tłu­ma­czę spo­koj­nie to, o czym sam nie je­stem już tak głę­bo­ko prze­ko­na­ny, że jesz­cze nie mogą być. Za­czy­nam mar­z­nąć. Ko­szu­la, choć weł­nia­na, na dwa­dzie­ścia stop­ni mro­zu to mało. Znów bieg z za­bi­ja­niem rąk…

– Ja się boję! Mamo! Mamo! – bre­dzi Ma­ry­na.

Biję, kle­pię i spo­koj­nym, rze­czo­wym ar­gu­men­to­wa­niem wy­pę­dzam wkra­da­ją­ce się zwąt­pie­nie. Boję się jed­ne­go: naj­póź­niej za go­dzi­nę po­win­ni­śmy usły­szeć po­moc – czyż­by Adam jed­nak nie do­szedł?

– Ja­nek, wo­łaj­my. Może już idą?

Chcę im tłu­ma­czyć, że to nie ma sen­su, ale ma­cham z re­zy­gna­cją ręką i na­wet do­łą­czam się do przy­po­mi­na­ją­cej bar­dzo, bar­dzo sta­ry i roz­stro­jo­ny in­stru­ment trój­ki.

Z dołu sły­chać nie­wy­raź­ną jesz­cze, ale nie­bę­dą­cą echem od­po­wiedź. Na­sze krzy­ki zmie­nia­ją się w trium­fal­ny ryk. Na­stro­je od razu inne. Sta­szek dow­cip­ku­je, wra­ca tro­ska o do­cze­sne spra­wy, o to, żeby nie od­mro­zić kil­ku pal­ców. Je­stem za­trud­nio­ny jak nig­dy przed­tem. Wo­ła­my co chwi­lę w ciem­ność. Jak wol­no, jak dłu­go wle­cze się czas w ocze­ki­wa­niu na to, w co już pra­wie prze­sta­li­śmy wie­rzyć. My­śli­my te­raz tyl­ko o tym, że wkrót­ce zje­my może coś cie­płe­go i otu­li­my się w koce. Ale gło­sy nie przy­bli­ża­ją się zbyt­nio, sta­le są jak­by w jed­na­ko­wym od­da­le­niu. Po­zwa­lam so­bie na ma­ka­brycz­ny żart:

– Wie­cie co? Ale by­ła­by heca, gdy­by ich te­raz przy­sy­pa­ła la­wi­na!

Żart nie znaj­du­je uzna­nia:

– Daj spo­kój wróż­bom… Już raz sta­wia­łeś ka­ba­łę!

Za­mie­rzam ich wy­kpić, ale mój uśmiech nik­nie na ło­skot scho­dzą­cej nie­da­le­ko la­wi­ny. Han­ka i Sta­szek pa­trzą na mnie ja­koś dziw­nie i za­czy­na­ją krzy­czeć w ciem­ność, by się upew­nić, że nic nie za­szło.

Ci­sza. Te­raz i ja pró­bu­ję bez­sku­tecz­nie siły swo­je­go gło­su – nikt nie od­po­wia­da. Spa­da na mnie grad pre­ten­sji:

– A wi­dzisz! Wi­dzisz, co na­ro­bi­łeś?! To two­ja wina!

Śmie­ję się z tych za­rzu­tów, ale nie po­tra­fię wy­tłu­ma­czyć mil­cze­nia eki­py ra­tun­ko­wej. Mo­ich roz­bit­ków znów ogar­nia apa­tia – sie­dzą oso­wia­li, nie żą­da­ją już ma­so­wa­nia, Ma­ry­na bre­dzi. Pa­trzą na mnie krzy­wo… Nie ma rady, sam mimo wszyst­ko za­nie­po­ko­jo­ny, scho­dzę la­wi­ni­skiem w dół. Wkrót­ce czar­na, ża­ło­śnie po­krzy­ku­ją­ca grup­ka, po­dob­na do stad­ka przy­cup­nię­tych w gnieź­dzie pi­skląt, nik­nie mi z oczu. Brnąc w śnie­gu i prze­wra­ca­jąc się na nie­rów­no­ściach, scho­dzę na staw. Kie­dy sta­ję na pro­gu opa­da­ją­cym do Do­li­ny Zło­misk, wy­da­je mi się, że już wiem. „Mu­szą być bli­sko i wiel­ki za­łom ścia­ny tłu­mi ich gło­sy” – my­ślę.

Z drżą­cym ser­cem de­cy­du­ję się na okrzyk:

– Heej! Ha­loo!

Chó­ral­na od­po­wiedź wy­bu­cha tuż-tuż…

To pierw­szy rzut – Adam i trój­ka ze sło­wac­kie­go schro­ni­ska: ku­charz, kel­ner i tra­garz. To­bo­gan, wód­ka, kieł­ba­sa i buł­ki. Jemy, ma­su­je­my. Ma­ry­na prze­sta­ła bre­dzić i goli wódę.

Po­go­da się psu­je, gwiaz­dy zni­ka­ją. Za­czy­na­my trans­port. Adam z Ju­lem pro­wa­dzą Han­kę pod ręce. Ja z dwo­ma in­ny­mi cią­gnie­my Stasz­ka i Ma­ry­nę na to­bo­ga­nie. Na twar­dym la­wi­ni­sku jest do­brze – po­tem ka­tor­ga. Kop­ny śnieg, ob­cią­żo­ne po­nad nor­mę sa­nie wci­na­ją się głę­bo­ko. Cią­gnie­my czte­ry, pięć kro­ków i trze­ba od­po­cząć. Ser­ce wali jak mło­tem. Nie wiem, jak dłu­go to trwa­ło – może go­dzi­nę, może dwie, jak przez mgłę przy­po­mi­nam so­bie, że do­brnę­li­śmy do sta­wu.

Na­gle Julo po­chy­la się w przód, nad­słu­chu­je, zwi­ja rękę w trąb­kę i krzy­czy Od­po­wia­da mu bli­ski od­zew.

„Za­chran­ka”!

Wy­czer­pa­ni sta­je­my i pa­trzy­my, jak na nie­da­le­kim pro­gu Do­li­ny Zło­misk po­ja­wia się mała fi­gur­ka – jed­na, dwie, po­tem cała chma­ra. An­dra­si, Julo Pa­rak, Vla­do Simo, Ste­fan Se­pe­la i inni. Sta­rzy zna­jo­mi. Po­wi­ta­niom nie ma koń­ca. Sta­szek za­po­mi­na o zła­ma­nej no­dze i szcze­bio­cze do Vla­da jak pta­szek:

– _A po­mniš, po­mniš u Téry­ho³? Ano, ano Mar­ta, vel­mi do­bre… Ako­je s’Mar­tou?_ (Mar­ta to żona Vla­da, jed­na z naj­ład­niej­szych Sło­wa­czek, do któ­rej po ci­chu wszy­scy wzdy­cha­li).

W roz­gwa­rze po­wszech­nej ra­do­ści i od­prę­że­nia uświa­da­miam so­bie, że je­stem po­tęż­nie zmę­czo­ny, głod­ny i mam tego wszyst­kie­go dość. Na­gle dają znać o so­bie roz­ma­ite czę­ści cia­ła, któ­rych przed­tem nie czu­łem. Za­czy­na mnie bo­leć gło­wa. Jed­nak oka­zu­je się, że mój lot nie prze­szedł zu­peł­nie bez echa. Opa­no­wu­ję się z wy­sił­kiem – przed nami stro­me zbo­cze.

Po chwi­li ru­sza­my. Po pię­ciu, sze­ściu lu­dzi przy każ­dych sa­niach, z przo­du, z tyłu, z boku. Wcze­pie­ni pal­ca­mi w linę, wle­cze­ni cięż­kim to­bo­ga­nem – zwa­la­my się z pa­ro­me­tro­wych pro­gów w śnieg. Ha­mu­ję ca­łym cia­łem, my­śląc o jed­nym – nie wol­no pu­ścić! Księ­życ otu­la się li­sią cza­pą, zry­wa się wiatr – kur­nia­wa. Wal­ka nie skoń­czo­na.

Dno do­li­ny, za­cisz­niej. Pada śnieg. Idzie­my ubi­tym trak­tem i co mo­ment wpa­da­my w wy­kro­ty. Jed­na go­dzi­na, dwie… Je­stem już tak zmę­czo­ny, że idę, pra­wie śpiąc. Nikt nic nie mówi, au­to­ma­tycz­nie po­ru­szam no­ga­mi i po­da­jąc w przód cię­żar cia­ła – na­prę­żam lin­kę to­bo­ga­nu. Nie re­agu­ję na­wet na py­ta­nia. Wtem nie­wy­raź­ny błysk prze­bi­ja przez kur­ty­nę śnież­nych płat­ków. Trze­cia go­dzi­na w nocy. Do­bi­ja­my do schro­ni­ska.

*

Co da­lej? Cie­płe rze­czy, her­ba­ta, je­dze­nie i łóż­ko. Koce. Ster­ta kocy. Upra­gnio­ne nade wszyst­ko łóż­ko. Nie­ste­ty, ze snem nie jest tak ła­two. Adam zmor­do­wa­ny chra­pie, a ja nie­szczę­sny, ob­da­rzo­ny lek­kim snem – nie mogę. Sta­szek wrzesz­czy, że boli go noga i żeby mnie o tym zu­peł­nie prze­ko­nać, zry­wa ze mnie koce. Ma­ry­na w ciem­no­ściach mo­no­lo­gu­je:

– Jak to się wła­ści­wie sta­ło? Ja­nek był na gó­rze, Adam pod nim, po­tem Han­ka, Sta­szek i ja. Hm… to jed­nak dziw­ne, że ży­je­my…

Nie mogę jej ro­zu­mo­wa­niu od­mó­wić słusz­no­ści, tym nie­mniej od­sy­łam ją w my­ślach do wszyst­kich dia­błów: też pora na roz­wa­ża­nia.

Już, już za­sy­piam, kie­dy sły­szę jęki Han­ki i prze­ni­kli­wy, wy­peł­nia­ją­cy po­kój szept:

– Ja­necz­ku…

Uda­ję, że śpię.

– Ja­necz­kuu…

Krew mnie za­le­wa, ale je­stem twar­dy.

– Ja­necz­kuu…

Adam smacz­nie chra­pie. Za­ła­mu­ję się:

– Co?

– Po­praw mi nogę…

Zre­zy­gno­wa­ny wsta­ję. Po­pra­wiam. Te­raz za­czy­na Sta­szek:

– Ja­necz­kuu!

– Co?!

– Ja chcę siu­siu…

Co mam zro­bić? Od­bi­jam ja­kiejś flasz­ce po wi­nie szyj­kę – jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.

Jęki i krzy­ki, mo­no­lo­gi Mań­ki, zbie­ga­ją się w ja­kąś prze­dziw­ną ca­łość. Moje cia­ło ta­kie cięż­kie…

– Ja­necz­kuu!

Mru­czę coś w od­po­wie­dzi… Nic nie sły­szę, nic nie pa­mię­tam. Śpię.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij