Komornik. Arena Dłużników. Tom 1 - ebook
Komornik. Arena Dłużników. Tom 1 - ebook
Niby wszystko miało się skończyć, ale jak zawsze coś poszło nie tak. W tym miejscu zaczyna się kontynuacja ostatecznego końca, której zgodnie z zasadami logiki i zdrowego rozsądku nie powinno w ogóle być.
Ezekiel Siódmy – były Komornik, potem renegat i odszczepieniec, jedyny który przeżył Apokalipsę w pełnym tego słowa rozumieniu, obecnie nie-do-końca-z-własnej-woli pełniący Bardzo Ważne Obowiązki – usiłuje właśnie po raz n-ty zacząć wszystko od nowa, kiedy ktoś puka do drzwi jego skromnego lokum.
Okazuje się, że przy wysyłaniu zaproszeń na Wielki Bal Końca Świata wszyscy zapomnieli o jednym z gości. I teraz ten przychodzi nieproszony na pobojowisko po imprezie i mówi: o nie, kochany, to się tak nie skończy. Po moim trupie, a jeszcze chętniej, po twoim.
Nasz bohater na ma wyboru: chowa klucz do mieszkania w jedynym miejscu, gdzie nie będzie szukać go wróg, po czym skacze na główkę ku rozkręcającemu się światu, licząc na to, że da radę odmienić bieg wydarzeń i zapobiec początkowi Apokalipsy.
Ladies and gentlemen oraz cała reszto, oto przed wami Początek Końca!
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-698-2 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pomagałem właśnie pierwszej rybie trzonopłetwej wyjść na brzeg, kiedy ktoś zapukał do moich drzwi.
Mocno tak, zdecydowanie i konkretnie. Trzy razy: stuk-stuk-stuk!
Podniosłem głowę i zamrugałem. Już sama z siebie ta chwila dekoncentracji wystarczyła, żeby jakieś dwieście pięćdziesiąt tysięcy pokoleń tak pięknie już wykształconych crossopterygiae ugrzęzło i zdechło w śmierdzącym mule na brzegu, nie docierając do najbliższego zbiornika wodnego. No cóż, nie te, to kolejne...
– Pauza – rzuciłem w przestrzeń, wstrzymując upływ czasu.
Wytarłem ręce kawałkiem czystego płótna, wzułem rozklapciane sandały i poczłapałem przez całą długość Świetlistego Pałacu ku wejściu.
Wejściu, czy może wyjściu – to naprawdę nieistotne, kiedy funkcjonuje się poza czasem i przestrzenią, będąc obecnym zarazem wszędzie i nigdzie, nigdy i zawsze.
Ja pierdolę, nie macie nawet pojęcia, jakie to jest kurewsko nudne.
Kiedy każda sekunda, każde okamgnienie bezczynności rozciąga się na całą wieczność. Gdy każdy stan, który powinien być dla umysłu przejściowym i tymczasowym, nagle staje się odwiecznym aksjomatem. Kiedy brak pomysłu na spędzenie danej chwili okazuje się być terminalnym bezsensem całego wszechświata.
Ale to... to było naprawdę coś nowego!
Pierwszy czynnik zewnętrzny i niezależny, pierwsza prawdziwa zmienna, pierwsza rzecz, która wydarzyła się bez udziału mojej woli – a raczej: Mojej Woli – odkąd wszyscy poza mną zginęli w męczarniach, a Ziemia zamieniła się w skwarkę.
Zdecydowanym ruchem otworzyłem drzwi.
Na moim progu stał Anioł.
Takie rzeczy się po prostu wie, kiedy jest się Bogiem. Człowiek – to jest, już nie człowiek – rozpoznaje na pierwszy rzut oka pewne podstawowe składniki Wszechrzeczy. No, a już szczególnie te, które powstały z tak bardzo czystej, wręcz pierwotnej pneumy.
Nie było wątpliwości: ten typ, ubrany w lekko sfatygowaną białą albę, z długimi do ramion ciemnymi włosami, był właśnie Aniołem.
Ale to nie tylko, że nic nie tłumaczyło, ale wręcz wszystko komplikowało.
– Kim ty, kurwa, jesteś? – wykrztusiłem, nie mogąc zdobyć się na nic więcej.
Odwdzięczył mi się nie mniej zdumionym spojrzeniem.
– Nie, to raczej kim, kurwa, TY jesteś? I co robisz w mieszkaniu Szefa? – zapytał.
No dobra, takiego obrotu spraw się nie spodziewałem.
Podałem siedzącemu w białym skórzanym fotelu gościowi szklankę aromatycznej herbaty ziołowej, zaś on, rozglądając się po moim lokum, powiedział:
– Bardzo tutaj u ciebie ładnie.
Uczucie déjà vu uderzyło mnie z pełną mocą dopiero w tym momencie. Klapnąłem naprzeciwko niego, splotłem dłonie na brzuchu.
– No więc? – Tym razem ja zadałem pytanie.
– No więc co? – Nie zrozumiał. – Ach, zapewne nawiązujesz do pierwszego pytania, którym przywitałeś mnie na progu. Otóż nazywam się Szemijazasz, bardzo miło mi poznać. A ty jesteś...
– ...Ezekiel, ale może być Zek – odparłem zupełnie odruchowo.
– Och, piękne imię. Jakkolwiek to trochę nierozsądne, aby ujawniać swoje prawdziwe imię na tak wczesnym etapie rozmowy.
Uśmiechnął się, a mi z jakiegoś powodu zrobiło się nieswojo.
On w ogóle był mocno dziwny. Niepokojący w jakiś sposób. Jak ktoś głęboko autystyczny, który spędził bardzo, ale to bardzo długi czas zamknięty w jakimś niewielkim pomieszczeniu, i teraz oglądał świat po raz pierwszy, jak na nowo.
Wszedł do Świetlistego Pałacu krokiem kogoś, kto wraca w dobrze znane, ale też dawno nie widziane kąty. Uśmiechnął się jak gdyby z nostalgią do kilku elementów zdobniczych, ale też paru innym się zdziwił – jakby nie było ich tutaj, gdy ostatnio odwiedzał to miejsce. Z pewnym smutnym zrozumieniem wyjrzał przez drzwi na zasypany uschłymi liśćmi taras, za którym rozkrzewiły się coraz bardziej dziczejące zarośla Edenu.
– Możesz mi powiedzieć, Szemijazaszu, skąd się tu w ogóle wziąłeś? – zdobyłem się w końcu na odwagę.
Uśmiechnął się do mnie z tym smutnym, lekko nieobecnym wzrokiem.
– Oczywiście. Jestem tylko zdumiony, że sam nie wiesz... A przecież powinieneś, prawda?
– Nadal się uczę – przyznałem z pewnym zażenowaniem.
Kurwa, chyba muszę sobie załatwić plakietkę z takim napisem.
Pokiwał głową, wstał i przeszedł ku wpuszczonemu w posadzkę sali balowej szklanemu bulajowi. Założył ręce za plecami i nachylił się z miną znawcy nad powoli wirującą sobie w bezkresnej pustce Ziemią.
– Widzę, że projekt się rozrasta – pochwalił. – I zaczęły już łazić te, jak im tam... Te wielkie, z zębami.
– Dinozaury – podpowiedziałem.
– Ach, no właśnie. Zawsze mnie swoją drogą to dziwiło, że Szef tak uporczywie trzymał się tej całej mechaniki, fizyki i praw zachowania energii. Przecież całą tę robotę dałoby się odwalić w kilka dni.
Kiwnąłem głową.
– Siedem to optimum. Ale potem pojawiają się problemy z utrzymaniem zrównoważonego modelu, a idealnie okrągłe atomy nieszczególnie pozwalają na budowanie zaawansowanej nauki.
– Kto potrzebuje nauki, kiedy ma Boga? – Wzruszył ramionami. – Och, skoro o zrównoważeniu mowa...
Wyciągnął palec, pokazując na mikroskopijny pyłek lecący sobie przez czarny kosmos wprost ku mojej galaktyce. Zerknąłem na zegar: o cholera jasna, to już!
– Szlag by to...! – zakląłem pod nosem.
Obserwował z zaciekawieniem, jak ledwo dostrzegalnym ruchem małego palca u lewej nogi koryguję orbitę Plutona, a potem drapiąc się po nosie delikatnie zmieniam zagęszczenie drobin zawieszonych w księżycach Saturna, aby poprzez te niemalże nieistotne, a mimo to jakże ważne zmiany układu grawitacyjnego minimalnie wpłynąć na trajektorię lotu asteroidy.
Wreszcie kosmiczny kamień wysterował obok Księżyca i walnął prosto w Ziemię.
– Tak! – Wyrzuciłem ręce w górę gestem tryumfu.
– Bardzo ładnie – pochwalił Szemijazasz. – Tylko że teraz chyba wszystko umrze, prawda?
Pokręciłem głową, czym prędzej nanosząc poprawki na moje poprzednie notatki robocze.
– Nie do końca właśnie. Umarło w wersjach 251/c i 1389/2/B12, gdzie miałem zbyt ostry kąt natarcia... Ach, no i jeszcze w tym feralnym projekcie 589, gdzie asteroida tylko musnęła płaszcz planety.
– Niekontrolowany spin? – zacukał się.
– Tak, paskudna sprawa.
Przykucnął, żeby lepiej widzieć wiszące nieco dalej Słońce.
– Proponuję pamiętać jeszcze o kwestii pola magnetycznego. Jest cały szereg czynników, które mogą wpłynąć na właściwy rozwój życia... Chociaż ja nadal twierdzę, że model kreacjonistyczny jest o wiele ciekawszy.
– I tak najtrudniejsze są reakcje chemiczne podczas pierwszych burz. – Machnąłem ręką.
– Punktowe uderzenia wyładowań elektrycznych?
– Tak, dokładnie tak!
Uśmiechnął się, ja też odpowiedziałem uśmiechem.
Głęboko mnie nie obchodziło, skąd się tutaj wziął. Ważne było to, że po całych eonach, po niewyobrażalnie wielu kolejnych cyklach światotwórstwa, wreszcie miałem kogoś, do kogo mogłem otworzyć usta!
A on zdawał się być obeznany w tych sprawach. Zadawał rzeczowe pytania, potrafił wnieść swój własny wkład do rozmowy. Był tak zupełnie niepodobny do Aniołów, z którymi miałem do tej pory kontakt!
– To może... Jeszcze herbaty? – zaproponowałem nieśmiało.
– Och, dziękuję, ale nie. Obawiam się, że będę musiał już lecieć. – Rozłożył ręce w geście bezradności. – Bo tam już się o mnie martwią, a wydałem bardzo wyraźne instrukcje. Czy mogę wpaść ponownie jutro?
– Tak... Tak, oczywiście! – przytaknąłem entuzjastycznie.
– Fantastycznie zatem. No to do widzenia.
– Do... Widzenia...
Patrzyłem, jak zamykają się za nim drzwi, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście.
Tej właśnie chwili zabrakło, abym dał radę uregulować siłę rozbłysku słonecznego, który wypalił połowę mojej planety do gołej skały macierzystej.
Szemijazasz, zgodnie z obietnicą, przyszedł nazajutrz – o ile mówienie o dniach jest tu w ogóle na miejscu.
Tym razem byłem już przygotowany i ogarnięty. Uprałem moją szatę, stworzyłem sobie nowe sandały, podstrzygłem długą do piersi brodę i związałem grzywę siwiejących włosów w kucyk. Poza tym powymiatałem kurze, umyłem okna dla przysłowiowego Jezusa i w końcu wyrzuciłem do Szeolu kosz na śmieci, z którego już dawno przesypywały się martwe zwierzęta z nieudanych gatunków.
– Kolejna. – Mój gość od razu zauważył nową Ziemię.
– Tak, tym razem robię to na wolniejszym upływie czasu.
– Bardzo ładne formy jednokomórkowe, muszę przyznać. Nie myślałeś jednak o czymś bardziej trwałym?
– Jak na przykład...? – Zamrugałem.
– Och, chociażby krzem. Albo któryś z metali szlachetnych? Złoto wyglądałoby pięknie.
– Nie, chyba poprzestanę na starym, dobrym węglu.
– Tradycjonalista. – Pokiwał z uznaniem.
– Można tak powiedzieć. Jestem, jakby to ująć... Przyzwyczajony do człowieka.
– Och, to oczywiste! – rozpromienił się Szemijazasz. – Człowiek jest przecież absolutnie cudowny, nawet ze wszystkimi swoimi niedoskonałościami! No a już ludzkie kobiety, to w ogóle jest coś absolutnie oszałamiającego. Miałeś kiedyś ludzką kobietę, Ezekielu?
– Tak, nawet kilka? – odpowiedziałem półpytaniem.
Znów coś w nim mi się nie spodobało. Tak nagle się niezdrowo ożywił, jak gawędziarz-erotoman, kiedy ktoś opowie sprośny żart. Albo programista-piwniczak na widok ogłoszenia o darmowym okresie próbnym konta premium na serwisie erotycznym.
– Kilka naraz... Zatem rozmawiam z koneserem gatunku! Tak, zgadzam się w pełni: nie ma co kombinować, niech znów nastanie era człowieka.
– Do tego właśnie usilnie dążę... Przepraszam na chwilę!
Podbiegłem do bulaja, przyklęknąłem i otworzyłem klapkę. Na mojej planecie właśnie wybuchał jeden z pradawnych superwulkanów... Delikatnym dmuchnięciem skierowałem ośrodek niżowy tak, żeby wiatry poniosły trujący opad z dala od właśnie rozwijającej się kolonii alg.
– Koronkowa robota – pochwalił mój gość, kiedy wróciłem na fotel.
– Trzeba dbać o swoje Stworzenie. No właśnie, skoro o Stworzeniu mowa... – zawiesiłem głos. – Czy możesz powiedzieć mi, Szemijazaszu, skąd się tutaj wziąłeś?
Spojrzał na mnie ciężko niczym psychopatyczny morderca-kanibal, któremu miło się rozmawiało z nieświadomą swej roli ofiarą, a ona właśnie wzięła i powiedziała, że burczy jej w brzuchu.
– W dużym skrócie? – zapytał.
– Mamy czas, może być w wersji pełnej.
– W wersji pełnej zatem... Dobrze, Ezekielu, ale powiedz mi najpierw: gdzie jest Szef? Bo widzę, że chyba nie zostałeś przez niego wyznaczony jako legalny spadkobierca. A więc? Gdzie On jest?
W tym momencie dotarło do mnie, że Szemijazasz próbuje przejąć w tej rozmowie inicjatywę. Ba! On ją sobie bezczelnie zawłaszczył już na samym początku i teraz sprawdzał, jak daleko może się posunąć.
Poprawiłem się w fotelu, założyłem nogę na nogę i złożyłem palce dłoni w kształt odwróconego trójkąta, aby podkreślić swoją pozycję eksperta.
– To w tej chwili kwestia czysto historyczna – odparłem niemalże zgodnie z prawdą.
Szemijazasz zdawał się być autentycznie rozczarowany.
– Ach. No cóż, trudno.
– A więc? Skąd się tu wziąłeś, Szemijazaszu?
– Powiedzmy, że ja i On mieliśmy swoje różnice. – Uśmiechnął się nieszczerze. – Mieliśmy różne definicje tego, czym jest humanizm i troska o Stworzenie. On był mocno zaborczy, podczas gdy ja osobiście zawsze uważałem, że sharing is caring... Nie to, żebym był w swoich poglądach odosobniony, ale rozumiesz sam, Ezekielu: demokracja nigdy nie była tu szczególnie ceniona.
– Mhm. Powiedzmy, że wiem o czym mowa.
– Zakładam zatem, że też musiałeś doświadczyć opresyjności rządów słusznie minionego reżimu, zaś twoje wstąpienie na Jego Tron nie odbyło się na drodze do końca pokojowej – ciągnął Anioł. – Mimo to muszę zauważyć, że jeśli przetrzymujesz Go gdzieś, to nalegałbym, abyś...
– Nie ma Go tutaj. Ani nigdzie indziej – zastrzegłem.
Wyraźnie się rozluźnił.
– Doskonale. A zatem, wracając do mojej opowieści... Powiedzmy, że po kolejnej dyskusji na temat tego, co konkretnie wolno a czego nie wolno robić z człowiekiem, Szef dostał jednego z tych swoich ataków. Wiesz, o czym mówię, prawda?
– Deszcz ognia i siarki? – Uniosłem brew.
– Nie, wtedy był jeszcze bardziej zachowawczy, więc poprzestał na zatopieniu całej planety. Oczywiście, zadbał o to, żeby Jego wybrańcy się wyratowali, a potem zmusił ich do chowu wsobnego. Typowa dla Niego hipokryzja.
Zmrużyłem oczy. Coś mi świtało, że faktycznie biblijny Potop nie był związany li tylko z tym, że wyłącznie ludziom się poluzowało wędzidełko... Może trzeba będzie przekopać leżące na zapleczu kroniki ze starych eksperymentów?
– Tak, rzeczywiście On miał tendencję do niezauważania u siebie wad, za które gromił innych – podpuściłem go celowo.
– Otóż to! Sam przecież celowo kazał pierwszej dwójce łazić po Ogrodzie nago, żeby móc ich bezkarnie podglądać... A cała ta późniejsza awantura wynikła z tego, że mu się schowali! – prychnął ze złością. – Stary erotoman, ot co! A potem wystarczy spojrzeć na Księgi, które kazał ludziom spisywać: połowa z nich to trzymanie rąk w cudzych majtkach!
– Natomiast ty...
– Ja jestem miłośnikiem człowieka, Ezekielu. – Szemijazasz rozciągnął usta w lubieżnym uśmiechu. – Uwielbiam każdy cal jego miękkiej, kruchej i podatnej na dotyk powłoki. Uważam, że jego ciało zaprawdę jest świątynią ducha!
– Rozumiem, że Jemu się nie spodobało takie podejście.
Szemijazasz spochmurniał, twarz Anioła dosłownie przyoblekła się w mrok.
– Kazał temu brutalnemu tępakowi, Michałowi, związać mnie i wrzucić głową w dół do Otchłani. Cała wieczność w łańcuchach, Ezekielu! – zawołał żałośnie. – W których miałem bez końca spadać z jednym okiem otwartym i jednym zamkniętym tak długo, póki nie wypełni się czas. Wiecznie spadając, ale nigdy nie mogąc dosięgnąć dna. Skazany na ciągłą torturę... I za co, pytam się?! Za co?!
Kryształowe kandelabry aż zadrżały od jego krzyku, odezwały się cichym brzękiem stojące w barku karafki. Odchrząknąłem, żeby ukryć pewne zmieszanie.
– Chyba nie tylko ty nie lubiłeś Michała – bąknąłem.
– Jego nikt nie lubił, wstrętnego lizusa! „Któż inny jest jak Bóg”, powtarzał tylko w kółko, ale z własnymi myślami miał już kłopot. Debil – warknął mój gość, ale zaraz powściągnął emocje i przywołał na twarz uśmiech. – Tak więc, Ezekielu, spadałem. A potem, w pewnej chwili, okazało się, że przestałem spadać i zrozumiałem: oto wypełnił się czas.
– Tak, chyba też zauważyłem ten moment.
– Ciężko byłoby go przegapić, zgoda. Wyobraź sobie jednak moje zaskoczenie, kiedy wyszedłszy z mego więzienia, nie znalazłem poza nim – dosłownie nic.
Zmilczałem. No co miałem mu powiedzieć w sumie? Że też widziałem stąd, z góry, jak świat płonie?
On zrobił dłuższą pauzę, podczas której przymknął oczy i odchylił się na oparciu fotela.
– Przemierzyłem wzdłuż i wszerz pustkowie, które niegdyś było żyznymi równinami ziemi Chaldejskiej, Ezekielu. Stąpałem po dnach wysuszonych mórz i stałem na brzegu pustych oceanów. Ślady mej samotnej wędrówki po trzykroć opasały całą Ziemię swą wstęgą, która...
– I trafiłeś tutaj. – Uciąłem ten dopiero rozkręcający się, mocno łzawy monolog.
Szemijazasz otworzył oczy, spojrzał wprost na mnie przenikliwym wzrokiem. Przytaknął gestem.
– I trafiłem tutaj – powtórzył głucho. – Gdzie okazało się, że Ten, który winien jest zarówno mojego nieszczęścia, jak i zagłady tego pięknego świata, już tu nie rezyduje. Nie mam zatem możliwości spojrzeć Mu ostatni raz w twarz, splunąć pod nogi i wyrwać z piersi wciąż bijącego serca, nim zamienię wszystko to w żużel... A zamiast tego zastaję tu ciebie.
– Czekaj, zaraz. – Podniosłem ręce w uspokajającym geście. – Nie chcę, żeby coś nam umknęło, Szemijazaszu. Tak się składa, że teraz...
– Teraz ja tu rządzę, Ezekielu.
Zatkało mnie.
Autentycznie zapomniałem języka w gębie.
Nie to, żebym poświęcał jakoś szczególnie dużo czasu popisom oratorskim, ale na serio zaniemówiłem.
– Nie no, powoli. Powoli, jeszcze raz, na spokojnie. – Spróbowałem nadać tonowi w miarę wesołe brzmienie, ale jednocześnie czułem, jak w gardle krystalizuje mi się gula lodu. – Masz jakieś tam swoje zaszłości z Szefem, rozumiem. Masz prawo czuć się dotknięty, wręcz skrzywdzony... Łał!
Szemijazasz wstał z fotela, rozprostował się na całą swą wysokość i rozłożył skrzydła.
SKRZYDŁA.
Widziałem w życiu wiele dziwnych rzeczy, uwierzcie mi. Łaziłem po pustkowiach Rewersu, słyszałem szepty z piekła przy Dziurze, migdaliłem się z Sukkubem, wyciągałem Dłużników z zaświatów i widziałem, jak Upadły pali tanie, damskie szlugi z filtrem.
Natomiast nigdy, przenigdy nie widziałem Anioła z trzema parami skrzydeł.
Ogromnych. Imponujących. Długich tak bardzo, że rozkładały się segmentowo, niczym panele solarne satelity na orbicie albo ramiona modliszki. Jak gigantyczny pawi ogon.
A potem te skrzydła buchnęły płomieniem.
Ogień strzelił na boki, liznął ściany i wspiął się ku sufitowi, osmalił kasetony i wypalił chyba wszystkie pajęczyny z rogów. Kandelabr zajęczał żałośnie, a potem trzymający go szczerozłoty łańcuch przepalił się i puścił.
Nim ogromny żyrandol doleciał do posadzki i gruchnął o płyty, roztrzaskując się na tysiąc okruchów, skrzydła już zniknęły – jednak wrażenie i osmalony sufit pozostały.
Szemijazasz podszedł do mnie, kulącego się w fotelu. Nachylił się, opierając ręce o podłokietniki.
– Ja tu rządzę – powtórzył szeptem, w którym poczułem woń przepalonego żużlu.
Przełknąłem tylko ślinę, pokiwałem gorączkowo.
– Jak tylko powiesz. Jasne – pisnąłem.
Oderwał się od mojego fotela, odwrócił. Miarowym, niemalże tanecznym krokiem przeszedł po sali, rozglądając na lewo i prawo.
– Trzeba tu będzie sporo przemeblować! – zawołał, podnosząc palec niczym rzymski retor. – Redefiniować priorytety! Zmienić całą architekturę tego przestarzałego świata, zbudowanego na nieaktualnych założeniach! Uczynić wreszcie Ziemię i jej mieszkańców takich, jakimi powinni być od początku... – zawiesił głos, spojrzał na mnie. – Podległymi i uległymi wobec swojej nowej rasy panów i opiekunów.
Ja cię w kurwę. Wpuściłem do Świetlistego Pałacu, posadziłem w swoim fotelu i napoiłem ziołową herbatą Anioła-zjeba. Nie to, że wariata, ale totalnego popierdoleńca. Autentycznego zwyrola.
– Słuchaj, Szemijazaszu, a może o tym porozmawiamy? – Odważyłem się zsunąć nogi na ziemię. – Przyda mi się twoja pomoc, ale nie sądzisz, że nasza konfrontacja... To jest, nie to żebym zakładał jakąkolwiek konfrontację! – poprawiłem się szybko, widząc, jak jego oczy rozbłyskają ogniem. – Ale w razie jakichkolwiek sporów przy pracy nad projektem, nie będzie komu nas rozsądzić!
– Och, proponujesz mi duumwirat, Ezekielu? Przyznaję, jestem mile połechtany. – Szemijazasz przyłożył dłonie do miejsca, gdzie powinno być jego serce. – Podzielić się wszechmocą, no, no, no... Ale nic z tego. A co do tego, czy zabraknie nam arbitrów, to wyjrzyj tylko na zewnątrz.
Nie spuszczając go ani na chwilę z oka podszedłem do okna, otwarłem je na oścież.
Pod murami Świetlistego Pałacu kłębił się istny tłum. Tuziny, dziesiątki, może nawet setki Aniołów stojących w mniejszych i większych grupkach, rozprawiających o czymś podniesionymi głosami, szarpiących za elementy ogrodzenia, rwących kwiaty i łamiących gałęzie drzew Rajskiego Ogrodu.
Któryś zauważył mnie, zawołał głośno i cisnął we mnie nadgryzionym jabłkiem. Czym prędzej zatrzasnąłem okno.
– Ale przecież kto...? – jęknąłem.
– Moi towarzysze, Ezekielu. Och, zapomniałem o nich wspomnieć? Wybacz to przeoczenie, ale po wieczności spadania w Otchłań jestem nadal nieco rozbity. Tak więc nie martw się, arbitrów nam nie zabraknie! – zaśmiał się Anioł. – Analogicznie twój argument o konfrontacji uznaję za niebyły.
Spojrzałem na niego z wściekłością. Ściany zatrzeszczały niepokojąco, podłoga zafalowała. Rzeczywistość na chwilę zagięła się, czując, jak moja Wola zaczyna zbierać się w jedną Myśl.
– To jest bunt! – syknąłem, czując nagły przypływ złości.
– To raczej kolejna zmiana warty, Ezekielu. – Anioł wydął pogardliwie wargi. – Nie rób nic głupiego, a zapewniam cię, że może nawet zachowam ogólne ramy twojego projektu. Oczywiście, przejmuję do niego pełnię praw i zastrzegam sobie prawo wprowadzenia daleko posuniętych zmian, ale z przyjemnością zaproponuję ci posadę konsultanta.
– Wynoś się! – jęknąłem, pokazując na drzwi. – Po prostu sobie idź, dobrze? Tak dobrze było, jak cię nie było...
– Jeszcze dziś sobie pójdę, Ezekielu. Dam ci czas na uprzątnięcie tego tutaj bajzlu i zabranie swoich rzeczy. Och, i bądź pewien! – Pogroził mi palcem. – Przeliczę potem zastawę, bo sam nadzorowałem jej wykonanie. Wspominałem już, że param się rzemiosłem, prawda?
– Nie. Proszę, idź sobie. Chcę zostać sam.
Szemijazasz pokręcił głową. Wychodząc zatrzymał się jeszcze na chwilę w progu.
– Bądź mi wdzięczny, że w ogóle żyjesz, Ezekielu – warknął.
A potem po prostu wyszedł, zostawiając za sobą otwarte drzwi.
Dopadłem do nich od razu, zatrzasnąłem z hukiem i przekręciłem tkwiący w zamku klucz, podparłem plecami i długo nasłuchiwałem, czy kroki już ucichły. W końcu wypuściłem wstrzymywane do tej pory powietrze i powoli osiadłem na podłodze. Ścisnąłem głowę dłońmi.
Ja pierdolę!
Odwykłem od kontaktu z czymkolwiek i kimkolwiek, to fakt. W ogóle nie sądziłem, że istnieje na tym świecie cokolwiek, poza wciąż rozgrywającą się symulacją odbudowy Ziemi w jej niegdysiejszym kształcie.
No właśnie, Ziemia!
Dopadłem do mojego akwarium akurat na czas, aby zapobiec przegrzaniu klimatu i wyregulować ilość wydalanego przez pierwsze rośliny tlenu. Przez chwilę patrzyłem, jak na osuszających się trzęsawiskach wyrastają skrzypy i paprocie, a potem znów złapałem się za głowę.
Ja pierdolę!
– Dobra, Zek, tylko spokojnie – powiedziałem sam do siebie. – Tylko spokojnie. Pojawił się jakiś niedobitek, jakiś zapomniany wypierdek, siedzący do tej pory w piwnicy. To nic takiego.
Spojrzenie samo powędrowało ku osmalonemu sufitowi.
– Nie no, to jest przecież jakiś koszmar – mamrocząc pod nosem, podreptałem ku archiwum.
Dawno mnie tu nie było, oj, dawno. Ogromna szafa katalogu wznosiła się nade mną pełnym wyrzutu masywem, pod którym piętrzyły się całe teczki nieskatalogowanych, zrzuconych w nieładzie dokumentów z moich kolejnych eksperymentów w ramach projektu „Ziemia 2.0”.
Ten pojeb miał rację: świat na pewno można było zarówno stworzyć, jak i odbudować w o wiele lepszy, bardziej doskonały i mniej upierdliwy sposób.
Tyle tylko że ja wcale nie marzyłem o tym, żeby stworzyć lepszy świat.
Ja marzyłem, żeby udało mi się odbudować mój.
– Sykofant, Symonia, Syrach, Syrakuzy... – mruczałem do siebie, przerzucając kolejne kartki. – Szabas, Szatan, Szekle... O, jest: Szemijazasz! Cholera, mało tego. No dobra...
Spisałem na szybko numery zwojów i zacząłem po kolei wyciągać je z przegródek rozdziałów. Wszystko było pochowane w starych działach, poupychane byle jak, kilku w ogóle brakowało... Znać, że temat nie był ani popularny, ani też chodliwy.
Można zrozumieć, dlaczego akurat o nim zapomnieli.
W końcu usiadłem w ogromnym, pustym skryptorium i zacząłem przeglądać swoje znaleziska. Już od pierwszych wersetów nie spodobało mi się to, co czytam. Większość tekstów była nie tyle apokryficzna, co wręcz niekanoniczna: Księga Gigantów, legendy koraniczne, Księga Henocha... No i same wspominki o moim nowym znajomym pojawiały się w cokolwiek niepokojącym kontekście.
– „I rzekł Szemijazasz, który był ich przywódcą, do dwustu swych popleczników: nie lękajcie się dzieła, które przed nami leży, bo oto tylko na mnie spadnie wielkie brzemię grzechu występku przeciwko Niemu”... O Boże, o kurwa – jęknąłem.
Druga Wojna w Niebie. Pierwsza, o wiele mniejsza i praktycznie nieistotna, po której wygnano ze Świetlistego Pałacu nikogo innego, jak Światłodzierżcę – a potem, sporo po niej, właśnie ta Druga. Ta sama, kiedy zbuntowany Szemijazasz poderwał swych Aniołów przeciwko Wielkiemu Majestatowi.
Wojna, w której ramię w ramię ze zbuntowanymi Aniołami walczyli również ludzie. Ci sami, których Szemijazasz wcześniej nauczył tajników wszystkiego, co jest wojną – od wytwarzania broni z metali, przez biżuterię i upiększanie ciała.
– Jebany Prometeusz... – warknąłem, rozwijając kolejny pergamin. – „Synowie Boga, widząc, że córki człowiecze są piękne, brali je sobie za żony”.
Brali je sobie za żony. „Wszystkie, jakie im się podobały”. Zaś z ich związków na świat przychodzili olbrzymi, czyli...
– Nefilimowie – sapnąłem. – O ja pierdolę.
Lista wybryków, wykroczeń i wątpliwej sławy dokonań mojego niedawnego gościa tylko rosła, a ja na odwrót, malałem. Dosłownie czułem, jak jajka mi się kurczą i chowają w podbrzusze.
Przysłowiowym gwoździem do zupełnie dosłownej trumny okazał się być spis imion, w którym mój Szemijazasz figurował jako...
– Serafin... – jęknąłem.
Pierdolony, cholerny Serafin! Zasrany ognisty malakser, będący przecież skondensowaną tabletką uniwersalnego zniszczenia, wrzucaną do wielkiej zmywarki życia.
A jakby jego było mało, to pozostawało jeszcze jego dwustu ziomków.
Wyjrzałem przez wąskie okienko na dziedziniec przed wejściem. Co prawda poszli już sobie, ale okolica wyglądała, jakby przeszła przez nią pielgrzymka pseudokibiców: wszędzie pełno śmieci, podeptana trawa, wydrapane na murach napisy... Połamali i wyrwali z korzeniami kilka drzewek oliwnych, a na czubek wszystkiego któryś narzygał do fontanny i nasrał na schodach.
Nie no, nie mogłem sobie pozwolić na oblężenie, bo wezmą mnie szturmem z marszu. Wlezą po prostu po murach, nie obronię się... Tym bardziej, że jedynym orężem, jaki wpadł mi przez czas pobytu tutaj w ręce były kije do golfa.
Czym prędzej wróciłem do sali balowej, zajrzałem do mojej Ziemi: uf, na szczęście morza dały radę zachować równowagę. Ten projekt naprawdę miał szansę się udać! Od czasu inteligentnych ptaków nic nie wychodziło mi tak ładnie!
Już prawie od niechcenia złapałem nadlatującą asteroidę i po prostu na chama wbiłem ją we właściwe miejsce, doprowadzając tym ruchem do zagłady dziewięćdziesięciu pięciu procent wszystkich gatunków.
I teraz przylazł tutaj ten wariat i mówi, że wszystko zmieni, a ja będę tylko patrzył, jak to psuje.
Niedoczekanie jego, zasrańca ognistego. Żywcem mnie nie weźmie. Poza tym, dopóki ja zasiadam na tutejszym Tronie, to...
– O kurwa – wykrztusiłem.
Pomysł był tak absurdalny, tak niedorzeczny w swej chamskiej prostocie, że aż wręcz genialny.
Pokłusowałem jeszcze raz do drzwi, na wszelki wypadek sprawdziłem, czy aby na pewno zamknąłem je na klucz. Zamknąłem, nie ma wątpliwości.
Potem z kluczykiem w ręku pognałem do kuchni, gdzie wyciągnąłem z szafki pudełko z lekarstwami. Po prostu opróżniłem je całe na blat stołu, rozgrzebując rękoma znalazłem małe, zakręcane pudełeczko z cienkiej blaszki.
Z kluczykiem w jednej ręce, a pudełeczkiem wazeliny w drugiej pognałem do łazienki, skąd wróciłem już z pustymi rękami i zdecydowanym obrzydzeniem do samego siebie.
Wciąż odczuwając pewien dyskomfort stanąłem ponad szklanym bulajem i popatrzyłem na kręcącą się powoli Ziemię, po której właśnie zaczynały łazić pierwsze mocno nieforemne ssaki.
To była moja szansa. Szansa jedna na milion, ba! na miliard wręcz. Szansa jedna na wieczność.
Zacząłem gorączkowo odkręcać śruby mocujące pancerną obręcz z zatopionym w niej szkłem do wpuszczonego w posadzkę pierścienia. Potem zaparłem się porządnie nogami, złapałem za uchwyt i pociągnąłem w górę.
Podmuch dzikiego, nieokiełznanego wichru z najgłębszych czeluści galaktyki uderzył mnie po nogach i szarpnął w górę, niosąc ze sobą iskry słońc i ogromną ilość pyłu odległych układów planetarnych, zassanych ze świata materialnego do transcendentnego uniwersum Świetlistego Pałacu – ale ja nie zwracałem na to uwagi.
Odwaliłem na bok szklane wieko, które huknęło o posadzkę. Stanąłem, ciężko dysząc, na skraju dziury.
Patrzyłem ze skupieniem, jak Ziemia zasuwa wokół Słońca, niczym miniaturowy pociąg po swoich torach. Setki, tysiące, dziesiątki tysięcy lat przelatywały w okamgnieniu – a ja wiedziałem, że będę musiał trafić dokładnie. Wręcz perfekcyjnie.
Nie w konkretną epokę.
Nie w tysiąclecie.
Nawet nie wiek.
Ja musiałem wycelować w bardzo konkretny rok, konkretny moment i konkretne miejsce.
Dokładnie tam i dokładnie wtedy, gdzie się to wszystko zaczęło.
To był mój pomysł: zatrzymać to u zarania! Bo jeśli nie będzie początku Apokalipsy, to przecież nie będzie i jej dalszego ciągu, prawda? Świat się nie skończy. Czas będzie nadal trwać. Ten ognisty zjeb Szemijazasz nie wylezie ze swojej komórki.
A przede wszystkim – moja rodzina będzie bezpieczna.
Tak sobie myślałem, patrząc, jak w obłąkańczym tempie wiruje u moich stóp świat.
Aż wreszcie nabrałem głęboko powietrza.
Zacisnąłem z całej siły powieki.
I skoczyłem.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.